Kryzys
małżeński to temat samograj, niezależnie od tego czy jest się autorem poważnych
książek, popularnych poradników, czy redaktorem w plotkarskim serwisie.
Każde małżeństwo dopada on bowiem prędzej czy później, przy czym rzadko daje się przegnać
raz na zawsze.
Dlatego
chętnie lubimy poczytać o tym, że po pierwsze nie tylko my, a po drugie, że
inni mają jeszcze gorzej. Chyba że akurat nie, ale to temat na całkiem inny
post (o tym, że co najmniej połowa świata udaje).
Eric-Emmanuel
Schmitt lubi celować w samograje.
Do
tego jest mistrzem chwytających za serce fraz, takich co to koniecznie trzeba
zapisać piórem na czerpanym papierze i powiesić nad łóżkiem.
Czytając
biblioteczny egzemplarz „Małych zbrodni małżeńskich” znacznie większą radość
niż z samej lektury czerpałam więc ze stąpania po śladach osoby, która przede mną
czytała ten dramat (z racji objętości, ale nie tylko z jej powodu, godny raczej
miana dramaciku). Osoba ta skrupulatnie oznaczyła bowiem ołówkiem
cytaty, które szczególnie zapadły w jej serce, niektóre opatrując dodatkowo
wykrzyknikami.
„Jeżeli mnie kochasz, przyjmiesz mnie oszpeconego, kalekiego,
starego, chorego, pod warunkiem jednak, że będę sobą. Jeżeli mnie kochasz,
pragniesz m n i e, a nie tylko mojego odbicia. Jeżeli mnie kochasz…”, wyznaje na trzynastej stronie jeden z dwojga bohaterów, czyli Gilles (mąż), a ja czytając
te (starannie podkreślone i opatrzone jednym wykrzyknikiem) słowa, wyraźnie
dostrzegałam w linii ołówka ślady drżenia rąk.
I
przypomniało mi się, jak to było, gdy miałam osiemnaście lat i śmiertelnie
kochałam się w pewnym koledze, i w pożyczanej mu właśnie książce dyskretnie
zaznaczałam co bardziej romantyczne fragmenty, marząc o tym, że oto właśnie w
ten sposób zrodzi się porozumienie naszych dusz.
Mój
Boże, jakaż byłam wtedy głupia i nic nie wiedziałam o życiu i małżeństwie!
Jednak
gdy czytam (wzięte w ramkę, dwa wykrzykniki) słowa Lisy (żona): „Nie kłamię, Gilles. Jesteś taki, jak
opisuję. Mężczyzną. Mężczyzną, który mi odpowiada. Mężczyzną, którego kobiecie
czasem udaje się spotkać.”, trochę zazdroszczę temu komuś, że jeszcze umie
zachwycić się takim – było, nie było – romantycznym pustosłowiem.
Pomysł
Schmitta na sztukę (kameralną jednoaktówkę, do tego niskobudżetową, gdyż
potrzeba zatrudnić jedynie dwoje aktorów, niespecjalnie troszcząc się o
dekoracje – wystarczą jakieś schody, lampa, fotel) początkowo wydaje się
przedni. Czyż bowiem można wyobrazić sobie lepszy prezent dla związku z
piętnastoletnim stażem niż amnezja jednego z małżonków? To wszak szansa na
wyrwanie się z rutyny i nudy, ale też i niepowtarzalna możliwość, by ułożyć
sobie partnera według swoich potrzeb, wyrugowując z niego wszystkie lub
przynajmniej większość irytujących nas cech.
„Uwielbiasz chodzić po sklepach, co rzadko
zdarza się mężczyznom, wytrzymujesz godzinę w sklepie z damskimi butami – co
zasługuje na dyplom. Masz zawsze wyrobione zdanie na temat mierzonych przeze
mnie ubrań, zdanie estety, nie macho, który ubiera żonę swoimi pieniędzmi.
Umawiamy się czasem w herbaciarniach.” – opowiada mężowi Lisa, a nam wydaje
się, że oto dąży do spełnienia najpiękniejszego ze swych snów.
Potem
jednak następuje kilka zwrotów akcji, po których zdarzenia zmierzają w inną
stronę niż początkowo sądziliśmy, że będą zmierzać. Niezmienna pozostaje tylko
skłonność autora do stosowania tanich chwytów z użyciem wielkich słów.
Mam
wrażenie, że gdyby Eric-Emmanuel spotkał się z projektującą okładkę polskiego wydania jego
sztuki Dominiką Zaleską (rewelacyjne piktogramy!), mógłby dowiedzieć się od
niej między innymi tego, że własne mądrości dotyczące nawet najpoważniejszych tematów warto czasem
złagodzić, puszczając we właściwym momencie oko. Owszem, Schmitt chwilami
prowadzi dialog między bohaterami w taki sposób, że wydaje się iż chodziło mu o
dowcip. Aby się tego domyśleć, trzeba jednak najpierw wygrzebać się spod stosu
skrzydlatych słów, a to naprawdę wyczerpujące.
