Zacznę z grubej rury.
Mam wrażenie, że Orsonowi Scottowi Cardowi się pogarsza.
Znajomość
z jego twórczością zaczynałam od opowiadań – było dobrze.
Potem
przeczytałam niemal cały cykl o Enderze – przy pierwszym tomie było bardzo
dobrze, przy drugim – całkiem nieźle, jednak przy kolejnych coraz bardziej się
męczyłam, a ostatni przeczytałam tylko z poczucia obowiązku.
Alvina
Stwórcy do tej pory nie tknęłam i nie jestem pewna, czy to dobrze (bo znów się
rozczaruję, a po co), czy raczej źle (bo być może spodobałoby mi się).
„Tropiciel”
jest pierwszą częścią nowego cyklu, którego głównym bohaterem jest – podobnie
jak w „Grze Endera” – młody chłopiec. Rigg ma trzynaście lat, jednak jest nad
wyraz rozwinięty (jak dla mnie nawet nieco za bardzo, ale być może to tylko zazdrość
przeze mnie przemawia). Poznajemy go w przełomowym dla niego momencie, kiedy
podczas jednej z licznych męskich wypraw traci ojca –
dotychczasowego przewodnika i nauczyciela. Od tej pory cały jego świat się
zmienia, przede wszystkim dlatego, że Rigg zostaje zmuszony wyruszyć w podróż,
w trakcie której odkrywa po pierwsze, że nic (i nikt) nie jest takie, jakie mu
się dotąd wydawało (jakżeż oryginalnie!), po drugie, że wszystkie dziwne
rzeczy, których nauczył go ojciec, czemuś służą.
Oczywiście,
książka nie bez powodu stoi w dziale „fantastyka”. Card obdarza bowiem swojego
bohatera nadprzyrodzoną umiejętnością widzenia „ścieżek”, jakie zostawiają za
sobą wszystkie żywe istoty.
„Już w wieku kilku lat Rigg zrozumiał,
co oznacza ta poświata, bo widział jak wszyscy w ruchu zostawiają za sobą
ślady. Oprócz kolorów każdy miał coś jakby podpis, a z biegiem lat Rigg nauczył
się biegle je rozpoznawać. Potrafił z miejsca odróżnić człowieka od zwierzęcia,
a także różne gatunki od siebie, a jeśli uważniej się przyjrzał, porządkował
gmatwaninę tropów tak dokładnie, że mógł podążyć ścieżką konkretnej osoby lub
wybranego stworzenia.”
To
nie wszystko, bowiem inny bohater, równie młody jak Rigg Umbo, syn szewca,
posiada umiejętność przemieszczania się w czasie, nie ograniczającą się
wyłącznie do banalnego przenoszenia się w przeszłość, ale obejmującą też skoki
w przyszłość, a także spowalnianie świata (lub – jak kto woli – przyspieszanie
siebie).
„Przez pozostałe dwa dni podróży Umbo
tak dobrze zaprawił się we wchodzeniu w ten szybkoczas, że musiał zacząć się
starać, by nie poruszać się w tym trybie. Czuł się powolny, gdy nie miał do
dyspozycji tej wzmożonej czujności, i zastanawiał się, czy jego zdolność
przyspieszania siebie nie była tym, czym piwo dla rzekowców – sposobem
oswojenia świata, uczynienia go radośniejszym, przyjaźniejszym. Dobrze było
czuć się tak bardzo świadomym otoczenia i mieć czas, by pomyśleć, co
powiedzieć, zanim otworzy się usta, albo ugryźć się w język, by pod wpływem
chwili nie powiedzieć czegoś głupiego. Dzięki temu wydawał się mądrzejszy –
innym i sobie samemu.”
Nie
powiem, posiadanie takiej umiejętności wydaje się wielce kuszące. Niewykluczone
bowiem, że mając takie zdolności lepiej przemyślałabym to, czy aby na pewno
chcę czytać „Tropiciela”.
Teoretycznie
książce nic nie powinno dolegać. Mamy bowiem grono sympatycznych głównych
bohaterów, które stopniowo się poszerza (do Rigga i Umba najpierw dołącza
sympatyczny i uczciwy Bochen, były żołnierz, aktualnie oberżysta, a potem także
przeważnie niewidzialna Param, zaś na końcu dzielny i wierny Oliwienko). Mamy też czarne charaktery, które dybią na
naszych ulubieńców. Ci zaś wędrują przez kolejne krainy i miasta, dążąc do
celu, który okazuje się jednak mniej ostateczny niż początkowo sądzili, a po
drodze spotyka ich wiele przygód, bardziej lub mniej bezpiecznych.
Czytelnicy
fantastycznie ambitni powinni ucieszyć się z poprzedzających każdy
rozdział wstawek, układających się stopniowo w alternatywną opowieść o Ramie
Odynie, którego wychowano na pilota statku kosmicznego i który wyrusza
w misję, której celem jest zagięcie kosmicznej czasoprzestrzeni, a w której
towarzyszą mu wyłącznie zbędni – nie-ludzie, pierwotnie zaprojektowani do
wykonywania prac zagrażających życiu ludzi, teraz dodatkowo zmodyfikowani.
