Tak się złożyło, że od dobrych kilku
miesięcy na mojej półce „przeczytane, do
opisania” leżą „Książki najgorsze”.
Lektura znakomita, zwłaszcza
dla kogoś, kto - jak ja - lubi sobie czasem uciąć zjadliwą recenzyjkę. Każdy z
zebranych w zbiorze pamfletów krytycznoliterackich, napisanych przez zjednoczoną
w jednej postaci trójcę: Feliksa Trzymałko, Szczęsnego Dzierżankiewicza i
nadzorującego ich pracę Stanisława Barańczaka, jest zachwycająco złośliwy, a zarazem bezlitosny, jeśli chodzi o wytykanie nudziarstwa, nadmiernego politycznego
zaangażowania (poszczególne teksty powstawały w latach 1975-1980) oraz
zwyczajnej grafomanii (chyba najczęściej).
„(…) warto chyba,
choćby dla nauki i chwili zadumy, przypomnieć tę kartkę z dziejów beznadziejnej
walki z hydrą PRL-owskiej grafomanii. Stwór, któremu łeb urwać próbowali
połączonymi siłami panowie Feliks Trzymałko i Szczęsny Dzierżankiewicz
(młodszym czytelnikom wypada może wyjaśnić, że w zamierzchłych latach
siedemdziesiątych ten podwójny pseudonim był czytelną, choć z lekka absurdalną
aluzją do otoczonej oficjalnym kultem postaci „żelaznego Feliksa”
Dzierżyńskiego) – ten smok, podkarmiany przez pracowitych autorów w rodzaju
Romana Bratnego, miał się doskonale przez następnych dziesięć lat, a i dzisiaj
bynajmniej jeszcze nie zdechł. „Grafomania z państwową pieczątką”, o której
pisałem we wstępie do książki, stanie się może już wkrótce reliktem przeszłości.
Przemiany w mechanice życia literackiego Polski, jakie się obecnie dokonują,
niosą jednak ze sobą niebezpieczeństwo niekontrolowanego powrotu do tradycyjnej
grafomanii „wolnorynkowej” – i kto wie, czy przy wszelkich różnicach nie
zacznie ona powstawać pod tymi samymi piórami, które tak energicznie
marnotrawiły papier i zaśmiecały mózgi pod opieką dawnego państwowego mecenatu…”
To fragment wstępu do
będącego w moich rękach drugiego wydania „Książek…”, napisanego przez
Stanisława Barańczaka w roku 1990, gdy jeszcze był w pełni sił i zdrowia. W tym
samym roku w Polsce ukazał się pierwszy z przetłumaczonych przez niego dramatów Szekspira - „Hamlet”.
W datowanym na 23 lutego
1989r. liście do Andrzeja Wajdy Stanisław Barańczak pisał tak:
„Powiem krótko i bez ogródek, o co mi chodzi: im więcej wgłębiam się w
przekład Paszkowskiego, tym bardziej jestem przekonany, że ten przekład jest
dzisiaj zupełnie nie do użytku, zwłaszcza scenicznego. Ja sam pewnych
fragmentów nie rozumiem nawet czytając, a cóż dopiero może powiedzieć widz
słysząc ten tekst ze sceny (…) Jednym słowem, odważam się Panu przedstawić
propozycję, która stoi w sprzeczności z Pańskimi planami: przełożę dla Pana
całego „Hamleta”. Jeśli po obejrzeniu gotowego przekładu uzna Pan, że pewne
fragmenty lepiej wyszły Paszkowskiemu, to proszę takie fragmenty zachować i
winkrustować w mój tekst (…). Jeśli w ogóle jest Pan przeciwny mojemu pomysłowi
i pragnie użyć tylko monologów i tych paru innych fragmentów w moim tłumaczeniu,
to się z tym też pogodzę. Chcę jednak przełożyć całość, żeby miał Pan możliwość
porównania dwu wersji i dokonania wyboru. Nie ukrywam, że chcę też zrobić to po
prostu dla własnej przyjemności, bo praca wciągnęła mnie i uważam, może
nieskromnie, że coś dobrego z tego wyjdzie.”
