Sentymenty,
sentymenty.
Im
człowiek starszy, tym większe.
A
to żona ugotowała kiepską zupę, oj, zupełnie nie taką jak mamusia w 1993, ach, jaką
ona gotowała ogórkową, palce lizać!
A
to ustrój okazuje się całkiem do bani, bo za komuny, panie, za komuny to przynajmniej
porządek był i robota była, nie to co teraz, panie.
I
nawet trawa była bardziej zielona. Wtedy. Bo teraz to jakaś żółta raczej.
Z
sentymentami tak jednak bywa, że zazwyczaj rozumiemy je tylko my sami,
ewentualnie nasi rówieśnicy. Co dla nas zachwycające, dla naszych dzieci
obrzydliwe; kiedy nam kręci się w oku łezka, one bezwstydnie ziewają.
Cokolwiek
powiedziałby więc Marcin Szczygielski o swojej książce, ja i tak wiem lepiej.
Ona powstała z sentymentu.
Trochę
z sentymentu do rodzinnego miasta, ale pewnie bardziej z tęsknoty za czasami
gdy było się dzieckiem, kiedy wystarczyło tak niewiele, by to co zwykłe, wydało
się najbardziej nadzwyczajne, jak tylko możliwe.
Nie
ma w tym nic dziwnego.
Dziwne,
wręcz zdumiewające jest tylko to, że udało się zarazić takim właśnie
sentymentem młodego czytelnika, na tyle mocno, by chłonął każdą (przynajmniej od pewnego
momentu) stronicę z rozdziawionymi z zaciekawienia ustami.
Jeśli
jednak dłużej nad tym pomyśleć, trzeba przyznać, że nie ma w tym nic dziwnego. Bo
to po prostu dobra książka jest.
W
ostatnim dodatku do Tygodnika Powszechnego „Książki w Tygodniku” (nr 5-6/2013)
Joanna Olech, podkreślając, że uważa książki Szczygielskiego za dobre,
stwierdziła, że kolejne pozycje wychodzące spod pióra tego autora ciekawią ją tak
długo, jak długo intryga rozgrywa się w nie-magicznych realiach. Uzasadniła to
tak:
„Mam wrażenie, że gdyby autor wyrzekł się
magii i spiętrzonych efektów specjalnych, gdyby poprzestał na skromnym
realizmie, jego książki tylko by na tym zyskały. Magia w nadmiarze pozbawia
narrację konstrukcyjnego szkieletu, związków przyczyny i skutku. Jak wytrych,
otwiera wszystkie drzwi, z pominięciem logiki i praw ciążenia. Nie wiemy, jak
poprowadzić bohatera? Pyk! – unicestwiamy go magicznie. Nie mamy pomysłu na puentę?
Pyk! – czary wszystko wytłumaczą.”
Hm.
Nie jestem zawodową recenzentką i krytyczką literacką. Ba! Nie napisałam w
życiu ani pół strony książki dla dzieci, choć zarazem ilość stron zapisanych
przeze mnie twórczością całkiem innego rodzaju idzie w tysiące. Przez wzgląd
więc na owe tysiące, a dodatkowo z uwagi na fakt posiadania w domu młodych
odbiorców, sztuk dwie, pozwolę sobie nieśmiało się z taką opinią nie zgodzić, mimo że jako pogląd uniwersalny jest ona niewątpliwie słuszna.
„Czarownica piętro niżej” nie ma jednak takich wad, jakie przypisuje jej pani
Olech.
Przez
pierwszych kilkadziesiąt stron opowieść snuje się dość niemrawo. Oto bowiem
mamy wakacje, upiornie deszczowe. Dziesięcioletnia Maja spędza je samotnie w
swoim mieszkaniu w Warszawie, za jedyną rozrywkę mając w zasadzie tylko
telewizor. Rodzice nie mogą poświęcić jej zbyt wiele czasu, gdyż niemal całą ich uwagę przykuwa drugie, przedwcześnie narodzone, stąd słabego zdrowia, dziecko - Alicja. Pojawia się więc pomysł, by wysłać Maję – jak to wdzięcznie ujęła pani Olech – „na
prowincję”, czyli do Szczecina (w notce w Tygodniku dokładnie rzecz ujmując
mowa jest o „sennej atmosferze prowincji” - ach! jakżeż my w Szczecinie lubimy
tę stoliczną perspektywę!).
