W najnowszym numerze „Polityki”
zamieszczono wstrząsający artykuł na temat tego, jak wygląda w Polsce leczenie
bólu, najczęściej spowodowanego chorobą nowotworową. Artykuł zawiera szereg
odwołań do prawdziwych, potwornych i upiornych ludzkich historii.
Nie
śledzę dogłębnie tego, co dzieje się w polskich mediach, jednak mniej więcej staram się wiedzieć, co się dzieje i o czym się mówi.
Jakoś nie zauważyłam, aby temat został
podjęty i podchwycony. Aby wypowiedział się w tej sprawie jakikolwiek polityk. W sumie nic dziwnego, znacznie bardziej zajmujące są przecież zegarki
czy kolejna „afera taśmowa”.
Wnioski płynące z artykułu są z grubsza
takie, że w Polsce nie uśmierza się bólu, gdyż nie jest to procedura opłacalna.
Pacjenci nie rokują wyzdrowienia, nie ma więc sensu w nich inwestować. Niezbyt
dobrze oceniane są próby wychodzenia z terapią poza enefzetowski algorytm.
Wreszcie, nie ma sensownie zorganizowanej opieki paliatywnej, działającej przez
siedem dni w tygodniu, także poza obszarami większych aglomeracji.
Kiedy odłożyłam gazetę, pomyślałam że choć
niby o tym wszystkim wiedziałam, to jednak nie do końca zdawałam sobie sprawę z
tego, jak bardzo dramatyczna jest dzisiejsza sytuacja. Moje zderzenie z problemem nastąpiło bowiem aż trzynaście lat temu, kiedy - wydawałoby
się - byliśmy bardziej cywilizacyjnie i medycznie zacofani niż teraz. Paradoksalnie jednak
nie do przecenienia wydaje się fakt, że były to czasy przed NFZetem. Być może
miałam wyjątkowe szczęście, ale z perspektywy czasu ówczesną dostępność środków
uśmierzających ból w ilościach odpowiadających rzeczywistym potrzebom pacjenta
oceniam jako bardzo dobrą. Jedyne ograniczenia dotyczyły bowiem wyłącznie tego,
że w moim mieście leki na różową receptę mógł wypisać tylko jeden lekarz, a ich
wykupienie było możliwe tylko w kilku wybranych aptekach. Drobiazg, na który wówczas
nie zwracałam najmniejszej uwagi.
Jeszcze w trakcie lektury pomyślałam o
książce, którą niedawno przeczytałam. Książce – rozmowie Katarzyny Jabłońskiej z
księdzem Janem Kaczkowskim, dyrektorem puckiego hospicjum, zarazem jednak także
chorym na raka pacjentem; znakomitym rozmówcą Przemysława Wilczyńskiego, zdobywcy ostatniej nagrody im. Barbary Łopieńskiej.
„Czy to, że z Tobą o tym mówię, ma jakiś
sens? Gdybym nie był chory, nie pisalibyśmy tej książki, nie mielibyśmy
pożywki, żeby się nad tym wszystkim, o czym tu gadamy, zastanawiać. Może tu
jest sens.
- To niemożliwe, Janie, to stanowczo za
mało na sens.
- Próbujesz mnie oceniać? To jest moja
choroba i mój sens. Ja uważam, że zdecydowanie wystarczy. Ponieważ tego raka
nie da się z mojej głowy usunąć, chciałbym nim coś załatwić i ta książka się w
to moje pragnienie również wpisuje. A może ona komuś najzwyczajniej w czymś
pomoże?”
Mam
wrażenie, że ta książka, zapis tej rozmowy, cieniutki bo liczący zaledwie ponad
sto trzydzieści stron, może pomóc każdemu. Bo każdy z nas kiedyś umrze. Każdemu
z nas ktoś kiedyś umrze. Być może niektórzy z nas będą musieli zmierzyć się z
chorobą nowotworową, jako pacjenci lub bliscy pacjenta.
W
szkołach nie uczą jak umierać. W szkołach nie uczą też jak być z umierającym.
