W zasadzie to nie mam
ochoty pisać akurat teraz.
Moje
życie ostatnio wariuje i – tu eufemizm – lekko go nie ogarniam. Po pierwsze,
mam w domu już dwoje chorych dzieci (Młodszy oczywiście zaraził Starszego), po
drugie: patrz poprzednia notka, po trzecie: dziś o pierwszej w nocy uciekaliśmy
z domu przed pożarem i – choć ostatecznie ogień nie dosięgnął naszego
mieszkania (wiwat strażacy!) i w zasadzie nic się nie stało – mam wrażenie, że
trauma związana z samym faktem jeszcze jakiś czas z nami pomieszka.
Wiem,
że to brzmi fantastycznie, ale naprawdę nie jest to chwyt zmierzający do
podwyższenia ilości wejść na mój blog. Kto chce, niech wierzy; kto nie chce,
trudno.
W
każdym razie stoję na stanowisku, że może mi się nie chcieć, nieprawdaż?
Jak
się jednak okazało, silniejsza od niechcenia jest obecnie chęć zajęcia się
czymś innym. Czymś bezpiecznym i spokojnym. Taki element porządkujący życie
jest dla mnie w tej właśnie chwili naprawdę nie do przecenienia.
A
poza tym mija termin oddania książki do biblioteki, a o tej akurat książce
chciałam napisać (sztuki pisania o książce bez książki nie mam jeszcze
opanowanej).
Nie
ma to jak proza życia; ona zawsze stawia nas do pionu.
Książek Kazuo Ishiguro nie znam. Podobno są dobre (tak mówią "na mieście").
Sięgnęłam
po zbiór jego opowiadań, bo byłam go ciekawa, a ta książka akurat stała na
bibliotecznej półce. Poza tym lubię opowiadania.
Nadto, po otwarciu pierwszej
strony rzuciło mi się w oczy „Z
angielskiego przełożył Lech Jęczmyk”, więc byłam ugotowana. Lecha Jęczmyka
wielbię za to, co zrobił dla popularyzowania w Polsce dobrej fantastyki
zagranicznej, więc uznałam, że jeśli postanowił coś przetłumaczyć (a myślałam,
że tłumaczył do tej pory tylko rzeczy fantastyczne lub dziwne, patrz
Palahniuk), to warto na to rzucić okiem.
Książka
nosi tytuł „Nokturny”, z podtytułem „Pięć opowiadań o muzyce i zmierzchu”.
Bardziej łopatologicznego wykładu z cyklu „Co autor miał na myśli” nie można
było zrobić, przy czym – o czym świadczy tytuł angielski – jest to zamysł
autorski, nie zaś translatorski czy wydawniczy.
Nie
wiem czemu akurat „nokturny”. Rozumiem, że chodziło o krótką formę plus tę grę
znaczeń, nawiązanie do zmierzchu (w wersji niemieckiej nokturn to
„Nachtstueck”), ale sama, mając muzyczne wykształcenie, na to bym nie wpadła.
Do nokturnów nic (poza długością) mi nie pasuje: ani kompozycja poszczególnych
opowiadań, ani tematyka (to one są o zmierzchu? naprawdę?), ani nawet
instrumenty. Muzycznymi bohaterami kolejnych opowiadań są bowiem gitara,
jazzowe amerykańskie standardy, ponownie gitara, saksofon oraz wiolonczela. Gdzie z tym do grania nokturnów, no gdzie? Ja wiem, teraz żyjemy w czasach
dziwnych aranżacji, ale mimo wszystko.
I
to by było na tyle, jeśli chodzi o czepianie się autora. Niewiele, zważywszy na
fakt, iż żeby się uczepić trzeba wykonać intensywną pracę umysłową pt.
„poszukiwanie znaczeń, ukrytych sensów i zawoalowanych myśli”.
Aha,
za nieporozumienie uważam jeszcze notkę wydawniczą na okładce książki, w której
mowa o tym, iż jest to „pięć subtelnych
opowiadań psychologicznych (…) połączonych uniwersalnymi tematami – miłości, muzyki
i nieubłaganego upływu czasu”. I dalej, że na „scenie wydarzeń (…) pojawiają się kolejne
postacie – marzyciele, muzycy, blaknące gwiazdy estrady. Każde z nich znajduje
się w przełomowym momencie swojej drogi życiowej.”