Nie pamiętam już jak to
się stało, że w roku 1990 kupiłam „Hamleta” w tym właśnie tłumaczeniu, za całe –
jak wynika z umieszczonej ciągle jeszcze na okładce naklejki z ceną – 19.500
zł. Skąd miałam na niego pieniądze? Dlaczego wybrałam właśnie tę pozycję? Nawet
jeśli była to lektura szkolna, to przecież biblioteka była znakomicie
zaopatrzona w szereg wcześniejszych wydań „Hamleta”, przetłumaczonych – do wyboru
– przez Słomczyńskiego lub Paszkowskiego. Nie znałam wszak treści
korespondencji Andrzeja Wajdy i Stanisława Barańczaka.
Pamiętam jednak bardzo
dobrze, że od tamtego czasu regularnie odwiedzałam szczecińską księgarnię
dominikanów, gdyż tylko tam można było wtedy kupić kolejne tomy dzieł Szekspira
w tłumaczeniu Barańczaka, wydawane przez „W drodze”.
Pamiętam też, jak
czytałam kolejne dramaty – zazwyczaj w autobusie, w czasie drogi najpierw do
liceum, a potem na studia. Zdarzało mi się wtedy płakać, a nieraz i chichotać,
ściągając zdziwione spojrzenia współpasażerów.
Wiem też – i nie jest to
kwestia pamięci, ale niczym niezachwiana pewność – że te lektury miały olbrzymi
wpływ na ukształtowanie mnie jako czytelniczki. Lekkość pióra, pewien ściśle
określony typ poczucia humoru, mistrzowska umiejętność dobierania
najwłaściwszych w danym momencie słów – to tego właśnie ciągle od tamtego czasu
szukam w kolejnych czytanych książkach. I niekiedy, jednak bardzo rzadko, zbyt
rzadko, znajduję.
Potem były jeszcze „Sonety”.
Te na pewno kupiłam już za samodzielnie zarobione pieniądze, natychmiast jak
tylko pokazały się na rynku. Przez długi czas codziennie przed zaśnięciem
czytałam jeden. Było też tak, że w tym samym czasie, w dwóch różnych miastach,
w dwóch różnych domach, dwie różne osoby – kobieta i mężczyzna, ja i On,
codziennie o tej samej porze sięgały po tę właśnie książkę.
Gdyby nie Stanisław
Barańczak, to wszystko nie byłoby możliwe.
Ten post jest tylko pretekstem, by napisać jedno słowo.
Dziękuję.
Stanisław Barańczak „Książki
najgorsze i parę innych ekscesów krytycznoliterackich”, wydanie drugie,
zmienione. Wydawnictwo a5, Poznań 1990.
William Shakespeare „Hamlet,
książę Danii”. Przekład: Stanisław Barańczak. „W drodze”, Poznań 1990.
William Shakespeare „Sonety”.
Przekład, wstęp i opracowanie Stanisław Barańczak. Wydawnictwo a5, Poznań 1993.
Mam taką samą kolekcję. Książki najgorsze z taniej książki (tak tak). Ileż ja się nad nimi nachichotałem. I Biografioły znane w sporej części na pamięć.
OdpowiedzUsuńA Małgorzata Musierowicz wspominała, jak uczyła brata czytać, układając mu literki z dźdżownic. Bardzo efektywna (i efektowna) metoda, jak się okazało.
Tania książka kiedyś i dzisiaj, to dwie różne tanie książki, niestety. A Biografiołów nie znam. Też niestety.
UsuńStarszy wprawdzie już umie czytać, za to Młodszy ciągle nie. Myślisz, że trzeba włączyć dżdżowniczą metodę nauczania?:P
Pytanie, czy znajdziesz odpowiednio dużo dżdżownic :P
UsuńW sklepie wędkarskim bez problemu. I nawet kalifornijskie, więc będzie to zarazem i ukłon w stronę Stanisława Barańczaka, który przecież połowę życia spędził w USA:P
UsuńAle dopłacać do edukacji??
UsuńPudełko dżdżownic (humanitarnie zapakowanych!) i tak wyjdzie taniej niż korki z polskiego, tuż przed maturą:P
UsuńI z ocalałymi po edukacji robalami można iść na ryby :P Dwa w jednym.
UsuńNo, myślę jednak, że nawet humanitarnie zapakowane dżdżownice nie żyją trzynastu lat (tyle zostało Młodszemu do matury, chyba że znów coś zmienią w harmonogramach)
UsuńMogłabyś je rozmnożyć i wtedy starczyłoby aż do matury.
UsuńNie wiem i nie chcę wiedzieć jak rozmnażają się dżdżownice! A poza tym piwnice mam już zajęte.