Być
może wierzymy, że kiedy przyjdzie ten moment, będziemy wiedzieli jak się
zachować. Co zrobić, co powiedzieć, jak potem żyć. Być może jednak będziemy
musieli się tego dopiero nauczyć, praktykując na żywym organizmie. Możecie mi jednak wierzyć, że każdy popełniony w takiej sytuacji błąd potwornie boli i nie daje o sobie zapomnieć.
Ksiądz
Jan widział wiele śmierci, towarzyszył kilku setkom umierających i ich rodzinom. Nie
wiem na ile zmieniła go jego własna choroba, ale z pewnością nie pozostaje bez
znaczenia.
Rozmowa
nie jest jednak w żadnej mierze prostym elementarzem umierania (choć zamieszczony na końcu krótki tekst, opublikowany wcześniej na portalu „DEON.pl”, pełni w zasadzie taką rolę, o ile śmierć sprowadzić tylko do fizjologii). W
dużej mierze dotyczy bowiem także i życia.
„Nie doceniamy zwykłej bliskości,
przytulania, głaskania – często patrzymy na tego rodzaju gesty podejrzliwie,
także w Kościele. Dziś zbyt często wszystko kojarzy nam się seksualnie.
Zupełnie niepotrzebnie. Przytulanie jest cudowne, jest słodkie. Mówiłem kiedyś
kazanie o przytulaniu, czyli o tym, jak się przygotować na najtrudniejsze
momenty w życiu.
Mówię absolutnie poważnie – przytulanie i
tego rodzaju czułe gesty okazują się tu bardzo pomocne. Kłopot w tym, że my nie
tylko ich nie doceniamy, ale często nie potrafimy ich okazywać. Bliskości nie
można się nauczyć, nie ćwicząc jej.”
W
czasie rozmowy pojawiają się oczywiście odniesienia do aktualnej sytuacji
życiowej księdza Kaczkowskiego, do jego choroby, ale i kontynuowania pracy, do
dokonywanych przez niego wyborów.
Pada
wiele mądrych słów, jakżeż innych od tych, które ostatnio niestety najczęściej
przebijają się jako rzekomo typowy głos Kościoła katolickiego i jego wyznawców
w Polsce.
„- Odkąd jesteś chory (…) podzieliłeś
swoich znajomych na tych, którzy zawsze mają do Ciebie dostęp, i na tych, z
którymi nie chcesz utrzymywać kontaktu.
- I dziwi Cię to? Uważam, że człowiek ma
prawo chronić siebie przed relacjami, które z jakichś powodów są dla niego
szkodliwe. Warto uświadomić sobie, że chrześcijaństwo nie jest cierpiętnictwem
i jeżeli relacja z kimś nas rani, to mamy nie tylko prawo, ale wręcz obowiązek
chronić siebie. Jeżeli mąż znęca się nad żoną i patrzą na to dzieci, ona ma
obowiązek odizolować się od tego męża.
Nie ma nikogo, kogo bym nienawidził. Co
nie znaczy, że nie ma osób, których bym po ludzku niespecjalnie lubił, albo że
nie mam relacji, które mnie bolą czy wkurzają. Do tego mam prawo. I to nie jest
niechrześcijańskie.
Wreszcie,
sporo miejsca poświęcono puckiemu hospicjum, które ksiądz Kaczkowski współtworzył.
Hospicjum, w którym każdy chory traktowany jest indywidualnie, z całym należnym
mu szacunkiem. Do samej śmierci. W którym nie tylko skutecznie uśmierza się ból, ale i spełnia życzenia dotyczące
specjalnych potraw, bowiem nigdy nie wiadomo czy ta właśnie nie będzie
ostatnią, jakiej chory skosztuje. Hospicjum, do pracy w którym mądrzy sędziowie kierują –
w ramach środka karnego – osoby, które weszły w konflikt z prawem, co niekiedy
owocuje prawdziwą ich przemianą, niemożliwą – jak mi się wydaje - do
osiągnięcia w warunkach zakładu karnego.
Hospicjum,
które mam nadzieję, będzie istniało jeszcze długo, stanowiąc wzór do
naśladowania dla innych tego typu placówek w Polsce.
Dlatego
na zakończenie zamieszczam w całości kończącą książkę prośbę księdza Jana.
Pomyślcie, może jest skierowana i do Was?
