Kiedy
ma się w domu więcej niż pięćset książek, nietrudno pogubić się w tym gąszczu i
zapomnieć, że gdzieś w zakamarku spoczywa taki czy inny tytuł.
Kiedy
ma się w domu więcej niż trzydzieści książek kucharskich, rozmyślania nad tym,
co by tu dziś ugotować, kończą się zazwyczaj tak samo, czyli wyguglowaniem
sobie jakiegoś przepisu z któregoś z licznych blogów kulinarnych.
Kiedy
dwa dni po powrocie z Węgier natknęłam się na jednej z półek na książkę Roberta
Makłowicza „Smak Węgier”, jęknęłam tylko z cicha.
Czemuż,
ach czemu nie przypomniałam sobie o niej przed wyjazdem?
Makłowicz
jest bowiem wielbicielem Węgier i tamtejszej kuchni i „wzrusza ramionami na niedorzeczne argumenty, że istnieją być może
krainy o piękniejszych krajobrazach, większej liczbie zabytków, ciekawszej
kuchni czy bardziej zrozumiałym języku. Ja chcę na Węgry” – pisze, a ja
doskonale go rozumiem.
Do
tej pory wydawało mi się, że nie jestem szczególnie mięsożerna.
Mam
w swoim życiorysie krótkotrwałe epizody wegetariańskie, a w okresie po
urodzeniu drugiego dziecka nawet wegańskie. I chociaż teraz jem mięso, jeszcze trzy tygodnie temu uważałam
że latem pochłaniam go znacznie mniej, a w zasadzie mogłabym doskonale się bez
niego obejść, zwłaszcza podczas upałów.
A
figa.
Nie
wiem, co wisi w węgierskim powietrzu, jednak podczas pobytu nad Balatonem cała
nasza czwórka była wiecznie głodna – mimo że temperatura na zewnątrz stale
przekraczała czterdzieści stopni Celsjusza – i to głodna na mięso.
Jeśli
ktoś podróżował kiedyś z małymi dziećmi, doskonale wie, że podczas gdy dorośli
chłoną zabytki i pejzaże, one zastanawiają się tylko nad jednym: czy chce im
się siku bardzo, czy tylko trochę. Moje dzieci do tradycyjnych okrzyków
dziecięcych: „Mamo, tato, siku, bo nie
wytrzymam!” dołączyły jednak jeszcze jeden ich rodzaj: „Mamo, tato, muszę coś zjeść, bo burczy mi w
brzuchu!”
Gdybym
miała kulinarnie, jednym zdaniem opisać Węgry, brzmiałoby ono tak:
To
nie jest kraj dla wegetarian.
Ok,
papryka (jak pisze Makłowicz: „nawet
kompletny laik myślący, że Strefa Gazy to sala operacyjna, od razu kojarzy
Węgry z papryką”). Ileż można jednak zjeść papryki sauté, względnie
faszerowanej (a czym faszerowanej? oczywiście, mięsem!)?
Ok,
arbuzy. Każdy, kto zjadł kiedyś samodzielnie pół arbuza, wie dlaczego nie jest
to najmądrzejszy sposób odżywiania.
Węgry
to kraj, w którym karta dań w kategorii „dania wegetariańskie” jest albo pusta,
albo zawiera góra dwie pozycje. Obie obsmażone na smalcu.
Już
słyszę głosy wołające: „a leczo?”
Hm.
Po pierwsze, jak pisze Robert Makłowicz, „tradycyjne
przepisy każą używać słoniny lub bekonu jako bazy dania”; po drugie jednak,
nigdzie gdzie jadłam – a były to miejsca od obskurnych (lokalna jadłodajnia III
kategorii, przynajmniej według tabliczki, osobiście obstawiałabym jeszcze niżej)
po ekskluzywne (restauracja w Budapeszcie; „mamo,
albo zjemy tutaj, albo umrę z głodu, zaraz!”), leczo nie figurowało w
karcie dań jako samodzielna pozycja. Owszem, w wersji jarskiej było – w
niewielkiej miseczce - podawane jako dodatek do dania głównego, ot, jakby surówka. Samodzielnie nie pojawiło się jednak ani razu.
Jeśli
jednak, jadąc na Węgry, szykujecie się na mięsną rozpustę, z pewnością
poczujecie się usatysfakcjonowani.
Po
pierwsze, paprykowana kiełbasa (kolbász). Doprawdy, nie rozumiem dlaczego nie
można – choćby w niewielkich ilościach – wytwarzać jej w naszym kraju.
Po
drugie, salami. W Polsce nie tykam, bowiem zazwyczaj bywa niejadalne. Tam
mogłabym jeść kilogramami. Wiem, tłuste i niezdrowe. I co z tego? Na coś w
końcu trzeba umrzeć.