UsuńW piwnicy to pieczarki na końskim nawozie. Dżdżownice w kompoście w ogródku :P
UsuńOdmawiam. Kot zajął mi balkon. Jak dżdżownice zabiorą się za ogródek, sama będę musiała zejść do piwnicy.
UsuńMoże ta piwnica to Twoje przeznaczenie, miejsce, gdzie znajdziesz ukojenie i pełnię szczęścia?
UsuńNie, tam znajduje pełnię szczęścia mój mąż. Ja się już nie mieszczę:P
UsuńNie wierzę, żeby tak błaha przeszkoda jak mąż mogła Cię powstrzymać w drodze ku pełni szczęścia.
UsuńZapytaj raczej, czy ja mogłabym być tak okrutna, aby - pchając do piwnic swe ciało - pozbawić męża możliwości osiągnięcia pełni szczęścia!:P
UsuńMyślę, że byś mogła. Męża przeflancuj do garażu.
UsuńNisko cenisz me umiłowanie szczęścia małżeńskiego, doprawdy. A flancowaniem brzydzę się tak samo jak dżdżownicami.
UsuńCzyli przedkładasz szczęście małżeńskie nad indywidualne?
UsuńNieustannie staram się to wyważać. Ale drzwi do piwnicy wyważać nie zamierzam.
UsuńI tak z powodu braku refleksu w okopaniu się w piwnicy i niechęci do wyważania straciłaś szansę na nirwanę :P
UsuńA któż powiedział, że nirwanę można osiągnąć tylko w piwnicy?! Ja najwyraźniej potrzebuję więcej wilgoci, gdyż codziennie osiągam ten stan w łazience (wprawdzie się w niej nie okopałam, za to okupacja wychodzi mi znakomicie).
UsuńOd okupacji do okopania (się) niedługa droga :P
UsuńAle zdaje się, że ta droga wiedzie do dwóch różnych barykad, czyż nie?
UsuńNie utrudniaj :P
UsuńWiedziałam, że wymiękniesz:P
UsuńNie będę Cię uszczęśliwiał na siłę przecież :P
UsuńKiedy ja szczęśliwa jestem. W zasadzie. W każdym razie w łazience zawsze:P
UsuńWięc niech tak zostanie :P Nie zaproponuję wykopania dodatkowej piwnicy przecież.
UsuńA może chcesz porozmawiać o swojej piwnicy?:P
UsuńNie chcę. Mam antresolkę i nie oddam :P
UsuńAntresolka Profesorka Nerwosolka?:P
UsuńBez nerwosolku ani rusz :P
UsuńMam nadzieję, że antresolka jest zaopatrzona we wciąganą, składaną drabinkę, bo bez tego to nerwosolek schodziłby Ci chyba cysternami:P
UsuńA jakże, nie ma inaczej.
UsuńPiwnica mojego męża jest w takim razie znacznie tańsza w utrzymaniu.
UsuńWidzę, że nasza ścieżka znajomości z Barańczakiem była podobna, nawet jeśli chodzi o wydania. Dla Mnie niemal kultowa jest także "Fioletowa krowa" - pocieszna książka z przekładami wierszy przeróżnycvh autorów. I tak sobie myślę, że mieliśmy szczęście w pewien sposób dojrzewać z twórczością Barańczaka, bo to nazwisko było powszechnie znane. Młodsze pokolenia nie zawsze je kojarzą, obawiam się nawet, że wręcz słabo (świeżo upieczona bibliotekarka w mojej bibliotece dwa lata temu: jaki jest autor tych "Książek"? - mieliśmy omawiać "Książki najgorsze" w DKK).
OdpowiedzUsuńNiestety, Twoje spostrzeżenia wydają się być trafne, choć mi wydaje się to niepojęte. Jak można nie wiedzieć kto to Barańczak? Tak, mieliśmy szczęście, przynajmniej w tym zakresie.
UsuńDla mnie to było wręcz żenujące, ale dzisiaj bibliotekarze są chyba kształceni nieco inaczej.;(
UsuńNie wiem, czy tu chodzi o kształcenie, czy może o to, że w tak zwanym międzyczasie wydarzyło się tyle rzeczy, że Barańczak mógł tej czy innej osobie gdzieś umknąć. Kto wie, może gdybym była o 10 lat młodsza, wiedziałabym o nim tylko tyle, że no, był ktoś taki, coś chyba napisał?