„I jeszcze serdeczna prośba do Państwa –
czytelników tej książki. Wiem, że może ona nieco zgrzytać, ale umieszczam ją
tutaj celowo. Robię to nie po to, żeby wyciskać łzy, ale dlatego, że hospicjum,
które współtworzyłem, to moje życie. Proszę, zajmijcie się Puckim Hospicjum po
moim odejściu. Wystarczy przekazać na nie jeden procent swojego podatku lub
comiesięczną, cykliczną, nawet najskromniejszą wpłatę. A ja, jeśli będzie mi to
dane, odwdzięczę się z tamtej strony.”
„Szału
nie ma, jest rak. Z ks. Janem Kaczkowskim rozmawia Katarzyna Jabłońska.
Biblioteka „Więzi”, tom 284. Warszawa 2013.
Ale sobie zrobiłam lekturę od rana. Czasem tchórzliwie chowam głowę w piasek i wolę o pewnych rzeczach nie wiedzieć, choć i tak docierają do mnie - oblepiają, przerażają. "A że boli? Musi boleć" -powiedziała pewna pani, kiedy trzasnęłam kręgosłupem o zamarzniętą glebę.
OdpowiedzUsuńBardzo przepraszam, ale wydaje mi się, że zminimalizowałam ryzyko niespodziewanego zalania falą żałości, zamieszczając ostrzeżenie już w tytule:)
UsuńW przypadku śmierci nie da się schować głowy w piasek. Ona i tak przyjdzie. Naszym obowiązkiem w XXI wieku jest jednak zrobić wszystko, aby nie musiała boleć. Dziś boli innych, jutro może boleć nas.
Wieki temu czytałam o leczeniu bólu w krajach cywilizowanych (?). Zaskoczyło mnie to, no bo... musi boleć. A tu się okazuje, że nie musi.
UsuńNo właśnie - "wieki temu". Jedyna nadzieja, że ta historyczna wiedza o leczeniu bólu wreszcie dotrze i do naszych decydentów, w tym że pojawi się presja międzynarodowych organizacji (OECD wpisała Polskę na listę państw stosujących w taki sposób tortury), poparta silną wewnętrzną presją społeczną. Czas na wywieranie presji jest niezły - przecież za dwa lata wybory...
UsuńMnie się wydaje, że u nas się już mówi o medycynie paliatywnej i jest kilka klinik leczenia bólu.
Usuń"się mówi" a "się robi" to jednak dwie zupełnie różne rzeczy. A kilka klinik leczenia bólu w skali całej Polski, to ciągle mało. Nie każdy fizycznie jest w stanie zapakować się w jakiś środek transportu i przejechać 200 km w jedną stronę (tak to wygląda w realiach mojego województwa, przynajmniej według danych jakie miałam niedawno).
UsuńAle nie można twierdzić (jak wyżej), że u nas takie zjawisko nie występuje. Występuje, tylko z racji zacofania i/lub braku funduszy znacznie wolniej się upowszechnia.
UsuńOczywiście, w teorii idzie nam coraz lepiej. Zawsze można powiedzieć, że przecież coś robimy. Szkoda tylko, że to nie zasada, lecz wyjątek.
UsuńPisząc wcześniej z pamięci, pomyliłam się. Polska została wciągnięta na czarną listę przez ONZ, a nie OECD.
UsuńWłaśnie przed chwilą rozmawiałam z koleżanką o tym, jak to w naszej okolicy chorych w ostatnim stadium raka nie przyjmuje się już do szpitala, tylko odsyła do domu. Z receptą na morfinę starczającą na dwa dni.
OdpowiedzUsuńA dalej niech sobie radzą, prawda? Inna sprawa, że czasem zapewnienie opieki takiemu choremu w warunkach domowych jest bardzo trudne, wręcz niemożliwe. Ja korzystałam z pomocy zawodowej pielęgniarki (oczywiście za własne pieniądze); bez niej nie dałabym rady, a wiem, że byłyśmy stosunkowo mało problemowym "przypadkiem". Ksiądz Kaczkowski stara się i pod tym względem odczarować hospicja, traktowane często jak "umieralnię", do której tylko wyrodna rodzina "oddaje" swoich chorych.