Po
trzecie, bográcsgulyás, czyli zupa gulaszowa. Z przepisami na nią jest pewnie
tak, jak z tymi na polską pomidorówkę. Jedliśmy ją w kilku różnych
miejscach i za każdym razem smakowała nieco inaczej. Istota jest jednak zawsze
ta sama: mięso, wędzona słonina i papryka plus nieco warzyw. Oraz kociołek. We
wspomnianej ekskluzywnej budzińskiej restauracji tę rolę obsadzał zwykły
emaliowany garnek, wniesiony dumnie na stół w towarzystwie aluminiowej chochli.
W pozostałych miejscach były to różnego rodzaju misy i miski, stylizowane na
kociołki. Zawsze jednak było gorąco, paprycznie i smacznie.
W
swojej książce Robert Makłowicz oddzielne miejsce poświęca potrawom z ryb,
zwracając uwagę na to, że mimo – a może właśnie z powodu – posiadania do 1918
roku dostępu do morza, obecnie Madziarzy jedzą wyłącznie ryby słodkowodne, zaś
szczególnym uznaniem cieszy się u nich karp.
Jeśli
więc ktoś lubi karpia, polecam. Jeśli nie, powiem tylko tyle: potrawy rybne
dają mułem jak cholera.
Nie można oczywiście zapomnieć o deserach.
„Kawa i coś słodkiego to codzienny obowiązek
prawdziwych środkowych Europejczyków, jakimi są Węgrzy. Wszechobecne cukiernie
są często najważniejszymi adresami w miasteczkach, a na stolik w sezonie lub w
dzień świąteczny często trzeba czekać.”
Być
może, jednak podczas takich upałów, jakie nawiedziły Węgry w tym roku,
najwyraźniej zapał do jedzenia słodyczy opadł, bowiem cukiernie nie były
najbardziej obleganymi miejscami, jakie widziałam.
I
choć Robert Makłowicz opiewa jakość węgierskich strudli, a inni zachęcają do
skosztowania rolady winnej, serwowanej w Keszthely w rodzinnej cukierni, będącej zarazem
muzeum marcepanu, mi najbardziej smakowało upiornie słodkie ciasto - kürtőskalács,
pieczone na rożnie węglowym, a następnie obsypywane rozmaitymi ingrediencjami.
Na nasze nieszczęście sprzedawano je przy samym jeziorze – a jedna sztuka ledwie
wystarczała nam na drogę do naszego tymczasowego domostwa.
Wreszcie,
choć w książce nie poświęcono temu oddzielnego rozdziału, warto wspomnieć i o
napojach wyskokowych.
Mam świadomość tego, że każdy region szczyci się innym alkoholem. Z pewnością więc gdybym odwiedziła na przykład południowe krańce Węgier, wychwalałabym zalety innych niż obecnie trunków. Byłam
jednak na północnym brzegu Balatonu, podczas okrutnych upałów, które nawet
mnie, zagorzałą wielbicielkę czerwonego wytrawnego wina, zmusiły do sięgnięcia
po lżejszy biały (z rzadka zaś różowy) napój.
Nie
zliczę tu wypróbowanych odmian i smaków. Część z win kupowaliśmy w przydrożnych
sklepikach, część na straganach rozstawionych w Balatonfűred w związku z
trwającym akurat festiwalem wina, jednak bezkonkurencyjne okazały się te,
kupowane bezpośrednio od producentów, w małych lokalnych winniczkach i
piwniczkach, a nalewane – o zgrozo! – do ohydnych plastikowych kanisterków o
pojemności 5 1/6 litra (chętni mogli skorzystać też z możliwości zakupu
mniejszej ilości, w 1,5 litrowych butelkach po wodzie mineralnej, jednak my nie
chcieliśmy się rozdrabniać).
I
tak mogłabym jeszcze długo.
O
strąkach papryki, splatanej w sznury.
O
papryce wędzonej, której u nas nie uświadczysz, a która tworzy w kuchni całkiem
inną jakość.
O
skwarkach, które na każdym stoisku mięsnym są do kupienia na kilogramy.
O
paprykowanej wędzonej słoninie, wędzonych golonkach oraz kościach szpikowych,
które do tej pory w moim życiu były niczym yeti.
O różnego rodzaju kiszonkach, wśród których na pierwszym miejscu stawiam kiszone malutkie arbuzy.
Aby
jednak nie znęcać się zbytnio, poprzestanę na przytoczeniu zawartego w książce R. Makłowicza,
a wypróbowanego już przez nas, przepisu na węgierską zupę gulaszową.
Wierzcie
mi, jeśli ugotujecie ją według przepisu, macie szansę choć przez chwilę
przenieść się w okolice Budapesztu. Warto!
Składniki:
2
duże cebule
1
łyżka słodkiej papryki w proszku
2
świeże żółte lub zielone papryki
1
duży pomidor
1-2
ząbki czosnku
3
marchewki
2
pietruszki
1
suszona papryczka czereśniowa lub czuszka
1
łyżeczka kminku
sól
świeżo
zmielony czarny pieprz
Słoninę
wytopić w rondlu (lub roztopić smalec). Wrzucić drobno posiekaną cebulę, lekko
ją zezłocić. Zdjąć naczynie z ognia, wsypać paprykę w proszku, wymieszać.
