Kiedy
całkiem niedawno naigrawałam się z rozliczeniowej książki starszego mężczyzny,
jakim w czasie pisania „Po kres czasu” był John Updike, nie przyszło mi do
głowy, że tak szybko poczuję bliskość ze starszą bohaterką innej książki. Bo
przecież, gdzie ja i starsza kobieta, doprawdy!
A
jednak.
Pierwsze
symptomy pojawiły się już przy Scotcie Fitzgeraldzie i jego skłonności ku
różowym stopkom, na szczęście dało się je zbagatelizować. Przy lekturze
„Ślepego zabójcy” rozwinęła się u mnie jednak taka pełnia objawów, że nie
sposób dłużej ich ignorować.
„Każda z nich była piękna, tak jak wszystkie
dziewczęta w ich wieku. Nic się nie poradzi na ten rodzaj piękności, nie można
go też zachować; to świeżość, pulchność komórek, nie wyuczona i chwilowa, i nie
do podrobienia. Żadna z nich nie była jednak z tego zadowolona: już próbowały
się odmienić, poprawić, zniekształcić i pomniejszyć, wypełnić sobą jakąś
niemożliwą, wymyśloną formę, wyskubując i zamalowując wszystko na swoich
twarzach. Nie dziwiłam im się, sama tak kiedyś robiłam.”
Tak
myśli sobie główna bohaterka powieści, Iris Chase Griffen, lat 83, urodzona w drugiej
dekadzie dwudziestego wieku mieszkanka Kanady, przyglądając się siedzącym
opodal trzem kilkunastoletnim uczennicom i tak samo myślałam sobie w minionym
tygodniu ja, urodzona pięć dekad później mieszkanka kraju nad Bałtykiem, leżąc
nad tymże i obserwując spode łba grasujące po plaży młodsze ode mnie o dwie
dekady ciała w bikini.
Dodam,
że Iris Griffen, poza starczą zgryźliwością i ironicznym spojrzeniem na świat miała
jeszcze coś, czego nie mam ja – mądrość życiową, płynącą z faktu, że oto jasnym
jest, że doszło się w zasadzie do kresu życia i pewnych rzeczy nie można
zmienić. To nieco ułatwia, zwłaszcza nad Bałtykiem w pełni sezonu.
źródło zdjęcia: Wikipedia |
Ja
mam jednak na szczęście coś, czego nie miała Iris – świadomość, że jeśli dobrze
pójdzie, sporo życia jeszcze przede mną, przy czym ta jego część, która jest
już za mną, co do zasady nie pozostawia wiele do życzenia.
I
dlatego, mimo że wrażenia z oglądania zdjęć własnej osoby w morskich falach nie
pozostawiają miejsca na wątpliwości, że od „tamtego rodzaju piękności” dzielą
mnie już lata świetlne, za nic nie zamieniłabym się z Iris miejscami.
Po
przeczytaniu „Ślepego zabójcy” nie mam najmniejszych wątpliwości, dlaczego proza
Margaret Atwood cieszy się tak dobrą sławą (za tę właśnie książkę dostała w
roku 2000 nagrodę Bookera).
Trzeba
mieć niezwykle sprawne pióro i znakomity warsztat, by stworzyć tak opasłą (w
moim wydaniu liczącą sobie 594 strony) powieść, w której niemal wszystkie kluczowe postaci
giną na samym początku (przy czym nie jest to kryminał), a potem dzieje się
pozornie bardzo niewiele, jednak czytający ani przez chwilę nie czuje się
znudzony czy zmęczony lekturą.
Trzeba
mieć bardzo zdecydowane i gruntownie przemyślane poglądy na wiele ważkich
społecznie spraw, by przedstawiając pozornie zwykłą historię starej kobiety, która wraca pamięcią do przebiegu całego swojego życia (w tym tej jego części, w której sama
była piękna i młoda, a do tego jeszcze bajecznie bogata, co niekoniecznie zawsze
musi oznaczać, że szczęśliwa), nakłonić czytelnika do szeregu przemyśleń. O
czasie. O losie. O płci. O tym, czy którykolwiek z tych czynników determinuje
nasze życie.