Prowincja
prowincją, ale w mojej ocenie samo miejsce zdarzeń w zasadzie jest mało
istotne. To znaczy nie mam wątpliwości, że wybór dokonany przez pochodzącego
wszak ze Szczecina autora nie był przypadkowy (i sama cały czas zastanawiam
się, czy dom ciabci mieścił się na Pomorzanach, czy może na Gocławiu,
stawiając jednak raczej na tę pierwszą dzielnicę), ale uważam, że dla samej fabuły nie
ma ono decydującego znaczenia. Istotna jest bowiem ciabcia (czyli bardzo,
bardzo stara cioteczna prababcia dziewczynki), stary dom, w którym mieszka oraz
jego najbliższe otoczenie. Wkrótce okazuje się, że w zasadzie nic nie jest
takie, na jakie wygląda, a pozornie nudna starsza pani z koczkiem, która na
niczym się nie zna („Nie umiała włączyć
telewizora pilotem, nie miała komórki, nie oglądała żadnych seriali ani filmów,
tylko ciągle czytała książki. I nie wiedziała, co to jest Internet!”), posiada
nadzwyczajne umiejętności i niemal niczemu się nie dziwi.
Gdy
czytać książkę z perspektywy dorosłego czytelnika, można być może zachwycić się
najbardziej sposobem sportretowania głównej bohaterki, do niedawna jedynaczki,
żyjącej w domu, w którym sporo czasu poświęca się na oglądanie telewizji
(znamienne, że w tym domu to mama ogląda popołudniowe seriale; czyżby dowcipów chociażby
na temat oglądanego namiętnie przez tatusiów „Top Gear” nie dało się wpleść do
książki?). Maja jest typową współczesną „starą malutką”,
która za dużo czasu spędza z dorosłymi i ich programami telewizyjnymi,
przesiąkając używanym tam słownictwem. Mnie ten dowcip śmieszył jednak akurat
tylko do pewnego momentu, a później zaczął nieco nudzić, zaś Starszy (u którego w domu
telewizję ogląda wyłącznie ojciec, a i to tylko wieczorami, kiedy dzieci śpią)
kompletnie nie zrozumiał konwencji.
Ożywienie podczas lektury tymczasem nastąpiło dopiero wówczas, kiedy do akcji wkroczyły właśnie
skrytykowane w przywołanej na wstępie recenzji elementy magiczne. Nie ma ich
wcale zresztą tak wiele – ot, dwa gadające zwierzęta, jeden duch i jedna, a
może raczej trzy, zależy jak liczyć, nieco krwiożercza roślinka. Do tego
oczywiście tajemnica, którą trzeba rozwikłać i znajdujący się w tarapatach
dobry bohater, któremu trzeba pomóc. Oraz ciabcia. Wystarczy, by zbudować
napięcie, przywiązać do postaci, zaciekawić ich losami i pobudzić wyobraźnię.
Nie widzę nic złego w tym, by tworzyć fantastyczne powieści dla dzieci. One mają jeszcze czas na to, by zetknąć się z realizmem; życie dostarczy im go jeszcze aż w nadmiarze. Nie wątpię też, że wizje które snują niekiedy w swoich głowach obfitują w tak nieprawdopodobne sploty wydarzeń, że ani ja, ani pani Olech nie byłybyśmy w stanie ogarnąć ich swoimi rozumami.
A
puenta? Czy autor miał na nią pomysł? Moim zdaniem owszem, i wcale nie
sprowadził jej tylko do czarów. Tym bardziej, że wybrał opcję zakończenia
niepełnego, przynoszącego odpowiedzi tylko na niektóre z pytań,
pozostawiającego uchyloną furtkę, sugerującą że powstanie kolejna część tej
historii.
