To, co sprawia, że w danej
chwili sięgamy akurat po tę, a nie inną książkę, może być bardzo różne.
Bo słyszeliśmy, że jest
fajna.
Bo wszędzie ją reklamują i
jesteśmy ciekawi.
Bo nic lepszego nie wpadło
nam w ręce.
Bo tak.
Ten przypadek należy do
kategorii: bo jak byłam w bibliotece, to osoba przede mną akurat ją oddała.
Gruzją
interesuję się tak sobie. Coś tam nawet o niej wiem, bo mam bliskiego
znajomego, który od kilku lat stale tam jeździ zawodowo i czasem rozmawiamy
sobie o tych jego podróżach i wrażeniach. Ba, czasem nawet dostanę od niego coś
gruzińskiego: wino, nanizane na nitkę orzechy w soku winogronowym (mniam!),
chałwę (mniam, mniam!).
Poza
tym coś mnie ciągnie w tamte rejony. Batumi, ech Batumi, jak śpiewały krajanki Filipinki!
Z
kolei, gdy chodzi o autorów książki, moja wiedza jest lekko nieświeża. Marcin
Meller jest mi bowiem znany z czasów, gdy pracował jeszcze w „Polityce” oraz
gdy podróżował po Afryce z Marcinem Kydryńskim (wzbudzającym we mnie wówczas
żywe uczucia). Potem owszem, coś mi się obiło o uszy, że był naczelnym
„Playboya”, występował (występuje?) w telewizji, a także pisywał (pisuje?)
felietony do tygodników różniących się tylko nazwą, stosowaną zresztą
zamiennie; dogłębnie tematu pt. „co robi Meller” jednak nie zgłębiałam.
Z
kolei o Annie Dziewit-Meller wiem tyle, że gra, czy raczej śpiewa w kobiecym
zespole rockowym (chyba rockowym) i coś pisze. Tak, słowo „coś” dobrze oddaje
moją wiedzę o tym, co to jest.
We
wstępie do książki autorzy piszą, że to taki „szaszłyk”, złożony z rozmaitego
rodzaju opowieści, i do śmiechu, i do płaczu. Czytając dwa pierwsze rozdziały
parę razy wracałam do tych słów, aby sobie przypomnieć jaki był zamysł piszących, gdyż jakoś się rozmijaliśmy. Na szczęście im dalej w lekturę, tym było lepiej.
Atutem
książki jest niewątpliwie rzetelność. Widać, że jej twórcy wykonali olbrzymią
pracę, bo nie dość, że byli we wszystkich miejscach, które opisują i do tego
byli tam dłużej, przez co poznali ten kraj nie tylko powierzchownie, to jeszcze
przeryli się przez morze okołogruzińskiej literatury, którą zresztą obficie
przywołują. Ale kiedy bardziej kusi mnie sięgnięcie do owych przywoływanych
źródeł, niż do dalszej części książki, to nie jest to dla mnie dobry znak
Książka
jest pięknie wydana, opatrzona mnóstwem dobrze opisanych i nawiązujących do
aktualnych tematów zdjęć i wyposażona w dwie mapki poglądowe dla geograficznych
analfabetów (dziękuję za to z całego serca; kiedy mnie uczyli geografii, to był
tylko jeden Związek Radziecki, a potem się z lekka pogubiłam).
Mam
jednak ale.
Język,
który sprawdza się na blogu czy w felietonie, w książce razi (i żeby nie było
wątpliwości: dobrze wiem, jakiego języka sama używam na swoim blogu. Robię to jednak świadomie, mając na uwadze, że jest to blog właśnie, a nie inna, poważniejsza, forma). Chodzi o dobór słów, chęć bycia zabawnym swojakiem. Już w drugim
rozdziale miałam dość (a pierwszy miał dwie strony). I do tego kilka razy
pojawiło się nieznośne wrażenie, że ktoś tu reklamuje jakieś programy
telewizyjne, przypadkiem pochodzące z jednej tylko stacji…
Poza
tym Gruzja „teraz” opisana w książce jest dla mnie zbyt jednowymiarowa. Wszyscy
są przyjaźni i piją. Zwłaszcza piją. Ach, jak piją! Ach, ileż oni piją! Ach,
jak my z nimi też piliśmy! Ach, ach, co to się działo, kiedy to i my z nimi
piliśmy!