Wreszcie,
trzeba mieć olbrzymią wyobraźnię, by w jednym tomie zmieścić tak wiele różnych
form, pozornie do siebie nieprzystających, które jednak mimo to znakomicie ze
sobą koegzystują. Mamy tu bowiem do czynienia i z klasyczną narracją
pierwszoosobową, która odnosi się bądź do wydarzeń współczesnych, bądź
też – chronologicznie – odsłania nam coraz więcej faktów z przeszłości głównej
bohaterki, i z wprowadzeniem jako oddzielnych rozdziałów krótkich artykułów prasowych, dzięki którym
otrzymujemy możliwość zerknięcia na opisywane zdarzenia w taki sposób, jak
postrzegali je postronni obserwatorzy. Wreszcie, istotną rolę odgrywają
wplatane pomiędzy poszczególne części kolejne rozdziały „Ślepego zabójcy”, powieści
science-fiction, przedstawianej nam jako dzieło autorstwa siostry głównej
bohaterki, Laury, które przyniosło jej wielką, wręcz nieśmiertelną sławę.
W
czasie lektury autorka wielokrotnie zmuszała mnie do rewidowania poglądów, mojego
wyobrażenia o tym, o czym jest ta historia i dlaczego zdarzenia potoczyły się
tak, a nie inaczej. I choć sam finał nie był dla mnie zupełnym zaskoczeniem,
gdyż mniej więcej odgadłam go kilkadziesiąt stron wcześniej (nie mam przy tym złudzeń co do swoich nadzwyczajnych intelektualnych umiejętności - z
pewnością celowym zabiegiem było podsunięcie w tym, a nie innym momencie paru tropów), to jednak
do ostatniej strony dotarłam z nie mniejszym niż wcześniej entuzjazmem.
Mimo jednak, że wówczas byłam pełna niezwykle głębokich przemyśleń, okazało się, że kiedy teraz, po kilku tygodniach od zamknięcia książki,
zastanawiałam się nad tym, co tak naprawdę zostało w mojej pamięci, musiałam pogodzić się z tym, iż jedną z takich rzeczy jest napis, jaki młoda jeszcze Iris zobaczyła w oknie budki z
obwarzankami w parku rozrywki:
„Kiedy
przez życie idziesz, chłopie,
Kieruj się
mottem tym:
Koncentruj
się na obwarzanku,
A nie na
dziurce w nim.”
Więc,
choć Iris napis ten posłużył jako pretekst do całkiem innych (co oczywiste, dużo głębszych niż moje) rozważań, ja –
wyciągnąwszy wnioski z lektury – potraktuję go dosłownie. A przynajmniej
spróbuję.
Droga, dzieląca ze mną foczy los, koleżanko! Jeśli czytasz dziś te słowa – wszystkiego najlepszego! Mam wrażenie, że
Twoje pół obwarzanka (choć, nie wymawiając, nieco mniejsze niż moje pół)
prezentuje się całkiem smakowicie. A dziurki niech szlag trafi!
Margaret
Atwood „Ślepy zabójca”, przełożyła Małgorzata Hesko-Kołodzińska. Świat Książki,
Warszawa 2003.
Może było zbyt monotonnie, gdyby nie dziurka?:)
OdpowiedzUsuńKsiążkę czytałam zbyt dawno, żeby kojarzyć szczegóły, ale wrażenie sytości po zakończeniu lektury pamiętam. Taką Atwood b. lubię.
Taka Atwood też bardzo mi pasuje, choć jak na razie największe wrażenie i tak zrobiła na mnie "Opowieść podręcznej".
UsuńPewnie, że dziurka jest potrzebna, ale czasem najlepiej jest udawać, że jej nie ma;)
Fakt, przy "Opowieści..." inne jej książki bledną. Mimo wszystko wolę jej książki o kobietach rodem z XX wieku. Tak czy owak, Atwood i Munro biją chyba innych kanadyjskich autorów na głowę.;)
UsuńNie wiem jak Ty, ale innych kanadyjskich autorów w zasadzie nie znam (a przynajmniej teraz nikt nie przychodzi mi do głowy), więc niewykluczone że kryje się wśród nich jeszcze parę uzdolnionych literacko osób.