UsuńMnie się wydaje, że bibliotekarze są kształceni dobrze (w programie zajęć jest i literatura powszechna, i literatura polska), tyle że obecnych studentów niemal nic nie interesuje (po co sobie zaprzątać głowę jakimś Barańczakiem), a potem są takie efekty, jak opisała Ania ;-(
UsuńNie mam pojęcia jaki jest program studiów na bibliotekoznawstwie, ale nie wątpię, że jest tak, jak wszędzie. Czyli jeśli ktoś chce, to się wykształci, a jeśli nie chce, to i najlepszy program mu nie pomoże. Widzę to samo w zakresie swojej zawodowej działki, tyle że u młodych osób, z którymi ja się stykam, najbardziej poraża mnie, że absolutnie nie odczuwają oni potrzeby używania zwojów mózgowych.
UsuńMam identyczną kolekcję kolorową wydaną przez "W Drodze". Kupowałam na studiach i oczywiście też czytałam "w drodze".
OdpowiedzUsuńMi brakuje chyba czterech ostatnich części (samych Henryków, o ile dobrze pamiętam), ale to wszystko przez to, że stanowczo za długo trzeba było czekać na kolejne tomy i w międzyczasie zaczęłam się skupiać na czymś całkiem innym niż literatura piękna:)
UsuńO, ja też nie mam wszystkich. Muszę sobie sprowadzić dokładnie.
UsuńJa, co gorsza, nie przeczytałam też tych wszystkich tomów, które mam. Na swoje usprawiedliwienie dodam, że braki wynoszą zaledwie dwie sztuki;)
UsuńA ja niestety z tych, co to dopiero od niedawna zgłębiają fenomen :)
OdpowiedzUsuńMoże od niedawna, ale z pewnością masz dzięki temu szerszy i pełniejszy ogląd:P
UsuńW czasie gdy Wy czytaliście przekłady Barańczaka ja kontestowałem rodzime spirytualia. Czego w chwili obecnej odżałować nie mogę :(
UsuńAle nie możesz odżałować w sensie "szkoda, że było i minęło" czy: "czemuż, ach czemuż nie byłem grzecznym abstynentem w okularach!"
UsuńJa tam trochę żałuję, że (przynajmniej w liceum) byłam tak bardzo grzeczną abstynentką w okularach, zaczytaną w przekładach Barańczaka:P
Szkoda, że nie mogliśmy się wymienić poglądami jakieś ćwierć wieku temu. Ja zachwalałbym Ci orzeźwiający smak "Jabłuszka sandomierskiego", Ty dzieliłabyś się zachwytem nad sonetami i oboje byśmy skorzystali :D Choć nie wiem kto lepiej by wyszedł, ja w każdym razie czasu strawionego pod przysłowiową budką z piwem (a w rzeczywistości w różnych, czasem bardzo dziwnych, miejscach), żałuję cholernie :(
UsuńDeklamowanie sonetów przerywane z powodu konieczności łyknięcia "Jabłuszka" z pewnością wycisnęłoby na nas niezatarte piętno!:P Nie wiem czy faktycznie musisz tak bardzo żałować - pomyśl, kiedy jak nie wówczas można było marnotrawić (choćby i trawiąc) czas?! Ja do tego już nigdy nie wrócę (zwłaszcza, że po epizodzie z pracą w nocnym sklepie monopolowym "Jabłuszka", tudzież "Wisienki" lub "Malinki" nie tknę nawet przez bibułkę), Ty natomiast sonety możesz poczytać w każdej chwili:)
UsuńJa też już nie tykam, acz z innych powodów :P I prawdą jest, że wtedy można, ale czy koniecznie trzeba było? Jak pomyślę, że mógłbym teraz władać płynnie przynajmniej najpopularniejszym z języków (nie, nie chińskim, choć kto wie) i mieć w nogach tysiące kilometrów przejechanych na rowerze, zamiast kłopotów z wątrobą (wiadomo) i smoły z tysiąca fajek w płucach, to chyba jednak chciałbym żeby se vratilo :) Z drugiej strony patrzę dookoła i wiem, że bez tego krajobraz wokół mnie wyglądałby inaczej, a tego, jestem pewien, nie chciałbym mimo wszystko zmieniać. No, dość tego wywnętrzania, bo czar pryśnie (zakładając, że jakiś jest) :P
UsuńCzar jak czar, ale zawsze miło pogawędzić:P Zdaje się, że to podobna sytuacja do tych z włosami: posiadacze kręconych marzą o prostych, zaś ci z prostymi o kręconych. I owszem, można się sztucznie pokręcić lub wyprostować, ale zazwyczaj coś się przy tym nieco sfajczy. Bilans zysków i strat każdy musi zrobić samodzielnie.