Dorzucić wołowinę pokrojoną w drobną kostkę i dusić całość przez około 2
minuty, ewentualnie wlewając odrobinę wrzącej wody (papryka nie może się przypalić).
Dolać szklankę gorącej wody, wrzucić drobno posiekaną paprykę, pokrojonego w
ćwiartki pomidora bez szypułki i wyciśnięty czosnek, pokrojone w małą kostkę
marchewki i pietruszki oraz kminek. Dusić na niewielkim ogniu, w razie potrzeby
podlewając nieco wodą (wody nie może być zbyt dużo, mięso winno się dusić w
tzw. krótkim sosie). Kiedy mięso zmięknie, wrzucić ziemniaki pokrojone w kostkę
i dolać tyle wody, by całość miała konsystencję gęstej zupy. Gotować, aż
ziemniaki będą miękkie. Przyprawić solą
i pieprzem, podawać z białym pieczywem.
Robert
Makłowicz „Smak Węgier”. Wydawnictwo Znak, Kraków 2006.
Sadyzm w czystej postaci. Człowiek siedzi w pracy wyposażony w bułeczkę z serem i jogurcik, a tu, panie dziejku, takie orgiastyczne opisy i zdjęcia:( Halaszle już niemodne?
OdpowiedzUsuńJako okoliczność łagodzącą wskazuję to, że znęcam się sama nad sobą. Właśnie wróciłam do pracy, w torebce jogurcik, a na biurku rozpacz i zgroza!:((
UsuńHalaszle pewnie i modne, ale ja nie tykam, gdyż od karpia odrzuca mnie bardziej niż od telewizora w porze nadawania wiadomości:P
Cóż za zgodność: jogurcik, rozpacz na biurku i na dodatek wstręt do karpia :D
UsuńKto z kim przestaje, takim się staje. Albo jakoś tak:P
UsuńTo przykro mi, że przeze mnie masz bałagan na biurku :P
UsuńNie martw się, bałagan na biurku umiem tworzyć samodzielnie, samoistnie i niepowtarzalnie, a co gorsza - nieodwołalnie:P
UsuńRaz w roku jest dzień sprzątania biurka, ja się wtedy umiem zmobilizować:D
UsuńKiedyś też urządzałam taki dzień, ale potem się popsułam:( Masz może chwilkę, żeby wpaść i zrobić u mnie dobry uczynek?:P
UsuńAle święto jakoś w styczniu przypada, w drugi poniedziałek miesiąca: http://nonsensopedia.wikia.com/wiki/Dzie%C5%84_Sprz%C4%85tania_Biurka
UsuńWięc spoko, zdążę:)
Spoko, do stycznia wytrzymam. Mam jeszcze całkiem spory fragment wolnego miejsca na utworzenie kolejnych papierowych sztapelków:)
UsuńPoza tym, do tego czasu przetrawię zamieszczony w podlinkowanym miejscu cytat z Einsteina i ustalę, czy aby na pewno pragnę porządku:P
No to jesteśmy umówieni:P
UsuńJedno mnie smuci: gdybyś wpadł zaraz, załapałbyś się jeszcze na kawałek paprykowanej kiełbasy, nie mam mowy, aby dotrwała do połowy stycznia (wtedy będzie tylko poświąteczny karp, z którego mogę ugotować halaszle, niech stracę:P)
UsuńNie należę do wielbicieli papryki, więc cała kiełbasa dla Ciebie:P
UsuńNiestety, mąż czynnie uczestniczy w pożeraniu, więc tak dobrze to nie mam. Słoninę do stycznia też z pewnością zje (a mamy niepaprykowaną:P)
UsuńSmacznego mężowi życz:) Po to człowiek wstępuje w związek małżeński, żeby się dzielić kiełbasą:P
UsuńJedni dla pieniędzy, inni dla kiełbasy, kolejni wreszcie z miłości. Dla każdego coś miłego:)
UsuńOtóż to :)
UsuńWyznam jednak odważnie, że gdyby dopuścili w Polsce poliandrię i można było mieć jednego męża od miłości, a drugiego od kiełbasy, miałbyś spore szanse. Cała kiełbasa dla mnie, rety!:P
UsuńMiałabyś dla siebie co najwyżej salceson, paprykową i salami:P
UsuńJak na moje mięsne potrzeby - wystarczy. Z salcesonu z pewnością ucieszyłby się kot:P
UsuńChcesz otruć zwierzątko?
UsuńKotom i psom salceson nie szkodzi. W każdym razie nie bardziej niż to, co jest sprzedawane jako psie i kocie żarcie.
UsuńMam czasem podejrzenia, że zawartość mięsa w kociej karmie jest wyższa niż w wędlinie:P
UsuńNie ma sprawy - cała kocia karma dla Ciebie!:P
UsuńAkurat, dla koteczka:)
UsuńUwaga, pomyliłeś żony!:P (drapanie za uchem też nie przejdzie!)