UsuńDwa ostatnio wydane zbiory opowiadań Munro stoją na mojej półce jak wyrzuty sumienia...
Z Kanadyjczyków kojarzę jeszcze Carol Shields, Douglasa Couplanda (b. mi się podobał swego czasu) i Anne Michaels, ale też musiałam zajrzeć do ściągawki. Atwood i Munro zdecydowanie rządzą.;)
UsuńW odległej przyszłości kilka opowiadań zapodam w naszym klubie, może wstrzelę się w Twoją półkę.;) Które zbiory masz?
Lista całkiem imponująca, ja mogłabym chyba wymienić tylko Lucy Maud Montgomerry:) Znajomość jej twórczości całkiem się jednak przydała w początkowej fazie lektury "Ślepego zabójcy" - miałam wrażenie, że doskonale znam realia kanadyjskie z pierwszych dziesięcioleci minionego wieku!
UsuńJeśli chodzi o Munro, mam "Kocha, lubi, szanuje" oraz "Drogie życie" - mało oryginalnie, jak widzisz:)
Jak mogłam zapomnieć o LMM! To przecież wstęp do poznawania lit. kanadyjskiej.
UsuńAleż dlaczego mało oryginalnie? Wydaje mi się, że wszystkie jej książki reprezentują przynajmniej dobry poziom. Właśnie o "granatowej" Munro myślałam, więc może kiedyś u nas zagości.;)
Mało oryginalnie, bo wydaje mi się, że przy tych dwóch zbiorach opowiadań nasiliło się (przynajmniej medialnie) zainteresowanie prozą Munro.
UsuńCokolwiek jednak wybierzesz, ja się na to piszę, bo uważam ją za mistrzynię gatunku:)
Ale z tym patrzeniem spode łba, to nie jest damska domena. Weź i wyjdź zapuszczony człowieku na boisko do plażówki i stań bez koszulki pośród grupki pozbawionych oponki adonisów. Trochę przykro :P I nawet założony po meczu t-shirt z napisem "To piwo ukształtowało to wspaniałe ciało" nie ratuje sytuacji :D
OdpowiedzUsuńNa plaży zerkałam (spode łba) także na obecnych tam mężczyzn i powiem szczerze - Adonisa nie widziałam ani jednego. Co innego jeśli chodziłoby o rywalizację o to, który z widzianych był bardziej w ciąży (spożywczej) - tu konkurencja była spora!:P
UsuńWracając zaś do kobiet - u mnie rzecz nie w zapuszczeniu (mogłoby być lepiej, ale bez przesady, dramatu nie ma!), ale w żalu za tym, co już nie wróci, bo czas, w którym miałam 20 lat już się zdarzył, i to ładnych parę lat temu...
U mnie ta Atwood wywołała średni entuzjazm, miejscami musiałam przedzierać się przez tekst. Zwłaszcza tytułowa historia o ślepym zabójcy, ta opowiadana podczas nocy kochanków, podziałała na mnie przygnębiająco.
OdpowiedzUsuńIstotnie, nie była to zbytnio optymistyczna opowieść. Mi się jednak podobała, być może z uwagi na kontrastujący z całością element s-f, jaki wprowadzała do całości historii?
UsuńCałą książkę czytałam w dość trudnym dla mnie okresie, kiedy wykrojenie choćby kwadransa na cokolwiek było sztuką - mimo to nie żałowałam czasu poświęconego na lekturę, nawet jeśli odbywało się to kosztem snu. Jak zwykle, taki a nie inny odbiór książki jest kwestią bardzo indywidualną, zależną od szeregu różnych czynników:)
Bardzo podobała mi się ta ksiażka, w sumie nie wiem czemu jeszcze nie sięgnęłam po więcej książek tej autorki. Na pewno to zrobię :)
OdpowiedzUsuńNa mojej półce stoją dwie kolejne książki Atwood, ale ja wiem dlaczego jeszcze po nie sięgnęłam: z braku czasu. Jeśli uda mi się jednak zaoszczędzę parę godzin, nie będę żałować, że przeznaczę je właśnie dla tej autorki.
Usuń