UsuńWiadomo, że pogadać, szczególnie z zacną interlokutorką, to zawsze. Ale człowiek wiedziony rytmem komentarzy czasem chlapnie za dużo i cały, mozolnie budowany w necie, enturage, psu w ...
UsuńBo, Bazylu, prawdomównym trzeba być, nawet w necie. Wtedy trudniej się pogubić:)
UsuńO przepraszam, w swym kreowaniu się na wyluzowanego, byłego prawie alkoholika jestem nad wyraz konsekwentny i się nie gubię :D
UsuńZ takim emploi mężczyźni zazwyczaj odnoszą sukcesy, kreuj się więc nadal, na zdrowie!
Usuń@ Zacofany widzę że nie tylko mnie utkwiły te dżdżownice :-)
OdpowiedzUsuń@Montgomerry też mam równie kolorową serię plus równie kolorowe wydania w przekładzie Słomczyńskiego
@Bazyl lepiej późno niż wcale prawda ? :-)
Nadal nie mogę uwierzyć są osoby , które powinny żyć wiecznie.
Myślę, że wizja wiecznego życia ziemskiego przynajmniej w ostatnich latach niespecjalnie Stanisława Barańczaka pociągała. A żyć wiecznie będzie - w swojej twórczości, dobre i to:)
UsuńTak okrutna nie jestem i zakładam przy tym wiecznym istnieniu i stan zdrowia idealny :-) Święta racja z resztą.
UsuńMnie tam nawet i przy idealnym stanie zdrowia ziemskie życie wieczne niespecjalnie pociąga, ale rozumiem, że gusta bywają różne:)
UsuńMiałam takie wydanie "Hamleta", ale jakoś mnie tłumaczenie Barańczaka nie porwało; z innej epoki chyba jestem. A poza tym niech żyją grafomani, i mają się dobrze! Albowiem gdyby nie oni, nie powstałyby "Książki najgorsze", "Mydło czyli radzimy się powiesić", "Poczta literacka" czy rozkoszne recenzje publikowana na łamach "Wiadomości Literackich" :-)
OdpowiedzUsuńAkurat "Hamleta" czytałam w kilku wersjach tłumaczeniowych i to Barańczaka podobało mi się najbardziej. Być może dlatego, że przeczytałam je jako pierwsze, a być może dobrze współgra akurat ze mną:)
UsuńJeśli chodzi o grafomanię, pozostaje żałować, że Trzymałko i Dzierżankiewicz zaprzestali działalności. Gdyby pisali swoje pamflety dzisiaj, odnosząc je do twórczości współczesnych polskich autorów, dopiero by się działo!
Ooo, też takie Szekspiry miałam, a właściwie mają moi rodzice. Nawet jakoś z pół roku temu odczułam potrzebę kontaktu z nimi i wybyłam od mamy z połową serii, żeby sobie pozgłębiać. Pamiętam jeszcze, jak w młodości późnopodstawówkowej wleciałam na latarnię czytając początek "Romea i Julii" w Barańczakowym przekładzie. Potem jeszcze na studiach zdobyłam w czytelni wydziałowej "Pegaz zdębiał" i rżałam niczym ten koń w autobusie, na ulicy i w łóżku całą noc, bo rano do czytelni książkę trzeba było oddać. "Fioletową krową" utrudniałam życie koleżankom w czytelni, aż też zabrałam na noc, jak mnie bibliotekarka pogoniła za nieudolne próby stłumienia śmiechu. A po latach nawet udało mi sie kupić własną. I cały grubaśny tom Ogdena Nasha przełożony przez Barańczaka... Ja wiem, że poważni i oczytani ludzie pewnie będą rozprawiać o innych utworach poety, które też cenię na tyle, na ile pozwala moje niespecjalne umiłowanie poezji w ogóle, ale dla mnie Barańczak zawsze pozostanie mistrzem zabawy słowem. Szkoda...
OdpowiedzUsuńJa kiedyś poezję czytywałam, teraz jednak stałam się nadmiernie przyziemna i nie daję rady. Toteż i Barańczaka poety nie znam niemal w ogóle. Z kolei Barańczak eseista jest dla mnie zbyt trudny. Ale przecież umiejętność zabawy słowem jest równie cenna niż umiejętność składania słów w strofy!