UsuńChciałabyś drapania:P To było do koteczka, właśnie mi się ładuje na kolana:)
UsuńŻeby pozostać przy kotach: w wykręcaniu ich ogonem jesteś znakomity:P
UsuńKoleżance też nic nie brakuje:P
UsuńJa od dawna robię to zawodowo, ale koledze - jako amatorowi - wróżę doprawdy wielką karierę!:P
UsuńKorzystam, ile mogę z umiejętności bardziej doświadczonych:P
UsuńCiekawe, co na to koty?
UsuńPóki nikt im nie wyżera wysokomięsnej karmy, nie zgłaszają sprzeciwów:D
UsuńWnoszę z tego, że szanowna małżonka też za salcesonem nie przepada?
UsuńOfszem.
UsuńMoje koty na szczęście mniej roszczeniowe - snują się tylko po kątach, nie wymagają karmienia, a wywracają się same w tę, w tamtą stronę. Tylko mycia nie lubią:)
UsuńTYMI kotami to się akurat nie przejmuj. I na pewno nie lubią kiełbasy:P
UsuńPatrz, to pewnie dlatego je z takim upodobaniem hoduję, wmawiając dzieciom że innych zwierzątek nie potrzebują! Ot, podświadomość!:P
UsuńCzytam i jęczę z zachwytu. Cóż za tekst. Paluszki lizać.
OdpowiedzUsuńWróciłam z mazurskiej wsi. Tam - regionalne jedzonko ;) grille - karkówka, boczek i hektolitry piwa. Po powrocie zaplanowałam ścisłą dietę. Nie wyszło. Wczoraj telefon od przyjaciela: zrobimy wypad na pizzę i piwo? No i jak odmówić. Wypadłam.
Ja już wyznaczyłam odpowiednią datę na rozpoczęcie stosowania diety. 1 września. Jak ponosić klęskę, to przynajmniej w zgodzie z tradycją!:P
UsuńTradycyjne regionalne mazurskie jedzenie dziwnie przypomina tradycyjne jedzenie pomorskie. To pewnie przez wspólną niemiecką tradycję, ani chybi!
No i masz. Ledwie zjadłam śniadanie, a tu trzeba się wybrać do kuchni po drugie. Od dawna podejrzewałam, że odpowiadałaby mi kuchnia węgierska, a po Twojej opowieści mam niemal pewność ;-).
OdpowiedzUsuńWidzę, że również na Twoje półce stoi "Cafe Museum". Moje wciąż nieprzeczytane ;-(
To tylko fragment jednej z dwóch półek z książkami o tematyce kulinarnej. "Cafe Museum" owszem, też nieprzeczytane:)
UsuńJeśli chcesz empirycznie sprawdzić, czy Twoje graniczące z pewnością podejrzenia na pewno są prawdziwe, rozważ sięgnięcie najpierw po "Smak Węgier" (jest też niby CK Kuchnia, ale to nie do końca to samo)- przepisy w tej książce nie są wydumane i moim zdaniem, naprawdę dobrze oddają węgierskiego ducha. I oczywiście są, jak zwykle, przeplatane gawędziarskimi opowieściami Makłowicza, co tylko dodaje im smakowitości:)
Wezmę sobie Twoją radę do serca, zwłaszcza że CK Kuchnię miałam kiedyś w rękach i jakoś mnie nie powaliła. W razie gdyby natchnienie do pitraszenia sklęsło, zawsze mogę poprzestać na gawędziarskich opowieściach ;-)
UsuńJa akurat CK kuchnię lubię, choć nie teraz, gdyż proponowane tam dania współgrają raczej z zimą niż latem (podkarpacka kura z kapustą weszła na stałe do repertuaru naszych domowych dań na mroźne dni).
UsuńGawędziarskie opowieści w Smaku Węgier powinny nieustająco podsycać żar Twojego kulinarnego zapału!:)
Pragnę zaprotestować! Jak tak pięknie rozpoczętą bajędę o napojach wyskokowych można było urwać po kilku zdaniach? Foch!
OdpowiedzUsuńTu się o książkach dla dzieci pisze, Bazylu, nie mogę przeginać! Szczegóły ewentualnie na prive'a:)
UsuńEee tam. Podciągnij to pod wychowanie w trzeźwości i edukację na zasadzie: Poznaj dziecię miłe, wroga swego, okrutnego. I już. :D
UsuńPS. W zamierzchłych czasach, podczas pobytu w Orelcu, nasi gospodarze dysponowali beczką przedniego węgrzyna i mimo, że za białymi nie przepadam, to jednak tamto mógłbym pochłaniać litrami. Cóż, peszek polegał na tym, że kupiona przez nas butla okazała się być ostatkiem. Kolejne nie było nawet w połowie tak dobre :(
Prawdę powiedziawszy (skoro ciśniesz, to ją wyznam), niewiele więcej mam do powiedzenia:) Wino żem piła. Białe. Dużo. Zimne i dobre było! I z pewnością w jednej z piwniczek zostało jeszcze gdzieś z pół beczki, ech!:D
UsuńPrawdę powiedziawszy (skoro nalegasz, etc.), niewiele więcej mi potrzeba. Doczytałem do "Dużo." i jestem usatysfakcjonowany. A zatem - egészségedre! i obym trafił kiedyś do dobrej madziarskiej winniczki :D
UsuńHm, wydawało mi się, że "dużo" wynikało już ze zdjęcia, ale niech będzie, że jesteś wyznawcą teorii, że skoro na początku było słowo, to tylko ono Cię przekonuje:P
UsuńI obyś, obyś, czym prędzej! (Mam przeczucie, że będziesz z taką piwniczką w pełni kompatybilny!:P)
Wiesz, patrząc na to zdjęcie, filozoficznie stwierdzam, że w różnych regionach kraju "dużo" znaczy zupełnie co innego :P I obyś była dobrym prorokiem :D
UsuńWiesz, wszystko jest względne. Pamiętaj, że jestem kobietą, średniego wzrostu, o szczupłej budowie ciała, matką dwójki małoletnich dzieci (zacytuję z pamięci: "przybyła na miejsce policja stwierdziła, że matka znajduje się w stanie nietrzeźwości":P), a zawartość prezentowanych butelek w 2/3 wypiłam samodzielnie (ok, w 3/4, jak szczerość, to szczerość!)
