Gdy,
zdawało się, całkiem niedawno pisałam post o książkach o cyferkach,
postanowiłam napisać podobny, tyle że o literkach. Konieczne stało się jednak
porządne zebranie materiałów poglądowych, przeprowadzenie dogłębnej analizy i
podjęcie szeregu innych równie czasochłonnych czynności.
I
tak upłynęły dwa lata.
Zanim
upłyną kolejne dwa, postanowiłam wypuścić w świat część pierwszą posta,
poświęconą książkom, najogólniej mówiąc, obrazkowym (niekoniecznie dla
najmłodszych).
Książek
jest sześć, z czego aż trzy wydane przez Dwie Siostry (samo tak wyszło). Czy
wynika z tego coś więcej poza tym, że lubię to wydawnictwo? Nie sądzę.
Zwłaszcza, że na
początek Wielka Wtopa.
„Słodkie abecadło” – wierszyk Jerzego Bielunasa, napisany
jako tekst piosenki Małego WuWu. Tu w opracowaniu graficznym Grażki Lange.
Wtopa, bo nie wiem czemu
w zasadzie toto ma służyć.
Wielka, bo na okładce
użyto słów wielce na wyrost. „Nauka
alfabetu jeszcze nigdy nie była tak słodka!” zapewnia wydawca, a ja
zastanawiam się co decyduje o przekroczeniu granicy, po której przestajemy
zauważać, że tracimy kontakt ze światem.
O ile sam wierszyk można
uznać za pomysłowy (oczywiście o ile jesteśmy gotowi pogodzić się z wrzuceniem
dzieciom do głów śmiercionośnego skojarzenia dobre = słodkie, bo każdej literze
alfabetu przypisano inny rodzaj słodyczy), o tyle forma graficzna nie
przemówiła ani do mnie, ani do moich dzieci (i teraz, i dwa lata temu).
Ale ja i Grażka Lange
nie jesteśmy i nigdy nie będziemy kompatybilne. Wiem to już od dosyć dawna.
Nie wątpię, że uchwycone
na zamieszczonych w książce fotografiach przedszkolaki znakomicie się bawiły,
wypisując na papierowych workach kolejne literki. Dobór poszczególnych zdjęć
momentami wydaje się jednak co najmniej problematyczny, a dzieci, które nie
brały udziału w zabawie (a to one mają przecież być odbiorcami tej książki)
mają marne szanse na samodzielne rozeznanie się o co w tym wszystkim chodzi.
Nie rozumiem też
eksperymentu z czcionkami. Pal sześć oczopląs, gorzej że czasem nawet dorosłemu
ciężko domyślić się o jakiej literze mowa.
Może jestem przyziemna i
beznadziejna, ale mam wrażenie, że sto razy lepiej byłoby, gdyby ten sam
wierszyk zilustrować po bożemu – przy pomocy prawdziwych cukierków, tortów i
wat cukrowych. Bo to słodkie abecadło wywołuje wyłącznie niestrawność. W każdym
razie moją.
Dla odtrutki: Cudowna i
Czarująca:) (choć nie na zamieszczonym niżej zdjęciu; przepraszam, ale nie umiem zrobić ładniejszego zdjęcia książki o lakierowanych stronach)
Elżbieta Wasiuczyńska
jest jedną z ilustratorek, które dorobiły się swojego własnego, niepowtarzalnego
i odróżnialnego na pierwszy rzut oka, stylu (próbki na jej własnym blogu, tutaj).
Jest to styl pluszowy i
przytulny. Sympatyczny i z serca płynący. Miękki i marzycielski. Wielce
Wasiuczyński. W sam raz dla dzieci.
Do „Mojego pierwszego alfabetu” zastrzeżenie mam w zasadzie tylko jedno:
że nie można go pogłaskać i poczuć pod palcami. To by dopiero było Coś (choć bardzo
drogie coś, jak sądzę).
Poza tym wszystko jest
jak trzeba w książce dla naprawdę małych dzieci.
Niewymyślne, choć nie
prymitywne skojarzenia.
Piękne kolory. Lale,
misie, kotki, pieski, czyli to co maluchy lubią najbardziej.
Jeśli chodziło o to, by
nauka literek kojarzyła się dziecku z przyjemnością – strzał w dziesiątkę.
Kolejna pozycja to Karkołomna Konstrukcja.
„abc.de” Iwony Chmielewskiej
Pomysł ten sam – kolejne
litery i przypisane do nich, zaczynające się na te litery, słowa. Wiodącym
językiem jest w tym przypadku język niemiecki (B to das Buch i der Bach, a nie bajka
i bułka) i wydaje się, że przy tej lekturze niezbędne jest posiadanie
elementarnej wiedzy nie tyle o tym języku, co o związanej z nim kulturze (nie
tylko niemieckiej, także austriackiej (abc.at) i szwajcarskiej (abc.ch), jak
podpowiada na skrzydełkach obwoluty sama autorka. Z braku wiedzy wystarczy
także chęć do jej zdobycia, ale ostrzegam, lekko nie będzie.