UsuńWłaśnie - nie wszystkich stać na pielęgniarkę lub hospicjum. Nawet jeśli jesteśmy w stanie zająć się osobiście pacjentem, to jak mu pomóc w chwilach, kiedy ból staje się nie do wytrzymania, a kolejne dawki morfiny niewiele zmieniają? Koleżanka opowiadała o młodej, samotnej kobiecie, która miała szczęście(?), bo lekarz zapisał jej zapas morfiny, a ona z tego skorzystała i zażyła dawkę pozwalającą zasnąć jej na zawsze. Chciałabym mieć taką możliwość w podobnej sytuacji.
UsuńW książce mowa jest też o sedacji przedśmiertnej, która jest prawnie dopuszczalna, ba! nawet dopuszczalna przez Kościół rzymskokatolicki. Możliwości więc są, gorzej z ich realną dostępnością.
UsuńMoże lekarze obawiają się oskarżeń o eutanazję?
UsuńMoże. Choć to nie to samo przecież. Może należałoby zwiększyć stan ich świadomości prawnej i etycznej? Może należałoby stworzyć im też jakieś zaplecze, aby w razie czego nie zostawali sami z problemem. Trzeba by jednak chcieć móc i mam tu na myśli jakieś czynniki odgórne, a nie determinację poszczególnych jednostek.
UsuńSkoro boją się udzielać zgody na aborcje nawet w klarownych sytuacjach, to może podobnie jest w przypadku eutanazji. Dla mnie to jest nieludzkie, zmuszać schorowanego i obolałego człowieka do dalszej wegetacji.
UsuńProblem eutanazji jest dużo bardziej złożony i nie do omówienia w ramach komentarzy - nawet na moim blogu;) Gdyby jednak uśmierzać ból, pewnie i myśli o eutanazji byłoby mniej...
UsuńWiem o tzm problemie w Polsce, i niemal zawsze zyskuje sobie wrogów, gdy to mówię, ale właśnie ze względu na opiekę medyczną tak sobie cenię mieszkanie w Niemczech. Czasem mam wrażenie, że nie uśmierzanie bólu wpisuje się w polski nurt cierpiętnictwa:(
OdpowiedzUsuńTo chyba zbyt ambitna interpretacja. Prędzej dopasowałabym to do polskiego nurtu głupoty.
UsuńO poziomie opieki medycznej w Niemczech wiem niewiele, ale z pewnością wszędzie jest lepiej niż w Polsce (z przywoływanego przez Politykę raportu OECD płynął właśnie taki wniosek).
Ja jestem bardzo zadowolna, z polską miałam sporo do czynienia i po przyjeździe tutaj przeżyłam szok.
UsuńCiekawe tylko, że w wielu placówkach pracują polscy lekarze - sama znam dwoje, którym opłaca się dojeżdżać do Niemiec do pracy - którzy w innych niż polskie realiach dostają skrzydeł i stają się aniołami w białych kitlach.
UsuńTo samo podobno dotyczy pielęgniarek. Ja w całej, niwielkiej, karierze lekarskiej nie miałam stycznosci z Polakami (jedna operacja kolana, dwa porody).
UsuńPielęgniarki raczej się przeprowadzają (przynajmniej czasowo) niż codziennie dojeżdżają. Ja aktualnie znów zintensyfikowałam kontakty z polską służbą zdrowia i mam wrażenie, że w miarę sprawnie funkcjonują tylko oddziały SOR dla dzieci, reszta - owszem, o ile możesz poczekać z chorobą lub stać cię, by udać się prywatnie do lekarza, który pracuje tam, gdzie chcesz zostać publicznie przyjęty.
UsuńWażne, że o tym piszesz. Chce się wesprzeć to hospicjum. Powinno się czytać takie mądre rozmowy i z nich uczyć.
OdpowiedzUsuńSzkoda tylko, że są one tak niszowe i tak mało osób ma szansę do nich dotrzeć. Jeśli jednak miałabyś okazję i ochotę - polecam, na allegro można kupić książkę z pierwszej ręki (wysyłka błyskawiczna!), i choć gdzie indziej jest nieco taniej, to podejrzewam że w tym przypadku zysk idzie w całości na szczytne cele:)
Usuń