O
rety, ktoś tu wykonał jeszcze intensywniejszą niż ja pracę umysłową i chyba
trochę się przy niej przegrzał.
Ishiguro
kocha muzykę. To widać. Widać też mniej więcej jaką muzykę lubi. Nie udało mi
się znaleźć informacji, czy sam gra na jakimś instrumencie (wydaje mi się
jednak, że nie), ale na pewno jest fanem Stacey Kent i to na tyle dużym, że
popełnił kilka tekstów na jedną z jej płyt - „Breakfast in the morning tram”, w
tym słowa do „The ice hotel”.
Dla mnie te opowiadania są właśnie o miłości do muzyki. Pewnie, że są w nich jacyś
bohaterowie (jakżeż przy tym urozmaiceni narodowościowo, bo i nawet Węgier, ba!
Polak się trafia), rozrzuceni po połowie świata (i Wenecja, a jakże - z
gondolą, i Stany, i Londyn, i Hiszpania), którzy są w jakichś momentach życia
(ale nie przełomowych, na litość boską, kto to wymyślił?), jednak Ishiguro na
pewno nie napisałby o nich, gdyby nie to, że kochają muzykę.
To
nie jest łatwa miłość. Jak chyba żadna. Ta jest jednak wyjątkowo zaborcza i
wredna. Wymaga wielu poświęceń, wyrzeczeń, a w zamian nie zawsze chce cokolwiek
zaoferować. Chyba, że kogoś satysfakcjonuje granie do kotleta… Dla mnie – i
zdaję sobie sprawę, że jestem bardzo subiektywna i że pewnie wcale nie to autor
miał na myśli – symptomatyczne jest to, że żaden z bohaterów nie ma dzieci, a
jedyne „muzyczne” postacie, które je mają – małżeństwo z opowiadania „Malvern
Hills” – nie mają ze swoim jedynym, już dorosłym dzieckiem żadnego kontaktu.
Coś za coś; nie da się pogodzić dwóch namiętności.
W
okresie studenckim bardzo często, przez kilka lat bywałam w miejscu, w którym
mieszkali muzycy lokalnej filharmonii i opery. Wiem, że określenie „hotel
pracowniczy” nie uchodzi, ale to było coś w tym rodzaju. Nie rozumiałam wtedy,
jak można na stałe żyć w takich warunkach; dlaczego oni się tym w ogóle
zajmują, zamiast rzucić wszystko w diabły i poszukać jakiegoś lepszego zajęcia.
Ja sama, jak tylko okazało się bardzo czarno na białym, że mogę być co najwyżej
zastępcą zastępcy muzyka w orkiestrze, dałam nogę. Pewnie kochałam za mało (bo
o posiadaniu talentu, a raczej o braku takiegoż nie wspomnę).
I
tak sobie myślę, że dobre jest czytanie tych opowiadań z takiej właśnie "muzycznej" perspektywy. Inaczej bowiem można poczuć się czytelniczo rozdrażnionym. Każde z nich
opowiada wszak jakąś własną, oddzielną historię, która w zasadzie kończy się
nijak. Autor zostawia swoich bohaterów w takich momentach, w których porządny
twórca nigdy by ich nie zostawił. Ani puenty, ani sensu. Każde opowiadanie mówi
przy tym o innym miejscu, o innych problemach (jawiących się niekiedy niemuzycznemu śmiertelnikowi jako lekko wyimaginowane) – jedynie wątki pierwszego i czwartego
opowiadania lekko się krzyżują, ale nie mam pojęcia dlaczego, choć długo się
nad tym zastanawiałam.
Jeśli
jednak damy się pokołysać takiej muzyce, jaką proponuje nam Ishiguro (a
przypadkiem jest to muzyka, którą sama lubię), możemy spędzić miło chwilę lub
dwie. Czego chcieć więcej?