Usuń(A proroctwo z pewnością się spełni; musisz tylko zacząć choć trochę współpracować:P)
A wiesz,.. jakoś podświadomie czułam, że Węgry mnie nie kręcą... No i masz! To nie jest kraj dla wegetarian? No to nie jadę! Ale ten arbuz kiszony... hmmm ciekawostka!
OdpowiedzUsuńArbuz kiszony rewelacja! W ogóle wszelkie kiszonki, w tym dostępne niby i u nas papryki nadziewane kiszoną kapustą. Te nasze są jednak toporne i octowe, zaś te ich... rozkosz w gębie!
Usuń(na marginesie dodam, że sporo czasu upłynęło, zanim ustaliliśmy że kiszone arbuzy są właśnie arbuzami:P)
Jakiego koloru jest kiszony arbuz? Właśnie usiłuję go sobie zwizualizować. :)
UsuńKiszone arbuzy widnieją na zdjęciu - dziesiątym z kolei, po prawej stronie. Możesz obejrzeć je zarówno w całości, jak i w przekroju:)
UsuńDzięki. Wcześniej nie powiększyłam zdjęcia i sądziłam, że te arbuziki są tylko w całości. Środek wersji kiszonej wygląda trochę melonowato. :)
UsuńZdjęcie niestety kiepskiej jakości, bowiem robione przez folię (żal napoczynać ostatniego opakowania!). Tu strona ze zdjęciami innych tego rodzaju węgierskich smakołyków - małe arbuzy też są (jako dinnye).
UsuńFolia wcale nie przeszkadza, zawartość i tak wywołuje ślinotok. :)
UsuńDzięki, zdjęcia bardzo apetyczne. Intrygujące są też enigmatyczne podpisy. :) Ciekawe, czy dinnye to lingwistyczni protoplaści naszych dyń.
Ja zaczęłam się jako tako orientować w pisanych po węgiersku nazwach warzyw, owoców i niektórych dań, ale początkowo poruszałam się bardzo po omacku. Dinnye kupiliśmy, nie mając pojęcia co to może być. Kiedy zjedliśmy po jednej, dalej nie mieliśmy pojęcia:)
UsuńJeśli chodzi o nazwę, nam skojarzenie z dyniami nasuwa się automatycznie, ale pochodzenie języka węgierskiego jest tak odmienne od naszego, że nie jestem pewna, czy to właściwa lingwistyczna droga...
Jak na mój gust kuchnia węgierska to trochę zbyt zdecydowane smaki, ale Twoją relację przeczytałam z przyjemnością.
OdpowiedzUsuńA Makłowicza zawsze będę widzieć w wannie wypełnionej winem, z wyrazem twarzy tak rozanielonym, że trudno to opisać - tak prezentował się w jednym z programów. :) Kiedyś oglądaliśmy go wiernie co tydzień, ale ostatnio jakoś nam przeszło.
Wbrew pozorom kuchnia węgierska (a w każdym razie to, co nam prezentowano jako takową) nie jest wcale okrutnie ostra i pikantna. Niewątpliwie bywa tłusta (choć też bez przesady), ale ostrość łagodzona jest przez dodawaną wszędzie szczodrą ręką śmietanę.
UsuńMakłowicza nadal wiernie ogląda mój mąż, ja tylko z rzadka. Przez pierwsze kilka lat istnienia jego programów czatowałam jednak co niedzielę, z kartką w ręku, po czym przez następny tydzień wypróbowywałam prezentowane przepisy. To były czasy!