Jak zwykle w przypadku książek
Chmielewskiej, ta także wydaje się być przemyślana od początku do końca, czy raczej „od a do zet”. Za słowami podążają różnorodne
skojarzenia, które czasem mogą być proste (der Bach jako potok i jako
wylegujący się na trawce nad potokiem Bach. Jan Sebastian; podobnie der Zweig
jako gałąź i jako Stefan Zweig), a czasem dużo bardziej skomplikowane. To jak
bardzo, zależy tylko od naszej dociekliwości.
Można potraktować tę
pozycję jako ilustrowany słownik (część słów została przetłumaczona na polski,
angielski i francuski), ale ci, którzy na tym poprzestaną, będą pewnie narzekać,
że jest zbyt ubogi.
Ci natomiast, którzy
pozwolą sobie na niespieszną lekturę, przerywaną być może koniecznością sięgania
do słowników, encyklopedii a przynajmniej do internetu, nie powinni czuć się
zawiedzeni.
Czas na kolejną pozycję
od Dwóch Sióstr – Alfabetyczne Animalia.
„Bardzo
proste abecadło” to
wcale nie książka, lecz karty. 23 czyli ni to, ni sio, bo liter w polskim
alfabecie (nawet bez „ą” i „ę”) jakby nieco więcej, ale powiedzmy, że
faktycznie – ileż można eksploatować nieszczęsnego Yeti, nie wiedząc przy tym
ciągle czy to zwierz, czy człek?
jak łatwo się domyślić, nie jest to pokój dzieci twórczej matki... |
Poza tym bardzo
przyjemnie: przyjemna jakość wydania (gruba tektura, zaokrąglone rogi),
przyjemne ilustracje (w tonacji raczej pastelowej, oszczędne graficznie),
proste hasła (wyjątek stanowi chyba tylko „U” jak „ukwiał”).
Twórczym matkom, takim
co to najbardziej na świecie uwielbiają bawić się z dziećmi na dywanie w
dziecięcym pokoju, na którego półkach nie ma ani odrobiny kurzu (bo matki
ścierają go najrzadziej co dwa dni) i panuje w nim ład i porządek z pewnością wystarczy wyobraźni, by wykorzystać te
karty na setki sposobów.
Nietwórczym zaś matkom
pozostaje wierzyć w to, że ich własne dzieci będą wiedziały, co z tymi kartami robić.
Podobnych dylematów nie
dostarcza na szczęście „Alfabet”
Przemysława Wechterowicza (tekst) i Marty Ignerskiej (rysunki).
Książka na
pierwszy rzut oka Nieoczywiście Nieładna i Nie Na Temat.
Na szczęście drugi rzut
oka pozwala się zorientować w popełnionym błędzie.
Książeczka faktycznie
nieoczywista, ale bardzo na temat. A rysunki, choć odbiegają od śliczniutkowego
standardu, są co najmniej intrygujące.
To literka "R", a tekst przy niej - mój ulubiony! - głosi: "Kiedy byłam małą dziewczynką. wsadzałam palec w niebo i robiłam z chmur kogel-mogel" |
Autorzy proponują zabawę
formą, dzięki której tak rodzic, jak i dziecko mogą zorientować się (jeśli
wcześniej tego nie zauważyli), że litery są tak naprawdę wszędzie. I wcale nie
muszą być piękne i równe, jak od linijki.
Co więcej, nikt nie
skupia się tu tylko na pierwszych literach poszczególnych słów. Te, które stoją
w środku są tak samo ważne.
Być może z tego powodu
nie należy klasyfikować tej książki jako pozycji dla naprawdę małych dzieci.
Dobrze byłoby jednak od
najmłodszych lat zaszczepiać w młodym pokoleniu abstrakcyjne poczucie humoru i
szacunek dla starszych.
I wreszcie. Crème de la
crème, najwyższe Literkowe Laury!
„Mam
oko na litery”
Aleksandry i Daniela Mizielińskich.
Do serii książeczek o
Mamoko długo nie mogłam się przekonać. Kiedy jednak to nastąpiło, poszło na
całego. Od tamtej pory wszystkie mamokowe książki wyjeżdżają z nami w zasadzie na
każde wakacje (choć format większości, poza „Mam oko na litery” i „Mam oko na
cyfry”, zdecydowanie odbiega od walizkowego), a ja zastanawiam się kiedy z nich
wyrośniemy. Bo wydawało mi się, że powinno to nastąpić jakiś czas temu…
Pomysł na książkę
dotyczącą literek jest całkiem nie odkrywczy. Każda plansza (dwie strony) jest
sponsorowana (oglądało się kiedyś „Ulicę Sezamkową!) przez dwie literki.