Kazuo Ishiguro "Nokturny. Pięć opowiadań o muzyce i zmierzchu", tłum. Lech Jęczmyk; Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz, 2010.
Dobrze, że nic wam się nie stało. Przeżywszy chwile palpitujące, powinnaś się regenerować melisą albo koniakiem. A co do książki, to uwielbiam, jak nijakie dziełka wydawca przedstawia jako prawdy objawione, które wstrząsną ludzkością:P
OdpowiedzUsuńMelisy nie chcę pić, bo usypia, a ktoś musi czuwać w razie następnego pożaru, nie? A ucieczka na nietrzeźwo po koniaku, to też tak głupio... Sytuacja jest więc trudna:(
UsuńCzasem zastanawiam się, kto pisze te notki na okładkach i czy taka osoba w ogóle czytała daną książkę, i odnoszę wrażenie, że niekoniecznie. Ale ta akurat książka nijakim dziełkiem nie jest. Wybitnym też zresztą nie.
To faktycznie masz problem z tymi uspokajaczami:) Notki pisze pani od marketingu na spółkę z panią redaktor, która wie tyle, ile znajdzie na okładce oryginalnej wersji lub dowie się od tłumacza:)
UsuńNo proszę, niedobre te panie, fe! Rozumiem, że te nieliczne dobre notki, jakie można znaleźć, to piszą wspólnie pan redaktor z panem od marketingu?:P
UsuńRedaktorów płci męskiej jest garstka, stąd moje uogólnienie:P
UsuńNo cóż, to chyba tylko w mojej - także sfeminizowanej - branży, jeśli ktoś robi coś publicznie źle, to zawsze jest facetem. Pocieszające.
UsuńA co do tej akurat książki: sprawdziłam. Redaktorem była kobieta:(
Nieważne kto redagował tekst, ważne kto nadzorował w wydawnictwie:P
UsuńWierzę na słowo; ja tego absolutnie nie odróżniam.
UsuńCi nadzorcy rzadko się podpisują, a potem cały wstyd na redaktora od czarnej roboty spada:P
UsuńA, to niezbyt oryginalna praktyka, zdaje się. Mam wrażenie, że stosują ją wszyscy i wszędzie. Nic, tylko zostać nadzorcą!
UsuńZ bacikiem:P
UsuńJak bacik z chwościkiem, to może być.
UsuńNawet z rzemyczkami zaplatanymi w warkoczyki:P
UsuńZdecydowanie może Ci się nie chcieć!
OdpowiedzUsuńWspółczuję przygody z pożarem, zwłaszcza dla chorych dzieci to musiało być koszmarne przeżycie.
Prawdopodobieństwo powtórki takiej akcji jest znikome, więc czuwanie okaże się chyba zbyteczne. W każdym razie tego Wam życzę i żebyście jak najszybciej doszli do siebie.
Twoich przemyśleń o "Nokturnach" z premedytacją nie przeczytałam, bo mam tę książkę w kolejce i nie chcę się sugerować. Świetne są "Okruchy dnia" Kazuo Ishiguro, bardzo polecam (u mnie "szóstka", a w książkowych ocenach nie szafuję:). Jeśli nie oglądałaś filmu, zdecydowanie zacznij od książki, bo potem będziesz widziała już tylko Hopkinsa i Thompson. :) Nawiasem mówiąc według mnie film genialny.
"Okruchy dnia" w wersji filmowej widziałam, nie raz i zgadzam się w pełni z Twoją oceną. Trudno, nie będzie własnych wizji, ale po książkę - zgodnie z Twoją rekomendacją postaram się sięgnąć.
UsuńA Twojej oceny "Nokturnów" jestem ciekawa. Z tego co zdążyłam się zorientować, blogoczytacze zaliczają tę książkę raczej do słabszych w dorobku Ishiguro.
Co do reszty: wszystko wiem i powtarzam w kółko - sobie i dzieciom. Może za parę dni uwierzymy? Ale fakt - statystyka jest po naszej stronie:)
Z drugiej strony - nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Bardziej chory Starszy wybiegł bez skarpetek (bo nie zdążyliśmy) i zdaje się, że korzystnie wpłynęło to na proces zdrowienia. Propagować tej metody jednak nie zamierzam...