"Seks dla opornych" na teatralnej scenie źródło zdjęcia |
Riml nie aspiruje, zdaje się, do roli
literackiego guru i przewodniczki duchowej, a stawia na zwykłą rozrywkę. Jej
bohaterowie to – tak samo jak u Schmitta - małżeńska para, tym razem z
dwudziestopięcioletnim stażem, podejmująca weekendową próbę rozgrzania dość
dawno już przygasłej namiętności. Nikt na nikim nie popełnia tu zbrodni, część
rozmów bohaterów krąży po prostu wokół seksu, także w jego poradnikowym wydaniu, złotych
myśli pada znacznie mniej, a jednak – wśród chichotów, czy nawet momentami rechotów – dużo łatwiej
niż w przypadku sztuki Schmitta zobaczyć odbicie własnych problemów i rozterek.
Co więcej, ich wykoślawienie w krzywym zwierciadle dużo skuteczniej niż
przepuszczenie przez podniosłe wyznania pozwala dostrzec własną głupotę.
Bo
do większości, choć oczywiście nie do wszystkich, kryzysów małżeńskich
niewątpliwie nie doszłoby, gdybyśmy nie zachowywali się czasem jak głupie osły.
Eric-Emmanuel
Schmitt „Małe zbrodnie małżeńskie”, przełożyła Barbara Grzegorzewska,
Wydawnictwo Znak, Kraków 2007.
Michele
Riml „Seks dla opornych”, przekład Hanna Szczerkowska. Teatr Współczesny w
Szczecinie, reżyseria i opracowanie muzyczne Justyna Celeda, scenografia
Grzegorz Małecki, występują Beata Zygarlicka i Konrad Pawicki.
Wytrzymuję dwadzieścia minut w sklepie z damskimi butami, Kochana Redakcjo, więc też mi się dyplom należy. Ale po tym tekście dopadła mnie myśl, że kiedyś zapadłem na amnezję i zostałem przeprogramowany :((
OdpowiedzUsuńWszystko jest rzeczą gustu; mi tam na przykład do niczego nie jest potrzebny wytrzymujący w sklepie z butami mąż, wolę żeby wytrzymywał gdzie indziej. Ode mnie dyplomu więc nie będzie, ale poproś małżonkę, niech rozważy możliwość jego wystawienia:P
UsuńNajwyraźniej jesteś kobietą, która nie potrzebuje utwierdzania w swoich wyborach. Zazdroszczę małżonkowi zwolnionemu z obowiązku oceniania kolejnych kreacji przed zakupem:P
UsuńWystarczy, że dobiorą się dwa równie silne charaktery, a potem to tylko 15 lat ciężkiej pracy i już obie strony są zadowolone:))
UsuńA moje wybory odzieżowe są zawsze trafne, toteż po co mi utwierdzanie?!:P
Istne błogosławieństwo dla małżonka ten wyrobiony gust:)
UsuńWydrukuję mu to i będę podtykać pod nos zawsze, gdy będzie wątpił w trafność dokonanego onegdaj wyboru!:D
UsuńNa Twoim miejscu bym nie podtykał, dobrze masz, to tego nie psuj:P
UsuńA wiesz, że nawet jest pewna mądrość w tym, co napisałeś?:P
UsuńTo mi się zdarza, nawet dość często, choć zbyt rzadko jest zauważane :P
UsuńZawsze pozostaje Ci możliwość cieszenia się odczuwaną niewątpliwie satysfakcją moralną:P
UsuńOdczuwam, a jakże, co innego mi pozostało?
UsuńA cieszysz się nią aby? Bo jakiś taki zrezygnowany jesteś.
UsuńAutosatysfakcja słaba, ale lepsza niż żadna :P
UsuńJak jasno widać, sentencjonalne frazowanie jest zaraźliwe i przenosi się drogą czytania postów:P Następny napiszę o oborniku, albo cóś, bo uschniesz nam z tej melancholiji!
UsuńUważasz, że już tylko mierzwa mnie uleczy? No ładnie :(
UsuńNie upieram się przy mierzwie, szukałam tylko jakiegoś kontrastu. A z Twojej strony to okrutne - używać takiego słownictwa o takiej godzinie!:P
UsuńZbyt wyszukane?
UsuńCoś w tym rodzaju.
UsuńZ dawnych czasów i bardzo lakonicznie:
OdpowiedzUsuńNie lubię książek otoczonych nimbem wspaniałości. Zachwyt tłumów zawsze budzi pytanie: "Człowieku, co jest z tobą nie tak, że ci się to cudeńko nie podoba? Przecież miliony ..., itd." ;)
Cieniutka, bo w takich pan Schmitt wydaje się celować, książeczka, zawiera sztukę teatralną, w której autor postanowił się zmierzyć z małżeństwem. A właściwie z procesem, który powoduje, że po kilkunastu latach związek dwojga ludzi przechodzi kryzys. Żeby nie było sztampowo, męski bohater ma amnezję powstałą na skutek wypadku w domu, a jego ukochana żona przypomina mu ich wspólną przeszłość. Od czasu do czasu mamy genialny i zaskakujący, ale tylko w zamyśle autora, zwrot akcji, którego zadaniem jest poprawienie optyki czytelnika i pomoc w ujrzeniu sprawy w nowym świetle.