No
może i tak. Ale po pierwsze: ileż można. Po drugie: coś innego Gruzini czasami
też chyba robią (z książki dowiadujemy się, że w zasadzie tylko jeszcze jedzą i
chodzą do bani)? Po trzecie: nawet jak Hugo-Bader pisał o pijaństwie (a on to
nie dość, że pisze baaardzo barwnie, to jeszcze podobno zmyśla), to widział
drugie dno. Jego opowieść o ginącym narodzie Ewenków będzie tkwić we mnie do
końca życia. U Mellerów (z naciskiem na Mellera, bo to głównie od niego
pochodzą te pijackie historie) tego drugiego dna natomiast brakuje. Są tam
owszem, jakieś przydrożne kapliczki (bo ciągle ktoś po pijaku wpada samochodem
w przepaść), ale przy tej okazji dowiadujemy się w zasadzie tyle, że tam też się
pije (za tych, co już nie mogą).
Mocnym
fragmentem książki są trzy rozdziały: pierwszy („Dawno temu, za górami, za lasami”), przystępnie przybliżający
historię Gruzji (dla mnie same nowości) oraz dwa inne („1992” oraz „6833 do Batumi”),
będące w zasadzie klasycznymi reportażami, opowiadającymi o konkretnych
zdarzeniach z nieodległej historii: epizodzie z wojny na początku lat 90-tych
oraz absolutnie mi dotychczas nieznanej historii porwania samolotu w roku 1983.
Niesamowite, wstrząsające.
I
detale, przede wszystkim kulinaria. Czytając, prawie czułam te wszystkie
intensywne aromaty, ocierałam z brody sok ściekający z pierożków, mieszałam
łyżką w garze zawiesistej zupy lobio.
zdjęcie własne, strona 40 miesięcznika "Kuchnia", nr 10/2012 |
Dużo
też pięknych opisów, dzięki którym (przy wydatnej pomocy zdjęć) wszystko staje
się bardziej namacalne. Mój ulubiony to ten z gatunku „rodem z bloga”,
odnoszący się do jednego z gruzińskich regionów – Swanetii. Czyż bowiem może
być coś bardziej przekonywującego niż stwierdzenie: „Gdyby krowy z reklamy alpejskich czekolad zobaczyły kiedyś góry
Swanetii, bez wahania opuściłyby swe szwajcarskie obory i to na swańskich
łąkach podzwaniałyby fioletowymi dzwonkami”?
Generalnie,
rozdziały pisane przez Annę Dziewit-Meller podobały mi się bardziej (pomijam tu
wspomniane wyżej rozdziały „reportażowe”, z których na pewno jeden został
napisany przez Marcina Mellera). Dostrzegałam w nich bowiem jakieś tło, próbę
pokazania czegoś więcej niż tylko tego, jaki jestem niezły gość i kozak, że tak
świetnie umiem się bawić z Gruzinami.
Rozumiem,
że nadmiar treści, jaką się ma do przekazania może przytłaczać, że trzeba się
jakoś określić, niekiedy i ustąpić, o ile chce się trafić do szerszego kręgu
odbiorców. Do mnie książka trafiła o tyle, że na pewno poczytam coś jeszcze
okołogruzińskiego; może coś z obszernie przytoczonej bibliografii? A może
wreszcie zmierzę się z „Dobrym miejscem do umierania” Wojciecha Jagielskiego,
lekturą onegdaj porzuconą, bowiem nie wpędzała w dobry nastrój pozostającej pod
wpływem hormonów matki karmiącej?