Wszystko wskazuje na to, że to jest stuprocentowo idealna kuchnia dla mojego męża. :) Będę musiała spytać, czy mamy jakichś węgierskich przodków. :)
UsuńNasz problem polegał na tym, że ciągle trafialiśmy na jakieś powtórki programów Makłowicza i to były odcinki, które wcześniej oglądaliśmy. To nas trochę zniechęciło. U nas też było czyhanie i nerwowe zapisywanie, chociaż potem przepisy chyba zaczęły pojawiać się na stronie internetowej. I zawsze rechoty, kiedy pan Robert mówił "Wrzucamy odrobinę masła" i pakował do rondelka pól kostki. :) Powtarzamy to sobie z lubością. :)
Zdaje się, że to kuchnia idealna dla większości mężczyzn, niezależnie od ich pochodzenia:) Także nasz Starszy był niezmiernie zachwycony (upodobania smakowe ma zdecydowanie po tatusiu).
UsuńOwszem, powtórki programów Makłowicza były swego czasu niezmiernie denerwujące - nie jestem pewna, czy ja nie odpadłam właśnie na ich etapie:)
"Wrzucanie odrobiny masła" pamiętam doskonale i jestem głęboko przekonana, że Jamie Oliver ściągnął ten patent od pana Roberta! On wprawdzie mówi: "a teraz dodajemy jeszcze trochę oliwy", po czym wlewa jej pół butelki, ale sens dokładnie ten sam:))
W każdym razie niektóre odcinki znamy prawie na pamięć. :) Faktycznie, Jamie Oliver w swej oliwnej hojności zdecydowanie przypomina Makłowicza. :)
UsuńFigurą też coraz bardziej zaczyna się do niego upodabniać:)
UsuńJa protestuję - jaka niezdrowa? To najlepsza kuchnia na świecie :) Tak zresztą, jak bałkańska ogólnie. Raj dla tych, co lubią mięso :) W Chorwacji wegetarianie też mają ciężko ;)
OdpowiedzUsuńDziękuję za 'pyszną' relację - wspaniała jest, aż ślinka cieknie po brodzie :)
A, z papryką to ja mam dziwną relację ;) - jeszcze do niedawna (tak kilka lat wstecz) - nie cierpiałam, nie jadłam w żadnej postaci, potrafiłam wybierać z surówki czy sałatki (!). A od tych paru lat - kocham, uwielbiam, jem na surowo samą, a najbardziej lubię leczo (ale robię takie właśnie na maksa proste, klasyczne bez żadnych tam cukiniów i innych wynalazków ;) ). Jedynie co, to marynowana jeszcze mi przez gardło nie przejdzie.
A książkę Makłowicza mam i śmiało można te przepisy wykorzystać, bo nie są zbyt skomplikowane - mój ulubiony na paprykarz z kurczaka - ech, miodzio!
P.S. pamiętam o obiecanym komentarzu pierwszokomunijnym, tylko muszę jakąś dłuższą spokojną chwilę znaleźć :)
I jeszcze sobie pooglądałam ten fragment Twojej kolekcji książek kucharskich - co to za książka ta na samym dole, bo jak sobie 'odwróciłam' laptopa ;) to tylko rozszyfrowałam początek - "Morderstwa między ... - i co dalej?
UsuńOj, kuchnia chorwacka różni się od węgierskiej, i to sporo. Przynajmniej ta środkowo i południowodalmatyńska, bo taką znam.
UsuńWegetarianie jedzący ryby i owoce morza, w Chorwacji spokojnie przetrwają; pozostałym będzie ciężko, choć chyba i tak lżej niż na Węgrzech. Specyfiką węgierskiej kuchni - o której wspomina zarówno Makłowicz, jak i Varga w "Gulaszu..." jest rozgotowywanie wszelkich warzyw na bezwartościową i raczej niesmaczną mazię. Być może to celowe działanie lobby mięsożerców, którzy liczą na to, że dzięki takim działaniom nikt nie będzie chciał zostać jaroszem?:)
Paprykę lubię w każdej postaci, choć w Polsce sezon na dobrą paprykę jest dość krótki i dopiero się zaczyna. Ta węgierska smakowała mi jednak o niebo lepiej niż nasza!
Gulasz z kurczaka wg Makłowicza też zdążyliśmy zrobić - faktycznie dobry, jednak ma się nijak do tego, co jedliśmy na Węgrzech (pod tym względem znacznie lepiej wypada jego przepis na zupę gulaszową!)
Tajemnicza książka to przełożone z niemieckiego, a wydane jakiś czas temu przez Propagandę "Morderstwa między nożem a widelcem" - zbiór opowiadań kryminalnych i pasujących do nich przepisów. Kiedyś, dawno temu dostałam od kolegów i koleżanek z pracy i mam wrażenie, że ciągle jeszcze nie przeczytałam w całości:( Czas nadrobić braki!