Lirael: wykonałam intensywną pracę ryjącą na Twoim blogu i nie znalazłam recenzji "Okruchów dnia". Czy to być może, czy też moje kwalifikacje kopacza się niewystarczające i powinnam udać się na szybki kurs do pobliskiego Powiatowego Urzędu Pracy?:)
UsuńKoniaku jako łatwopalnego nie polecam, ale polecam piwko (mąż) i jabłkomiętę (dzieci), które napełnią pęcherze i w razie czego (jakby nie było, trzy sikawki) będą jak znalazł. A dla Ciebie jakiegoś "majoneza", malibu czy cuś :) Trzymcie się dzielnie.
UsuńA ja nieskromnie ze swoją wyskoczę :)
Dlaczego znowu wszyscy znają jakąś książkę, której ja nie znam, hę? Tak się zapytowywuję dla porządku:P
UsuńBazylu złoty lub ewentualnie (nawiązując do świerzopa) bursztynowy! Że też ja sama na pomysł z sikawkami nie wpadłam:) Jeśli chodzi o mnie, to malibu gardzę, "majonez" wydaje mi się kolejnym świętokrzyskim, nieznanym mi, wynalazkiem, ale może jak się napełnię czerwonym winem to nadam się na czwartą sikawkę, co pozwoli mi wreszcie spokojnie zasnąć?
UsuńJak tak przekierowywałam się do Ciebie, to strach ściskał mi serce, że też napisałeś o "Nokturnach" (bo by było, że ciągle wtórnam wobec Bazyla), ale uff! To i pewnie sięgnę po te "Okruchy...", ale u mnie w bibliotece ich niestety nie ma, co znacznie odwlecze proces sięgania.
ZWL: weź już nie grzesz, dobry człowieku! Jak raz się zdarzy, że czegoś nie czytałeś, to nie dramatyzuj, tylko dam innym poczuć się oczytanymi inteligentami;) (do mnie się to niestety nie odnosi, bo "Okruchów..." jak widać nie czytałam).
A tak teraz ja dla porządku: następny będzie u mnie numerem 1000; tylko nie pchajcie się za bardzo, bo zrobicie przeciążenie w sieci:))
Ależ ja Wam, Moi Drodzy, nie żałuję poczucia bycia oczytanymi, czujcie się jak najbardziej - ale widzę, że mnie jakiś kamerdyner omija, a ja chyba nigdy nic o żadnym kamerdynerze nie czytałem:P Seria "Pan dzwonił, milordzie?" się nie liczy:PP
UsuńAle ta seria to chyba tylko w wersji filmowej, chyba że tym razem ja o czymś nie wiem? Pewnie jakbyś dobrze poszukał w pamięci, to gdzieś tam w tle paru książek jakiś kamerdyner się przewinął (choć mi akurat nic do głowy nie przychodzi, co nie dziwi, skorom nieoczytana...)
UsuńNo toteż piszę, że serial (miał być serial, nie seria) się nie liczy, ale polecam, na stresy idealna rzecz:). Kamerdynerzy się plączą w tle, ale żeby tak pierwszoplanowo to chyba nie ma.
UsuńJa odczulałam się wczoraj "Czarną żmiją" - też dobrze robi, ale faktycznie "Pan wzywał..." z uwagi na stoicki spokój niektórych postaci mógłby okazać się lepszy:)
UsuńA z kamerdynerów, naprędce znalazłam mangę (nie umiem wklejać w komentarzach linków pod tekst, więc będzie brzydko: http://www.sklep.gildia.pl/manga/165616-kuroshitsuji-mroczny-kamerdyner-1), ale coś nie sądzę, aby o to chodziło...
Błękitna linia też dobra:P A mangi mnie raczej nie kręcą, wolałbym kamerdynera w bardziej tradycyjnym stylu.
UsuńAle zagadki zadajesz! Tego akurat nie oglądałam, ale chyba zbyt współczesne jak dla mnie teraz. To już prędzej "Hotel Zacisze":)
UsuńA co do mangowego kamerdynera: tak myślałam. Znaczy się, trzeba dopisać "Okruchy..." do listy - 3-4 lata i przeczytasz, luzik!