Zadaniem czytającego jest znaleźć tyle słów na każdą z nich, ile sugerują
autorzy (pod każdą literką wpisano liczbę ukrytych wyrazów), a jeśli się da,
nawet więcej.
Wbrew pozorom, po
jednokrotnym odnalezieniu zabawa się nie kończy. Zawsze można szukać jeszcze
raz i jeszcze raz. Raz po polsku, raz po angielsku, a potem nawet po niemiecku,
co człowiek będzie sobie żałował! Równie dobrą zabawą jest też poszukiwanie słów
z daną literką w środku albo na końcu. A jak się znudzi, można odłożyć ją na
półkę i znaleźć za pół roku, zaczynając wszystko od początku.
Dodatkowej przyjemności
(już niezwiązanej z literkami) dostarcza śledzenie ukrytych na poszczególnych stronach
wątków fabularnych. Wyobraźnia Mizielińskich jest doprawdy wielka, ale wcale
nie ograniczona.
Pewnie dlatego każdy
egzemplarz książeczki o Mamoko jest inny. Tak jak inni są jej czytelnicy.
A ciąg dalszy książek o
literkach kiedyś nastąpi. Mam nadzieję, że wcześniej niż za kolejne dwa lata.
Jerzy Bielunas, Grażka
Lange „Słodkie abecadło”. Wydawnictwo Dwie Siostry, Warszawa 2014.
Elżbieta Wasiuczyńska „Mój
pierwszy alfabet”. Egmont Polska, Warszawa 2011.
Iwona Chmielewska „abc.de”.
Wrocławskie Wydawnictwo Warstwy, Wrocław 2015.
Agnieszka Bałdyga i
Edyta Marszałek „Bardzo proste abecadło”. Wydawnictwo Dwie Siostry, Warszawa
2013.
Przemysław Wechterowicz,
Marta Ignerska „Alfabet”. Znak emotikon, Kraków.
Aleksandra Mizielińska i
Daniel Mizieliński „Mam oko na litery”. Wydawnictwo Dwie Siostry, Warszawa
2012.
Och, moimi ulubienicami są Chmielewska ze swoimi picturebookami dla hm, nie bójmy się tego określenia - dojrzałych i dorosłych oraz Wasiuczyńska - dla dojrzałych i małoletnich!
OdpowiedzUsuńWasiuczyńska zawsze, zwłaszcza gdy samopoczucie zniżkuje:)
UsuńTa Chmielewska jest dla mnie miłym zaskoczeniem. Ostatnią jej książką, którą miałam w ręku było "Królestwo dziewczynki" i jakoś do mnie nie trafiła. Tu jednak znów najwyższa forma, rewelacja!
Spojrzyj tez łaskawym okiem na duet Wechterowicz-Ignerska. Dla dojrzałych, małoletnich i dorosłych:)
Jakie piękne te książki aż chce się je brać do rąk i głaskać po kartkach;)
OdpowiedzUsuńPrawda? Takie uczucia tylko w przypadku książek dla dzieci, dlatego także dorośli powinni po nie sięgać:)
UsuńO, widzisz! Dobrze, że mi przypomniałaś o obcojęzycznej możliwości wykorzystania Mamoka na litery. Muszę grzebnąć na półce :) No i to w sumie bardzo dobrze, że na rynku jest tyle pomocy do nauki liter, bo mimo niezaprzeczalnych zalet nieśmiertelnego Elementarza, różnorodność daje więcej możliwości :)
OdpowiedzUsuńZ nauką liter idzie, mam wrażenie, całkiem szybko i sprawnie. Gorzej z przełożeniem tego na naukę czytania. W każdym razie takie są moje doświadczenia - matki dzieci, które wszystkie literki znały, w prawo i w lewo, w wieku dwóch lat, a czytać nauczyły się, z oporami, w wieku lat około siedmiu:(
UsuńU nas sytuacja wygląda tak, że Starszy jest w stadium pożerania, z czym, niestety, ze względu na jego wadę wzroku musimy walczyć. Ot, chichot losu, wychować mola książkowego i zakazywać, czy raczej ograniczać mu czytanie. A Młodszy jest wciąż w szufladzie z napisem: "Jeśli ktoś mi poczyta, to ja z chęcią posłucham". Od czasu do czasu ma zryw i wtedy łapie za jakąś książkę, łazi z nią i zamęcza domowników co lepszymi wyimkami. Może jest nadzieja :)
UsuńJeśli chodzi o wadę wzroku w kontekście czytania, mam wrażenie, że to ograniczanie jest bez sensu. Mnie rodzice próbowali stopować, bo tak zalecali lekarze. Po czym okazało się - po dziesięciu latach - że zostałam źle zdiagnozowana i w zasadzie to ile czytałam było bez znaczenia, skoro leczono mnie nie tak jak się powinno. Chociaż być może, gdybym czytała mniej w dzieciństwie, teraz miałabym wadę jedno, nie dwucyfrową. Ale czy byłabym szczęśliwsza? Nie sądzę.