Zdjęcie przedstawia kucharską półkę 'komercyjną"; jest jeszcze druga pt. "zdrowo się odżywiamy", ale uznałam że do tego posta nijak nie pasuje:P
Owszem, te kuchnie się różnią, ale w końcu Chorwacja była kiedyś i pod wpływem Austro-Węgier ;), na szczęście Włosi też się wmieszali. Niemniej jednak, dla typowych wegetarian (tych, co nie jedzą żadnych produktów pochodzenia zwierzęcego) to prawdziwe wyzwanie. W Chorwacji, nawet w dobrych restauracjach, w menu nie znajdziesz żadnej potrawy wegetariańskiej (w tej, do której chodziłam w te wakacje najczęściej, były dwie sałatki- jedna z tuńczykiem, druga z jajkiem :) ). Napisałam zresztą, że one obie (i węgierska i chorwacka) są najlepsze na świecie, a nie, że jednakowe ;)))
UsuńA, co do warzyw - one w Chorwacji niby są, ale jakby ich nie było. Do dań głównych bardzo często w ogóle nie podaje się żadnych surówek czy przybrań warzywnych, trzeba je zamówić osobno; dań czysto warzywnych nie zauważyłam - nawet rozgotowanych ;), ale na szczęście jest dużo owoców :)
Aaa, a ten paprykarz z kurczaka u nas rzeczywiście smakuje inaczej, ale to wynika pewnie z jakości składników (u nas nie ma tyle słońca dla papryki!). Trzeba by robić z węgierskich składników, co mi przypomniało właśnie, że w jednym z supermarketów w alejce przed widziałam stoisko z węgierskimi produktami - czas chyba ich odwiedzić :)
UsuńNa początku trochę się obruszyłam, ale im dłużej o tym myślę, tym bardziej przyznaję Ci rację. Faktycznie, Chorwacja to też nie jest kraj dla wegetarian:))
UsuńI faktycznie, jej kuchnię też wspominam z rozrzewnieniem. Z "potraw" wegetariańskich wymienię tylko kukuruzni kruh (tam jadłam go chyba po raz pierwszy w życiu i do tej pory uwielbiam) oraz sery, zwłaszcza te twarde. Z warzyw kojarzę chyba tylko ajvar (podawany dokładnie w tej samej roli co leczo) oraz czosnek niedźwiedzi (rewelacja! oczekuję na dzień, kiedy i u nas stanie się on tak popularny, jak tam. Myślę, że szanse są - skoro pojawiła się dorada, to czemu nie czosnek?)
Ech, teraz włożyłaś kij w mrowisko pt. gdzie jechać w przyszłym roku...W grę wchodziły znów Węgry (inny region), Rumunia, Czarnogóra (w ramach samochodowego samobójstwa), ale w sumie czemu nie Chorwacja?:)
Jeśli zaś idzie o węgierskie produkty - Tutaj miejsce, w którym jak na moje oko jest całkiem niezły ich wybór. Mają też sklep stacjonarny w Warszawie, więc rozważ może małą wycieczkę?
hahaha :)
UsuńAjvar - uwielbiam! Zawsze sobie przywożę parę słoiczków :) I właśnie mi przypomniałaś - najpopularniejsze danie (które zresztą bardzo lubię!) to ćevapcici (nie wiem dokładnie, czy pisownia dobra) - czyli takie grilowane mięsne kotleciki, a do tego warzywa - frytki, pokrojona w kostkę surowa cebula (swoją drogą pyszna i słodka) i kleks ajvaru :)))
Ech, ja to mam takie marzenie, żeby kiedyś zrobić taką 'objazdówkę' - Rumunia, Bułgaria (plaża), Macedonia (jezioro Ohrid - przepiękne!!!), Czarnogóra, Chorwacja i do domu :)
Kiedy byłam w Chorwacji pierwszy raz, też przywiozłam ze sobą kilka słoików ajvaru:) Potem kupiłłam go w Polsce (Podravki), ale smakował zupełnie inaczej:(
UsuńCevapcici jadłam tylko w Posce, własnoręcznie zrobione, z tym że pod nazwą koft - szału nie było. W Chorwacji popadałam każdorazowo w nadmierny szał rybno-krewetkowy, by zwracać uwagę na mięso:P
Na taką objazdówkę też się piszę! Proszę mieć mnie na uwadze, gdybyś kiedyś postanowiła spełnić swoje marzenie!:)
Moje dzieci (zwłaszcza Starszy) są z gatunku pływających (wakacje bez wody, to nie wakacje), więc wzmianka o macedońskim jeziorze od razu spowodowała dopisanie tego kraju do mojej krótkiej listy!
A widzisz, ja za owocami morza to nie za bardzo ;) Ewentualnie kalmary z grilla :)
UsuńEch, ale by było fajnie z tą objazdówką, co? Ja na razie nieśmiało bardzo, powoli, powolutku, oglądam różne strony, żeby jakoś to rozplanować, ustalić, co bym chciała zobaczyć itp. I jak ze wszystkimi marzeniami - wierzę, że się kiedyś uda :)
A wpisz sobie ten Ohrid w googla to zobaczysz, jak tam pięknie! Zresztą podobno jest i jakiś odcinek Makłowicza stamtąd :)
Widzę, że na tej objazdówce dalibyśmy radę, bo mój syn to też z tych, co zimno, nie zimno, usta sine, ale w wodzie ;)
Kalmary z grilla to na deser:) Z owoców morza nie przepadam tylko za ostrygami, a jadłam je super świeże, prosto z hodowli na półwyspie Peljesac. Jak to ma być afrodyzjak, to ja jestem Nefretete!