Pytanie
tylko: kiedy?
Przez
wzgląd na Starszego, dopytującego się kilka razy w tygodniu: „mamo, czy ten pan
napisał już drugą część Czarownicy?”, uprasza się więc niniejszym Autora o rozważenie
możliwości pracy w nadgodzinach.
Marcin
Szczygielski „Czarownica piętro niżej”. Rysunki Magda Wosik. Wydawnictwo Bajka,
Warszawa 2013.
Mam ją w koszyku od paru tygodni i czaję się z kupieniem. Chciałam najpierw przeczytać posiadaną już "Omegę" by przetestować, czy jestem w stanie to czytać, ale tutaj widzę taką zachętę, że chyba przestanę się czaić:-)
OdpowiedzUsuń"Omegi" nie czytałam, ale ZWL swego czasu bardzo zachęcał. Z tego, co wiem "Czarownica..." jest przeznaczona dla młodszego czytelnika i - szczerze powiem - nie wiem, jak by mi się ją czytało, gdyby była to lektura samodzielna. Czytanie Starszemu na głos ma jednak ten niezaprzeczalny plus, że zdecydowanie bardziej się wczuwam i przeżywam akcję:)
UsuńMyślę jednak, że nie powinnaś być zawiedziona (a i Młodszy Smok powinien wczuć się w klimat).
Dla jakiego przedziału wiekowego jest przeznaczona "Czarownica"?
OdpowiedzUsuńB. podoba mi się szata graficzna książki, o wiele lepsza niż ta w jego powieściach dla dorosłych.
Myślę, że wiek od siedmiu-ośmiu do dziesięciu-jedenastu lat, to idealna grupa docelowa.
UsuńSzata graficzna nietypowa (Lirael określiła ją swego czasu jako "komiksową"), ale też obojgu nam bardzo się podobała. Kolejny dowód na to, że nie zawsze dobrze i ładnie znaczy to samo co kolorowo.
Szaty graficznej z książek dla dorosłych nie znam - wiem tylko, jak wyglądają niektóre z okładek i - faktycznie - w większości nie budzą mojego entuzjazmu.
Komiksowa - celnie ujęte.
UsuńKsiążki Szczygielskiego dla dorosłych migają mi w bibliotece i to właśnie okładki zniechęcają mnie do ich czytania.;( Może kiedyś obłożę je papierem i wypożyczę.;)
W mojej bibliotece niestety książek Szczygielskiego brak, a byłabym gotowa się poświęcić i obłożyć je w czynie społecznym:) Niewykluczone jednak, że wybór takich a nie innych okładek do tych książek nie był przypadkowy (zważywszy na profesję autora), a tylko gusta nam się rozjeżdżają?
UsuńTak może być.;)
UsuńNie muszę przy tym dodawać, czyj gust lepszy, prawda?:P
UsuńPrzez przypadek trafiłam na taki oto artykuł o książkach M. Szczygielskiego, opatrzony ilustracjami z jego książek dla dzieci i młodzieży. Jak na moje oko, to poza "Czarownicą" cała reszta jest konsekwentna graficznie (dla mnie niezbyt zachęcająco), co wskazywałoby na to, że to celowe działanie.
UsuńPo pierwsze primo, to TP prezentuje chyba perspektywę krakowską ,a stamtąd do Was jeszcze dalej:) Czy pani Olech jest warszawianką, to nie wiem.
OdpowiedzUsuńPo drugie primo, Marcin Szczygielski ma tendencje do nadprzyrodzonych zakończeń, czym mi się zresztą naraził, bo zepsuł swoje dwie najlepsze dotychczasowe książki dla dorosłych, czy Berka i Bierki. Które poza zakończeniami są znakomite.