Wydaje
mi się, że autorzy pewnie mają jakiś udział w wytworzeniu swego rodzaju mody na
Gruzję. Owszem, zadzierzgnięta za czasów poprzedniej prezydentury silna więź
(często zresztą wspominana w książce) też jest nie do przecenienia, ale parę
soczystych opowieści wyemitowanych w dobrym czasie antenowym w ramach promocji
książki ma co najmniej porównywalną siłę sprawczą.
Niedaleko
zresztą szukać. O Gruzji coraz więcej.
W
tegorocznym październikowym numerze „Kuchni” znajdujemy barwną opowieść o
Gruzji i jej winach, a do tego garść przepisów na kaukaskie potrawy.
Z
kolei w ostatnim „Dużym Formacie” opowieść o Gruzji teraz, tuż przed
zaplanowanymi na 1 października wyborami parlamentarnymi.
A
„Gaumardżos”?
Cóż,
jak to szaszłyk: niektóre kawałki pyszne, inne za mocno przypieczone, a jeszcze
inne można tylko dyskretnie wypluć w garść.
Anna Dziewit-Meller, Marcin Meller "Gaumardżos. Opowieści z Gruzji", Świat Książki, Warszawa 2011
Mnie wyjątkowo nie podobał się styl M. Mellera, uważam, że małżonka pisze znacznie lepiej. A Gruzja, jaką zobaczyłam na własne oczy, niestety odbiegała od opowieści w tej książce. Ale nie każdy ma to szczęście mieć przyjaciół w tym kraju.;(
OdpowiedzUsuńTeż uważam, że Anna Dziewit pisze lepiej od Mellera. Szczególnie przypadł mi do gustu prześliczny reportażyk o tym, jak Katarzyna Pakosińska po latach szukała w Gruzji swej młodzieńczej miłości. Perełka!
UsuńMam wrażenie, że owa małżonka po prostu mniej się spinała, nie nakładając na samą siebie presji konieczności sprostania określonemu wizerunkowi samej siebie. A może po prostu jest zdolniejsza?
UsuńMój kolega też podkreśla ową gruzińską gościnność, ale nie mogę dokładniej skonfrontować tego, co on widział, z tym co jest opisane w książce, gdyż stanowczo odmawia lektury, uznając ją za zbyt "popową":(
Alicjo: jak to w szaszłyku - jeden woli mięso, inny warzywa:) Ale przyznaję, urocza historia!
Ja bym się zgodziła z opinią Twojego kolegi, że książka jest popowa. Na pewno pokazuje ten kraj od strony, jaka zwykłemu turyście nie będzie dostępna.
UsuńZ tego, co zauważyłam, Gruzini b. lubią jeść i pić. Łatwiej chyba z nimi się bawić niż załatwiać konkretne sprawy.
A skoro już przy jedzeniu jesteśmy, to jak Ci się podobały opisy potraw i uczt, jakie zamieszczono w książce? Na mnie dość silnie podziałały, a że już wcześniej miałam dobre doświadczenia z kuchnią ormiańską (która w zasadzie nie wiem czym się różni, choć wiem, że Gruzinów takie wyznanie by zbulwersowało), tym chętniej czytałam te właśnie fragmenty, z cicha tylko poburkując z głodu :)
UsuńSzczerze? Nie pamiętam ich za bardzo.;( Za to nasze małe uczty - owszem.;) Rzeczy smaczne, ale niestety wysokokaloryczne, co widać po figurze Gruzinów.;) Najbardziej smakowały mi zapiekane bakłażany i przeróżne sery. I rewelacyjne, bo mocno dojrzałe pomidory.
UsuńObserwowałam Gruzinów w knajpach i odniosłam wrażenie, że więcej się tam pije niż je, i że na pewno trwa to dość długo.