UsuńObjazdówki mają niestety to do siebie, że są męczące, o ile nie ma się bardzo, bardzo dużo czasu i jeszcze więcej pieniędzy. Ja tam ani pod względem pierwszego, ani drugiego nie rokuję dobrze, ale jeśli u Ciebie jest inaczej, chętnie się podczepię (zwłaszcza pod to drugie!).
Ohrid na zdjęciach wygląda bajecznie, ale to o niczym nie świadczy. Taki np. Balaton na zdjęciach też wypada bardzo dobrze, a w rzeczywistości... Błotniste bajoro wydaje się nadmiernym komplementem (tyle że przy 40 stopniach na zewnątrz człowiekowi jest wszystko jedno w czym się zanurza). Makłowicza poszukam zaś w sieci, bo nie przypominam sobie, żebym oglądała.
Jeśli będziesz kiedyś nad Bałtykiem i nikt, absolutnie nikt nie będzie się kąpał, będzie zimno i wszyscy będą chodzić w polarach i czapkach, i zobaczysz jedno dziecko skaczące w falach, to będzie z pewnością mój Starszy!:P Osiągnęłam już tyle, że nie szczękam zębami kiedy pilnuję go z brzegu, jeśli zaś zrobię kiedyś krok jeszcze dalej, będzie to oznaczało że wstąpiłam do Klubu Morsów!
Mnie się wydaje, że i Polska to nie jest kraj dla wegetarian.
OdpowiedzUsuńCiekawe jest to, co piszesz o częstym odczuciu głodu podczas wyprawy. Z kuchni węgierskiej lubię placek ziemniaczany z gulaszem (o ile to w ogóle jest danie węgierskie)i naleśniki Hortobagy czyli prawie to samo danie.;)
Patrząc na podobiznę Makłowicza zdałam sobie sprawę, że w pewnym momencie przejadł mi się, podobnie zresztą jak i inni znani telewizyjni kucharze. Żaden program nie jest w stanie przytrzymać mnie na dłużej przed ekranem, ale kulinarne blogi - owszem.;)
Wydaje mi się, że mimo wszystko jaroszom u nas jest trochę lepiej, choć lekko nie mają. W kuchni polskiej jest jednak - o ile mi wiadomo - dość bogata tradycja wykorzystywania jarzyn, także takich które obecnie jada się rzadziej.
UsuńPlacek po węgiersku (pod inną nazwą, ale nie pamiętam jaką) jadłam na miejscu, naleśniki Hortobagy także - to były dwa zupełnie różne dania, przy czym naleśniki trafiły mi się genialne, zaś placek średni (ale zjadliwy).
Wszystko przejada się po pewnym czasie (niektóre blogi kulinarne również), choć kiedy ostatnio zdarzyło mi się - po dłuższej przerwie - obejrzeć kawałek któregoś z nowszych programów Makłowicza, okazało się że znów sprawiło mi to przyjemność:)
Mniam. Nie będę Cię więcej czytać po 22! Głód mi szlaje teraz po kiszkach.
OdpowiedzUsuńPrzed trzynastą też raczej nie powinnaś:)
UsuńPociesz się, że ja odkąd wróciłam jestem głodna wręcz permanentnie.
Piszesz o węgierskim am-am jak koneser i smakosz, a nie ktoś kto miał okresy wegetariańsko-wegańskie w swoim życiu ;P
OdpowiedzUsuńMam pytanie z innej "beczki". Jak wygląda teraz Balaton? Byłam tam po raz ostatni w latach 70-tych i był wtedy śmierdzącą rozkładającymi się glonami kałużą :/
Bo te okresy to jednak dawno były, ostatni skończył się niecałe cztery lata temu:)
UsuńCo do Balatonu - teraz jest znacznie lepiej niż wtedy, ale podobno włożono w to sporo pracy i pieniędzy. Kałużowatość mu została (tu tylko Rosjanie albo Chińczycy próbowaliby zaradzić:P), ale nie śmierdzi i glonów też nie widziałam zbyt wiele (chyba że na dnie: stąpasz sobie, a tu nagle caps! glon chwyta Cię za łydkę, ble!) Stanu czystości wolałam nie oceniać jednak zbyt dokładnie, bo gdyby temperatura na zewnątrz była o dziesięć stopni niższa, podejrzewam że nie zdecydowałabym się na kąpiel. Podchodząc jednak do sprawy bardziej fachowo, trzeba nadmienić, że wszystkie parchy pozłaziły nam samoistnie dwa dni po powrocie do Polski, więc tragicznie nie jest:D
No to jednak musi być zdecydowanie lepiej. Wtedy za żadne skarby świata nie weszłabym do wody ;/
UsuńMoże dlatego tak chętnie wysyłano wówczas Polaków akurat do tej zagranicy?:P
UsuńWłaśnie doszłam do wniosku, że uaktywniasz się u mnie tylko wtedy, gdy piszę o jedzeniu (poprzednio było to przy psysiach, pardon, semlach!). Chyba czas rozważyć przeprofilowanie!:)