Po pierwsze primo, o matko, coś Ty taki drobiazgowy?!:P
UsuńPo drugie jednakowoż (może być że i primo), z tego co pamiętam z jakiejś rozmowy z panią Olech, mieszka ona w Warszawie i z niej też pochodzi.. I wypowiada się raczej w imieniu własnym, nie tygodnikowym (krakowskim). Ale po trzecie (primo), my z prowincji nie zawsze się dobrze na wszystkim znamy.
O zakończeniach książek Szczygielskiego nie wiem nic, bo to i pierwsza moja była. Nie mów jednak, że w PL-boyu też pojawiło się nadprzyrodzone zakończenie?! Bo przyrodzone (zwłaszcza w kontekście tematycznym), to rozumiem, ale nad? Ale być może za mało jeszcze widziałam, niewykluczone że u nas na prowincji takich rzeczy to nie ma!:P
Zostawmy panią Olech i jej uprzedzenia wobec prowincji:P
UsuńCo do PL-Boya, to tam raczej przyrodzenia wchodzą w grę, głównie damskie zresztą:P
Nie jestem pewna, czy wiem co to jest damskie przyrodzenie, ale powiedzmy że się domyślam. Niektórzy twierdzą jednak, że i w takim przypadku w grę wchodzi magia (ci z prowincji mówią, że chemia, ale ich odstawmy na bok, niech gnuśnieją dalej w sennej atmosferze), więc pewnie tezy dałoby się dalej bronić:P
UsuńChuć, nie chemia. Też na "ch" :P
UsuńNo jak nie chemia, jak podobno niektórzy to tylko na feromonach jadą?:P
UsuńAle chuć też niezła. I inne słowa na "ch" też by pasowały tematycznie, tak jakby:P
Tiaa, rozmaitości na "ch" też mi się cisnęły :)
UsuńCzy feromony to jest to coś, co się unosi w tramwajach letnią porą w godzinach szczytu?
Niestety nie wiem, bo nie używam tramwajów, zwłaszcza letnią porą. Ale jeśli to właśnie one, być może oto objawiło się właśnie rozwiązanie nękającego wiele osób problemu braku gwałtownych miłosnych uniesień?:P
UsuńJaka to pożyteczna lektura ten Szczygielski i jakie zagadki zostają przy okazji rozwiązane :D
UsuńPrawda? Chociaż nie jestem pewna, czy powyższe wnioski okażą się przydatne młodzieży szkolnej, pracowicie wklepującej do swych wyszukiwarek hasło: " Szczygielski czarownica co autor miał na myśli":P
UsuńMłodzież szkolna będzie bezrefleksyjnie przepisywać i nawet się nie zorientuje :P
UsuńNo. Ale gdy już wsiądą latem do tego tramwaju i się zaciągną zapachem feromona, niewykluczone że w ich głowach zrodzi się podejrzenie, że coś tu jest nie tak:P
UsuńI tam, raczej odlecą do gwiazd i do reszty stracą kontakt z rzeczywistością :D
UsuńSugerowana przez Ciebie możliwość doświadczenia kosmicznego odlotu sprawia, że gotowa jestem natychmiast wyruszyć na poszukiwania byle jakiego, byle zatłoczonego tramwaju!:P
UsuńTylko wybierz starszy model, bez klimatyzacji i odpowiednio upalną pogodę :)
UsuńWszystko wskazuje, że ostatni punkt da się załatwić bez problemu, a poprzednie mogę uzupełnić dojazdem na przystanek tramwajowy nowoczesnym autobusem: bez klimatyzacji i możliwości otwierania okien, za to z przyjemnie grzejącymi pluszowymi siedzeniami:P
UsuńJej, jazda po bandzie :)
UsuńPoszukiwacze prawdziwych doznań gotowi są do daleko idących poświęceń, czyż nie?:P
UsuńYasne :) Powodzenia i miłych doznań :P
UsuńOkazało się, że równie kosmiczne doznania możliwe są dzięki udaniu się na jedyny w okolicy spłachetek piasku nad wodą: bluzg, grill i sadło. Feromony ewidentnie latały w powietrzu, ale najwyraźniej na ten ich rodzaj jestem odporna:( Z tramwajem jednak trochę odczekam, bo nadmiar emocji może mnie zabić.
