poniedziałek, 1 lipca 2013

O.S.Card "Tropiciel", czyli opłakane skutki nadmiernego zagięcia

Zacznę z grubej rury.
Mam wrażenie, że Orsonowi Scottowi Cardowi się pogarsza.
Znajomość z jego twórczością zaczynałam od opowiadań – było dobrze.
Potem przeczytałam niemal cały cykl o Enderze – przy pierwszym tomie było bardzo dobrze, przy drugim – całkiem nieźle, jednak przy kolejnych coraz bardziej się męczyłam, a ostatni przeczytałam tylko z poczucia obowiązku.
Alvina Stwórcy do tej pory nie tknęłam i nie jestem pewna, czy to dobrze (bo znów się rozczaruję, a po co), czy raczej źle (bo być może spodobałoby mi się).


„Tropiciel” jest pierwszą częścią nowego cyklu, którego głównym bohaterem jest – podobnie jak w „Grze Endera” – młody chłopiec. Rigg ma trzynaście lat, jednak jest nad wyraz rozwinięty (jak dla mnie nawet nieco za bardzo, ale być może to tylko zazdrość przeze mnie przemawia). Poznajemy go w przełomowym dla niego momencie, kiedy podczas jednej z licznych męskich wypraw traci ojca – dotychczasowego przewodnika i nauczyciela. Od tej pory cały jego świat się zmienia, przede wszystkim dlatego, że Rigg zostaje zmuszony wyruszyć w podróż, w trakcie której odkrywa po pierwsze, że nic (i nikt) nie jest takie, jakie mu się dotąd wydawało (jakżeż oryginalnie!), po drugie, że wszystkie dziwne rzeczy, których nauczył go ojciec, czemuś służą.
Oczywiście, książka nie bez powodu stoi w dziale „fantastyka”. Card obdarza bowiem swojego bohatera nadprzyrodzoną umiejętnością widzenia „ścieżek”, jakie zostawiają za sobą wszystkie żywe istoty.
„Już w wieku kilku lat Rigg zrozumiał, co oznacza ta poświata, bo widział jak wszyscy w ruchu zostawiają za sobą ślady. Oprócz kolorów każdy miał coś jakby podpis, a z biegiem lat Rigg nauczył się biegle je rozpoznawać. Potrafił z miejsca odróżnić człowieka od zwierzęcia, a także różne gatunki od siebie, a jeśli uważniej się przyjrzał, porządkował gmatwaninę tropów tak dokładnie, że mógł podążyć ścieżką konkretnej osoby lub wybranego stworzenia.”

To nie wszystko, bowiem inny bohater, równie młody jak Rigg Umbo, syn szewca, posiada umiejętność przemieszczania się w czasie, nie ograniczającą się wyłącznie do banalnego przenoszenia się w przeszłość, ale obejmującą też skoki w przyszłość, a także spowalnianie świata (lub – jak kto woli – przyspieszanie siebie).
„Przez pozostałe dwa dni podróży Umbo tak dobrze zaprawił się we wchodzeniu w ten szybkoczas, że musiał zacząć się starać, by nie poruszać się w tym trybie. Czuł się powolny, gdy nie miał do dyspozycji tej wzmożonej czujności, i zastanawiał się, czy jego zdolność przyspieszania siebie nie była tym, czym piwo dla rzekowców – sposobem oswojenia świata, uczynienia go radośniejszym, przyjaźniejszym. Dobrze było czuć się tak bardzo świadomym otoczenia i mieć czas, by pomyśleć, co powiedzieć, zanim otworzy się usta, albo ugryźć się w język, by pod wpływem chwili nie powiedzieć czegoś głupiego. Dzięki temu wydawał się mądrzejszy – innym i sobie samemu.”
Nie powiem, posiadanie takiej umiejętności wydaje się wielce kuszące. Niewykluczone bowiem, że mając takie zdolności lepiej przemyślałabym to, czy aby na pewno chcę czytać „Tropiciela”.

Teoretycznie książce nic nie powinno dolegać. Mamy bowiem grono sympatycznych głównych bohaterów, które stopniowo się poszerza (do Rigga i Umba najpierw dołącza sympatyczny i uczciwy Bochen, były żołnierz, aktualnie oberżysta, a potem także przeważnie niewidzialna Param, zaś na końcu dzielny i wierny Oliwienko). Mamy też czarne charaktery, które dybią na naszych ulubieńców. Ci zaś wędrują przez kolejne krainy i miasta, dążąc do celu, który okazuje się jednak mniej ostateczny niż początkowo sądzili, a po drodze spotyka ich wiele przygód, bardziej lub mniej bezpiecznych.
Czytelnicy fantastycznie ambitni powinni ucieszyć się z poprzedzających każdy rozdział wstawek, układających się stopniowo w alternatywną opowieść o Ramie Odynie, którego wychowano na pilota statku kosmicznego i który wyrusza w misję, której celem jest zagięcie kosmicznej czasoprzestrzeni, a w której towarzyszą mu wyłącznie zbędni – nie-ludzie, pierwotnie zaprojektowani do wykonywania prac zagrażających życiu ludzi, teraz dodatkowo zmodyfikowani.
Wreszcie, wszystkiemu przyświeca szczytny cel, który autor zdradza nam już w pierwszym zdaniu pierwszego rozdziału: „Ocalenie rodzaju ludzkiego przed zagładą to ekscytujące zadanie. Lub nużące. Zależnie od tego, w którym etapie procesu się uczestniczy.