UsuńA "Romeo i Julia" jest u mnie najbardziej zaczytanym ze wszystkich szekspirowych egzemplarzy. Nie wpadałam z nim może na latarnie, za to przez dość długi czas targałam ze sobą niemal wszędzie, wyciągając z torby i czytając przy każdej okazji i bez okazji:)
Z poezji wyrasta się, niestety. Nie żebym komuś wiek wypominała, bo samam w leciech posunięta. Otóż znam to wyrastanie z autopsji. Za mną czasy, kiedy każdy wers odurzał mnie niczym te... no jak im, te twarde lub miękkie ;)
OdpowiedzUsuń"Książki najgorsze" przeczytałam. I te Barańczaka i te w Barańczaku. Nawet słowo na ten temat onegdaj rzekłam.
Dość tych wynurzeń. Grają bowiem Stan Wawrinka i Rafa Nadal. Ciekawe osobowości. Pozdrawiam
Może to tylko niektórzy wyrastają? Ja tam czasem nawet chciałabym się znów odurzyć, ale, cholera, jakoś nie mogę. Może jest na to lekarstwo? A jak na lekarstwo za późno, to chociaż szczepionka dla młodych pokoleń?
UsuńPogrzebię u Ciebie i poczytam, co rzekłaś:)
Stan Wawrinka i Nadal? Na Australian Open za wcześnie, gdzie oni grają, u licha? Ale rozumiem, rozumiem, sama aktualnie nie śledzę, ale kiedyś i owszem, a moim rodzicom nadal zostało. I owszem, osobowości ciekawe niezwykle:)
W Abu Dhabi, towarzysko.
UsuńNo tak, bo jak do Abu Dabi, to tylko towarzysko:)
UsuńA tę straszliwą historię znasz? Wiersz pochodzi z książki: "Od Chaucera do Larkina, 400 nieśmiertelnych wierszy 125 poetów anglojęzycznych z 8 stuleci" w przekładzie oczywiście Stanisława Barańczaka.
OdpowiedzUsuńHistoria Frania, który mimo pilnowania przez nianię wymknął jej się i został pożarty przez lwa /HILAIRE BELLOC,1870—1953/.
Był sobie chłopczyk zwany Franiem:
Rodzina jego, moim zdaniem,
Wokoło brzdąca wręcz skakała,
To dolewając mu Kakaa,
To podsuwając plastry Szynek
Lub wydłubany z ciast Rodzynek,
To zapewniając Uciech szereg,
A to: sadzanie na Rowerek, Pokazywanie: „Sójka, O! o!”,
Lub nawet branie go do Zoo —
Gdzie właśnie z Życiem oraz Zdrowiem
Rozstał się Franio; co opowiem.
Trzeba wam wiedzieć — trudno zresztą
Nie wiedzieć, skoro uszy Rzesz tą
Przestrogą karmię nieprzerwanie,
I to od lat — że kiedy Nianię
Bez pozwolenia się Opuszcza
(Zwłaszcza gdy wokół Tłum lub Tłuszcza)
Złe to zazwyczaj ma Następstwa.
Takiego Franio się Przestępstwa
Dopuszczał nie raz i nie dwa:
Tego zaś Fatalnego Dnia
Starczyła Nieuwagi Chwila
Ze strony Niani — a dał Dyla.
Nie ubiegł wszakże nawet jarda,
Kiedy wyrosła przed nim Harda
Paszcza Lwa, którą Król Pustyni
Rozwarł — i, jak to zwykle czyni,
W tempie tak szybkim, aż Furczało,
Pożerać jął Dziecięce Ciało
Z Mlaskaniem (prymitywny Żłób!):
Posiłek zaczął zaś od Stóp.
Nietrudno wczuć się w to napięcie,
Z jakim o palcach swych i pięcie,
Kostce, kolanie i goleni
Myślą ci, którzy są jedzeni.
Nie dziwi więc, że te doznania
Wzbudziły Opór w duszy Frania
I że wykrzyknął nawet: „Hola!”.
Gorsza byłaby jego dola.
Gdyby okrzyku nie dosłyszał
......
cd na meil :-)
O matko! Nie znałam (doczytałam resztę, dzięki). Myślisz, że powinnam od dziś co dzień czytać dziatkom przed snem ku przestrodze?
UsuńA w klimacie skojarzyło mi się z wierszykami z "Wesołej gromadki", choć tam chyba straszniejsze były ilustracje:)
Szukam, szukam i nie mogę znaleźć.
OdpowiedzUsuńA czego konkretnie brak?
Usuń