UsuńUuuu, to już w ogóle, zdecydowanie tramwaj odłóż do jesieni :)
UsuńW sobotę graliśmy w siatkę na średnio wentylowanej sali. Ale później był afterek, na którym doznaliśmy poferomonowego katharsis :P W każdym razie, wiem o czym mówicie. A tego młodzieżowego Szczygielskiego czas by był w końcu zaatakować :)
UsuńZWL: Melduję, że posłusznie zastosowałam się do wskazań i dziś - mimo upału - przyjechałam do pracy własnym samochodem. Feromonów nie było, chyba że dodają je i do odświeżaczy powietrza.
UsuńBazyl: Zaatakujcie, zaatakujcie! Chociaż nie jestem pewna, jak Młodszy to zniesie - zwłaszcza początek nie przynosi doznań niczym z Gwiezdnych Wojen!:P
Bardzo rozsądnie:)
UsuńZa to jak nieekonomicznie i nieekologicznie:(
UsuńTrudno, przez atakiem feromonowym należy się bronić wszelkimi środkami :P Odpokutujesz, jak parę razy pojedziesz do pracy rowerem :P
UsuńDaj spokój, to szesnaście kilometrów w jedną stronę! Chcesz, żebym sama stała się feromonowym agresorem?:P
UsuńPoznasz punkt widzenia drugiej strony, też jakaś korzyść :)
UsuńDoprawdy, nie zawsze muszę być taka akuratna i obeznana z każdym punktem widzenia. W ramach pokuty skopię może w czynie społecznym jakąś rabatkę?:)
UsuńA na rabatce wyrosną kwiatki i będą feromonami wabić biedne owady?
UsuńBez obaw, jeśli ja ją skopię, już nigdy nic tam nie wyrośnie!
UsuńRozumiem, znam ten typ :)
UsuńBo my, kobiety, jesteśmy wprawdzie idealne, ale tylko prawie:P
UsuńNo wiesz, jedni mają rękę do roślin, inni nie :P
UsuńAleż ja mam - znakomicie je wysuszam! Nawet kaktusy! Ale poza tym bardzo lubię roślinki, oczywiście:)
UsuńTy wysuszasz, a mnie się w IV klasie nie chciał pleśniak na chlebie wyhodować :P
UsuńMoże to był chleb z jakiegoś pererelowskiego McDonalda?:P
UsuńZ punktu widzenia Warszawy myślę, że cała reszta kraju jest prowincją :) A dyć niechta im bedzie.
OdpowiedzUsuńZ punktu widzenia stolicy, do której osobiście mam znacznie bliżej niż do Warszawy, czyli Berlina, prowincją jest Warszawa:) Ale faktycznie, niech im będzie. To wszystko z zazdrości, że nie mają takich fajnych poniemieckich kamienic jak my i dlatego wydaje im się, że za dużo duchów to niezdrowo!:P
UsuńMój ambitny plan na wakacje przewiduje przeczytanie "Czarownicy...", która czeka już na półce. Spodziewamy się ze Starszym ciekawej lektury :-)
OdpowiedzUsuńSądzę, że Wasz plan zostanie zrealizowany w stu procentach:)
UsuńWidzę, że mamy bardzo podobne wrażenia. Też niecierpliwie czekam na tom drugi. :)
OdpowiedzUsuńMoże z tą prowincją chodziło o to, że ciabcia mieszka na peryferiach miasta? To i tak nic w porównaniu z tym, co zdarza mi się przeczytać o Lublinie i okolicach. :)
Tom drugi podobno ma się zacząć pisać wkrótce, ale nie jest to informacja w pełni sprawdzona.
UsuńTwoje "prowincjonalne" tłumaczenie życzliwe, ale mam poważne wątpliwości co do jego trafności. Wyobrażam sobie jednak, że Lublinowi obrywa się znacznie bardziej niż nam - my nadrabiamy chociaż położeniem przy "właściwej" granicy.