UsuńNasz Młodszy chyba jeszcze nigdy sam nie sięgnął po książkę celem "czytania":( Porzućcie wszelką nadzieję?
Na ile mogę, pilnuję. Ale ile ja mogę? Drę się zatem w temacie źródeł światła, bo jeśli nie mogę upilnować nakazanych przerw, to niech choć to czytanie odbywa się we właściwych warunkach. Starszy ma bowiem tendencję włażenia z książką w najciemniejsze kąty w domu :P A nadzieja jest zawsze :D
UsuńSłusznie się drzesz, bo o ile nie do końca podzielam pogląd o szkodliwości samego czytania (choć oczywiście, przerwy trzeba robić, najlepiej patrząc w tym czasie na zielone), o tyle dobre oświetlenie to podstawa. Zabranianie czytania kończy się zresztą zazwyczaj czytaniem w fatalnych warunkach (klasyka gatunku: pod kołdrą, z latarką), dlatego to droga donikąd.
UsuńJeśli zawsze, to jeszcze się nie poddam. Zwłaszcza, że za chwilę kolejna część "Jędrka", co znakomicie rokuje, jeśli chodzi o czytelnicze wzmożenie Starszego:)
Niektóre bitwy są z góry skazane na niepowodzenie, dlatego np. nie gonię z książką od jedzenia (wyjątkiem, wypożyczone). Czytania nie zabraniam (jakbym śmiał!), jedynie latam i ustawiam lampkę nocną albo włączam drugie źródło światła :)
UsuńU mnie Szymon utknął z czytaniem, zarówno swoim własnym, jak i tym moją paszczą i pożeglował tymczasem ku matematyce, bo ma zamiar wziąć udział w konkursie :) Przydałaby się nowa Zosia z Kociej, żeby go ściągnąć na literatury łono :D
Uwielbiam czytać przy jedzeniu (i wcale nie dlatego, że można więcej zjeść, jeśli weźmie się wystarczająco opasłą lekturę:P) i gdyby ktoś mi tego zabronił, byłabym wielce nieszczęśliwa. Dlatego nie jestem w stanie polubić kogoś, kto uważa, że nie powinno się tak robić, phi!
UsuńA żeglowanie w stronę matematyki nie jest złe:) Od dawna mam matematyczny odchył; uważam, że nic tak nie rozwija logicznego myślenia jak zrobienie paru porządnych zadań, dlatego pozwól dziecku chwilę poprzebywać na tym łonie, nie martwiąc się o jego przyszłość:P (moi niestety żeglują wyłącznie w stronę komputera...)
Absolutnie perfekcyjnie i w punkt. Zwłaszcza o pozycji nr 1 :)
OdpowiedzUsuńDzięki!:) Kiedy się planuje post przez dwa lata, wstyd byłoby napisać go byle jak...
UsuńMnie pozycja nr 1 zaskoczyła. Nie spodziewałam się tego po Dwóch Siostrach:(
Jest takie coś jak "Kolorowy alfabet" http://mcagnes.blogspot.com/2013/02/kolorowy-alfabet-ludwik-cichy-takie.html
OdpowiedzUsuńOdradzam. Mam dziecko z problemami, które staramy się przewalczyć także nauką czytania i takie książki tylko utrudniają. Tak jak te karty z alfabetem od Dwóch Sióstr, są cudne, mają piękne, niebanalne obrazki, doskonałe jakościowo... i co? I szlag mnie jasny trafiał, bo praca z córką polegała na zaczynaniu czytania od sześciu samogłosek. Takie kamienie milowe. A tu brak jednej. Nosz... irytacja moja była tak wielka, że napisałam do autorek, do wydawnictwa i przed fb, wskazując brak. Zostałam staranie i zupełnie zignorowana.
Na "Kolorowy alfabet" nigdzie nie trafiłam, a wydaje mi się, że starannie gromadziłam bibliografię:(
UsuńJeśli chodzi o brak "Y" w dwusiostrzanym abecadle, to faktycznie w takim przypadku jak opisany przez Ciebie może być to poważny problem. Tych kart nie da się też w zasadzie wykorzystywać do zabawy w układanie słów - ok, trochę da się ułożyć, ale niezbyt wiele. Na taką chociażby "mamę" nie ma szans. Ale ja nie matka kreatywna, a karty pewnie nie terapeutyczne. I tyle. Jeszcze się taki nie urodził, co by każdemu dogodził. Albo jakoś tak. Trzeba szukać gdzie indziej, każdemu stosownie do potrzeb.