5-6 lat, lekko licząc, chyba że dzieci się usamodzielnią za rok albo dwa:PP
UsuńTo może daj część dzieciom do przeczytania, szybciej pójdzie (zwłaszcza Młodszemu jak sądzę, styl czytania oczywiście dowolny):P
UsuńMoje dzieci, co stwierdzam z niejaką dumą i zadowoleniem jako bezwzględny treser i ojciec-pod-tym-względem-troglodyta, przeszły przez niebezpieczny wiek bez posiania zniszczenia w ojcowskiej bibliotece. Śladów zębów na słowniku wojskowym nie liczę, takoż dziurki wygryzionej w grzbiecie Wojny galijskiej:))
UsuńA my nie dalej jak wczoraj czytaliśmy z Młodszym w pierwszej części "Julka i Julki", jak to dzieci lat 5 powycinały obrazki z tatowych książek stojących na dolnych półkach. Tak więc, z tym wiekiem to nie mów hop!
UsuńMoi też nieszkodni, ale to tak jakoś samoczynnie wyszło...
Kochane dzieciątka już chyba (tfu tfu) wytresowane i żadnych numerów nie wywiną:P
UsuńI tej wersji kurczowo się trzymaj!
UsuńNic innego nie robię. Starsza maltretuje wszystkie wyżebrane/kupione/wypożyczone tomy Tytusa, a młodsza maltretuje Frankliny starszej, moje białe kruki są mniej interesujące:)
UsuńA mój Starszy coś Tytusoodporny:( Za to z pewną satysfakcją obserwowałam, że kiedy ostatnio zgodziłam się na wypożyczenie w bibliotece jakiegoś przerażającego komiksu o spidermanie lub supermanie (nie odróżniam), to owszem, po dojściu do domu rzucił się nań z zapałem (odmówiłam uczestnictwa w lekturze) i przez 2 minuty coś tam dukał pod nosem, po czym stwierdził "eee, to jakieś głupie" i ciepnął w kąt.
UsuńTeż dobrze, te spajdermeny to nie jest porządna lektura:)
UsuńNie wiem w co wierzyć - prawo serii, czy nic dwa razy, ja w tym przypadku optuję za tym drugim. Zawsze mawiam, że jak rozbije się samolot to ja bez wahania wsiadam w kolejny, bo dwa pod rząd... (tak mi się głupio skojarzyło). Książki nie czytałam, autora też, więc jeśli ktoś tu jest zacofany to raczej nie ZWL :( -ta smutna minka to moja.
OdpowiedzUsuńA co do muzyków i życia poświęconego pasji to odnoszę wrażenie, że tyczy się to wszelkich pasjonatów (a zwłaszcza artystów)- oni nie powinni mieć rodzin, bo to jest zajęcie na cały etat. O ile jeszcze partner, zwłaszcza sam owładnięty pasję jest to w stanie zrozumieć, to dzieci już nie.
Pesymiści wybierają wersję z prawem serii, optymiści - tę drugą:) Czasem jednak nie wiesz kim tak naprawdę jesteś...
UsuńOdnośnie pasji - no tak, w końcu "Pasja życia" to było o van Goghu, tak ci ostatnio bliskim, a on i życie rodzinne to jakoś nie za bardzo się ze sobą komponowali.
Czyżbyś była już w domu?
Tak wróciłam. I zaraz padnę, jak kawka, bo wstałam o 3.30 rano, coby wypróbować paryskie nocne autobusy. Pozdrawiam serdecznie. A psik. Ledwie doleciałam, a już kicham.
OdpowiedzUsuńI zastanawiam się, kim jestem, czy cieszę się bardziej z nadmiaru wrażeń i doznań, czy smucę, że już minęły. Na razie to pierwsze, ale po powrocie do roboty- kto wie...
Jeśli do pracy wracasz w poniedziałek, to ból istnienia gwarantowany:(
UsuńTu kichają wszyscy (przynajmniej u mnie), taki to nasz polski szyk!