Wreszcie,
wszystkiemu przyświeca szczytny cel, który autor zdradza nam już w pierwszym
zdaniu pierwszego rozdziału: „Ocalenie
rodzaju ludzkiego przed zagładą to ekscytujące zadanie. Lub nużące. Zależnie od
tego, w którym etapie procesu się uczestniczy.”
Ja
najwyraźniej załapałam się na etap niewłaściwy. Nie powiem, były momenty, które
czytałam z zaciekawieniem. Zbyt często jednak opowieść grzęzła w dłużyznach,
które pod koniec można było łatwo rozpoznać - ilekroć Rigg otwierał usta, tyle
razy zbierało mi się na ziewanie. Dodatkowo niespecjalnie prosto było zrozumieć
kluczową dla całości koncepcję kosmicznego zagięcia (nie
jestem chyba przy tym kompletnym głąbem, skoro sam autor zdecydował się opatrzyć
książkę posłowiem, w którym łopatologicznie wytłumaczył to i owo). To wszystko
sprawiło, że z niekłamaną radością przyjęłam dobrnięcie do ostatniej strony.
Najgorsze w tym wszystkim jest jednak to, że kompletnie nie ciekawi mnie, co dalej stanie się z bohaterami i ich krainą. I to mimo tego, że drugi tom cyklu, „Ruiny”, mogłabym przeczytać od
ręki, bowiem właśnie ukazał się w Polsce. No, może ewentualnie skusiłabym się, jednak tylko pod warunkiem, że w kolejnej części Rigg ani razu by się nie odezwał; mam jednak niejasne wrażenie, że nie powinnam na to liczyć.
Orson
Scott Card „Tropiciel”, przełożyli Kamil Lesiew i Maciejka Mazan. Proszyński i
S-ka, Warszawa 2011.
Mnie tam Gra Endera nie powaliła, więc nie czułem się w obowiązku zacieśniać więzów z autorem. Ale zdolność czasozwalniania bardzo by się przydała.
OdpowiedzUsuń"Gra Endera" mi się podobała, mimo że przeczytałam dość późno, kiedy straciła wiele z pierwotnej świeżości. To samo dotyczy zresztą i mnie jako czytelnika - mam wrażenie, że Card postanowił się wyspecjalizować w pisaniu raczej dla młodszego odbiorcy.
UsuńA czasozwalniania można się podobno nauczyć (choć chyba jednak potrzebny jest cień "daru"). Proponuję więc od dziś rozpocząć intensywne treningi!
Carda czytałem eony temu i tylko cykl o Enderze, a i to nie cały. Nie pamiętam nic oprócz dość mglistego wrażenia, że mi się jednak podobało. Powrotów nie planuję. Nurzania się w inne cykle autora, po Twoim tekście, także :P
OdpowiedzUsuńGdyby ktoś jakoś bardzo, bardzo zachęcił mnie do Alvina, to nie wykluczam, że za jakiś czas bym spróbowała (a zdaje się, że autor rozpoczął jeszcze jakiś jeden cykl). Na razie chętnych do zachęcania jednak jakoś brak, tym więc lepiej dla moich i bez tego napiętych czytelniczych planów:)
UsuńJa się przymierzam do dalszych części Endera, a tej recenzji nie pokażę mężowi, bo się załamie ;) Card to jego ulubieniec.
OdpowiedzUsuńPamiętaj, że nie aspiruję do miana znawczyni fantastyki i osoby wyznaczającej w tym nurcie miarę dobrej jakości, więc dla męża i jego ulubieńca jest z pewnością jakaś szansa, że będą żyli razem długo i szczęśliwie:)
UsuńNie wiem, co już czytałaś z historii o Enderze, ale jeśli jesteś na początku, to spróbuj najpierw sięgnąć po napisanego na końcu "Endera na wygnaniu" - wpasowuje się w lukę czasową pomiędzy "Grą" a następną częścią i podobno jest zupełnie przyzwoity (to jedyna część, której nie przeczytałam, ale za bardzo mnie zmełło po częściach trzeciej i czwartej)
Moją przygodę z fantastyką zaczęłam kilkanaście lat temu na "Hobbicie" i na tym zakończyłam, więc się nie wypowiem :-) Wolę realizm magiczny...
OdpowiedzUsuńPo ostatniej powtórce "Hobbita" zaczęłam mieć wątpliwości, czy to aby na pewno dobra lektura na początek. I czy to na pewno fantastyka. Ale realizm magiczny to na pewno zupełnie inna bajka! Ja tam wolę fantastykę:) Choć reprezentowaną przez inną pozycję niż "Tropiciel"...
UsuńEnder jest niezły, trzy pierwsze tomy, potem nie próbowałam i już nie chcę. Alvina liznęłam, pierwszy tom świetny, drugi gwałtownie zjechał w dół. Podziękowałam.
OdpowiedzUsuńStarty ten pisarz ma niezłe, ale finiszu jakoś nie czuje.
Zważywszy na kosmiczne zainteresowania, stanowczo powinien dopracować końcówkę, bowiem udane powrotne lądowanie przesądza o sukcesie misji. No, chyba że inspiruje się Wielkim Wybuchem:P
Usuń