To chyba faktycznie książka Ci się nie podobała, skoro nie przekonały Cię nawet kulinaria:)
UsuńOglądając zamieszczone w książce zdjęcia, też zwróciłam uwagę na gabaryty większości kobiet. Imponujące, naprawdę!
Z bakłażanami, pomidorami i innymi podobnymi warzywami to niestety tak jest, że potrzebują odpowiedniego klimatu i słońca, dużo słońca. Nam w Polsce pozostaje więc skupić się na korzeniowych, nad czym bardzo boleję.
Ano właśnie, jeśli czytając książkę mam ochotę czytać inne, o których w niej mowa, a dalsza treść mniej mnie ciekawi to chyba nie ze mną niedobrze, ale z naszą wzajemną relacją ja - i czytana książka. A na szaszłyki czasami miewam ochotę, ale jeśli mogę mieć frutti di mare albo sałatkę z rukoli to wybiorę to drugie. A co wpływa na wybór książki to rzeczywiście - loteria, najczęściej moje wybory są bardzo przemyślane, wiem co lubię, wiem, co mnie interesuje, ale czasami chęć odmiany powoduje, ze trafiam kulą w płot. A propos interesującego tematu pili, piją, pić będą trafiłam na audiobooka Moskwa Pietuszki, które to opowiadanie ma podejrzewam drugie dno i ideę przewodnią, ale po kolejnym pijackim bełkocie Wilhelmiego (który czytał i robił to świetnie) nie zdzierżyłam i książkę odłożyłam na potem.
OdpowiedzUsuńMoskwa Pietuszki raczej idzie w kierunku mniej wesołego picia, niż to opisane w książce... Dla mnie już do końca życia ten utwór będzie się kojarzył z monodramem Teatru Kana i nawet najbardziej genialny Wilhelmi tego nie zmieni. Ale żeby do tego wrócić? Nie ma mowy! Raz w życiu starczy, w zupełności!
UsuńJeśli chodzi o wybór lektury, ostatnio coraz częściej zdaję się na ową loterię. Szanse na to, że trafi się na coś fantastycznego, po co w sposób przemyślany nigdy by się nie sięgnęło równie duże, jak na to,że trafi się chała, ale przecież no risk, no fun!:)
A' propos "Moskwy Pietuszki" i picia alkoholi wszelakich - długo się przed tym wzbraniałam, ale w końcu książka ta sama mi weszła w ręce w bibliotece. Wzięłam do domu i wpadałam. Oderwać się nie mogłam. To jest bełkot pijacki, ale jaki bełkot. Genialny. A te przepisy na koktajle...
UsuńWracając do Gruzinów, czytałam na zmianę "Gaumardżos" i "Dobre miejsce do umierania". No i wolę zdecydowanie wizję Gruzji Mellerów, bo Jagielski pisze tak przygnębiająco, że tylko się upić z rozpaczy:)
Mimo wszystko, poprzestanę na wspomnieniach z lektury Jerofiejewa, nie odświeżając ich zbytnio...
UsuńNie jestem sobie w stanie wyobrazić, jak można czytać jednocześnie te dwie książki o Gruzji - są tak skrajnie różne! (choć Jagielskiego przeczytałam tylko jakieś 30 stron). Ale jeśli potrzebujemy lektury przyjemnej, to rzeczywiście, na pewno nie Jagielski!
Zakochałam się w Gruzji po obejrzeniu "Pokuty" Tengiza Abuładze. Choć nie było tam zapierających dech widoków, zachwycił mnie liryczny klimat tego filmu. Marzę o tym, żeby tam kiedyś pojechać. Walory kulinarne z pewnością też docenię. :)
OdpowiedzUsuńO "Pokucie" jest całkiem sporo w ostatnim (chyba najlepszym) rozdziale książki. Niestety, nie widziałam tego filmu, a coraz częściej gdzieś napotykam wzmianki o nim.
Usuń