Ja najwyraźniej załapałam się na etap niewłaściwy. Nie powiem, były momenty, które czytałam z zaciekawieniem. Zbyt często jednak opowieść grzęzła w dłużyznach, które pod koniec można było łatwo rozpoznać - ilekroć Rigg otwierał usta, tyle razy zbierało mi się na ziewanie. Dodatkowo niespecjalnie prosto było zrozumieć kluczową dla całości koncepcję kosmicznego zagięcia (nie jestem chyba przy tym kompletnym głąbem, skoro sam autor zdecydował się opatrzyć książkę posłowiem, w którym łopatologicznie wytłumaczył to i owo). To wszystko sprawiło, że z niekłamaną radością przyjęłam dobrnięcie do ostatniej strony.
Najgorsze w tym wszystkim jest jednak to, że kompletnie nie ciekawi mnie, co dalej stanie się z bohaterami i ich krainą. I to mimo tego, że drugi tom cyklu, „Ruiny”, mogłabym przeczytać od ręki, bowiem właśnie ukazał się w Polsce. No, może ewentualnie skusiłabym się, jednak tylko pod warunkiem, że w kolejnej części Rigg ani razu by się nie odezwał; mam jednak niejasne wrażenie, że nie powinnam na to liczyć.


Orson Scott Card „Tropiciel”, przełożyli Kamil Lesiew i Maciejka Mazan. Proszyński i S-ka, Warszawa 2011.

10 komentarzy:

  1. Mnie tam Gra Endera nie powaliła, więc nie czułem się w obowiązku zacieśniać więzów z autorem. Ale zdolność czasozwalniania bardzo by się przydała.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Gra Endera" mi się podobała, mimo że przeczytałam dość późno, kiedy straciła wiele z pierwotnej świeżości. To samo dotyczy zresztą i mnie jako czytelnika - mam wrażenie, że Card postanowił się wyspecjalizować w pisaniu raczej dla młodszego odbiorcy.
      A czasozwalniania można się podobno nauczyć (choć chyba jednak potrzebny jest cień "daru"). Proponuję więc od dziś rozpocząć intensywne treningi!

      Usuń
  2. Carda czytałem eony temu i tylko cykl o Enderze, a i to nie cały. Nie pamiętam nic oprócz dość mglistego wrażenia, że mi się jednak podobało. Powrotów nie planuję. Nurzania się w inne cykle autora, po Twoim tekście, także :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Gdyby ktoś jakoś bardzo, bardzo zachęcił mnie do Alvina, to nie wykluczam, że za jakiś czas bym spróbowała (a zdaje się, że autor rozpoczął jeszcze jakiś jeden cykl). Na razie chętnych do zachęcania jednak jakoś brak, tym więc lepiej dla moich i bez tego napiętych czytelniczych planów:)

      Usuń
  3. Ja się przymierzam do dalszych części Endera, a tej recenzji nie pokażę mężowi, bo się załamie ;) Card to jego ulubieniec.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pamiętaj, że nie aspiruję do miana znawczyni fantastyki i osoby wyznaczającej w tym nurcie miarę dobrej jakości, więc dla męża i jego ulubieńca jest z pewnością jakaś szansa, że będą żyli razem długo i szczęśliwie:)
      Nie wiem, co już czytałaś z historii o Enderze, ale jeśli jesteś na początku, to spróbuj najpierw sięgnąć po napisanego na końcu "Endera na wygnaniu" - wpasowuje się w lukę czasową pomiędzy "Grą" a następną częścią i podobno jest zupełnie przyzwoity (to jedyna część, której nie przeczytałam, ale za bardzo mnie zmełło po częściach trzeciej i czwartej)

      Usuń
  4. Moją przygodę z fantastyką zaczęłam kilkanaście lat temu na "Hobbicie" i na tym zakończyłam, więc się nie wypowiem :-) Wolę realizm magiczny...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Po ostatniej powtórce "Hobbita" zaczęłam mieć wątpliwości, czy to aby na pewno dobra lektura na początek. I czy to na pewno fantastyka. Ale realizm magiczny to na pewno zupełnie inna bajka! Ja tam wolę fantastykę:) Choć reprezentowaną przez inną pozycję niż "Tropiciel"...

      Usuń
  5. Ender jest niezły, trzy pierwsze tomy, potem nie próbowałam i już nie chcę. Alvina liznęłam, pierwszy tom świetny, drugi gwałtownie zjechał w dół. Podziękowałam.

    Starty ten pisarz ma niezłe, ale finiszu jakoś nie czuje.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zważywszy na kosmiczne zainteresowania, stanowczo powinien dopracować końcówkę, bowiem udane powrotne lądowanie przesądza o sukcesie misji. No, chyba że inspiruje się Wielkim Wybuchem:P

      Usuń