No cóż, być może kiedyś, kiedy będę miał większy bagaż małżeńskich doświadczeń, zmieni się moja opinia o książce. W chwili obecnej uważam, że miast być okrzyczanym bestsellerem, równie dobrze mogłaby być etiudą przygotowywaną przez studentów. I być może zagrana przez nich robiłaby większe wrażenie.
PS. A ja zakupy uwielbiam. Pod warunkiem, że Kitek je robi, a ja mogę usiąść z książką w kawowym niebie :P I nigdy bym się nie odważył wyrażać zdania o zakupach odzieżowych, bo w tej akurat kwestii jesteśmy z Żoną totalnie niekompatybilni. A już buty, to w ogóle :D
No właśnie:)) Dodam jeszcze, że mój bagaż małżeńskich doświadczeń jest równy bagażowi bohaterów dramatu i - jak widać - nijak nie wpływa to na poprawę odbioru dzieła.
UsuńPS. Wy jacyś dziwni z tymi zakupami jesteście, naprawdę! Albo dziwny jest mój mąż, jedno z dwojga. Zresztą, i tak istotne są tylko dwie rzeczy: żeby mąż nie pytał "ile za to zapłaciłaś?" oraz aby niezmiennie zachwycał się tym, jak jego żona wygląda w sto pięćdziesiątej sukience, którą sobie właśnie kupiła:))
Ale czemu dziwni? To najlepszy model jaki mogę sobie wyobrazić. I nigdy nie pytam o ceny. A Kitek podobałby mi się nawet we włosienicy czy worku po kartoflach :D
UsuńToteż dodałam, że mój punkt widzenia na tę kwestię może być subiektywnie zaburzony:) A Kitek z pewnością ma lepszy gust niż kartoflany!
UsuńCzytam cytaty i przecieram oczy ze zdumienia. Albo w oglądanych przeze mnie adaptacjach wycięto pewne kwestie, albo je przespałam.;( Utwór wydawał się zgrabnie pomyślany i napisany, rozgrywki bohaterów ciekawe. Dowcipne to na pewno nie było, chwilami raczej przygnębiające - co naturalnie zależy od przyjętej konwencji. Tak czy owak, dziwiłam się, że autor produkcyjniaków wysmażył niezły tekst dramaturgiczny.
OdpowiedzUsuńMoim zdaniem ta sztuka jest złożona niemal wyłącznie z takich cytatów; wybrałam tylko trzy i wcale nie najbardziej reprezentywne, bo tak mi pasowało do koncepcji posta, ale spokojnie dałoby się ich wygrzebać znacznie więcej.
UsuńByć może widziałaś dobre adaptacje - przy takiej tematyce wiele można nadrobić dobrą grą aktorską. Kiedy jednak samodzielnie czytasz tekst sztuki, wszystkie jej wady widać jak na dłoni.
Jedna adaptacja była średnia, druga w TVP - z Jandą i Fryczem. Naprawdę nieźle zrobiona.
UsuńTaka obsada stanowi wartość dodaną do sztuki! Zerknęłam właśnie na stronę Krystyny Jandy, gdzie krótko pisze o tej adaptacji, ale i o samej sztuce. Gdybym nie była świeżo po lekturze, może bym i zwątpiła w realność własnej oceny, ale w obecnej sytuacji będę twardo trzymać się własnego stanowiska!:)
UsuńWidziałam Seks dla opornych, ale w Polonii, gościnnie z Gdańska, o ten
OdpowiedzUsuńWarto! :)
Wersja szczecińska też daje radę, choć niewykluczone że Mirosław Baka w roli męża może być jeszcze lepszy niż Konrad Pawicki.
UsuńAż jestem ciekawa tej sztuki, zerknę może w okolicach Katowic też gdzieś jest wystawiana :) A co do książki, mnie się podobała. Choć ubolewam nad faktem, że wszystkie jego książki, które czytałam nie dorównują Oskarowi i Pani Róży.
OdpowiedzUsuńMam wrażenie, że na razie grano ją tylko w Trójmieście, Szczecinie i od niedawna w Poznaniu, ale mogę się mylić.
UsuńNiestety, mi książka podobała się tylko przez pierwszych dziesięć stron, resztę przeczytałam zaś bez wstrętu, ale i bez zachwytów. Oskar i Pani Róża natomiast kiedyś bardzo mi się podobał, ale było to baaardzo dawno temu. Przezornie nie będę więc próbowała powtarzać tej lektury, gdyż obawiam się kolejnego rozczarowania.
Właśnie dzięki Tobie mam odpowiedź na pytanie, czy wydaje się u nas współczesne dramaty,bo ostatnio się nad tym zastanawiałam. :)
OdpowiedzUsuńJakiś czas temu deklarowałam, że muszę coś Schmitta przeczytać, choć mam opory, ale widzę, że jednak pośpiech nie jest wskazany. :)
Też się nad tym zastanawiałam jakiś czas temu i ktoś, nie pamiętam już teraz kto, na przykładach (nie pamiętam też jakich, a jakże!) wykazał mi, że owszem. Z tych jeszcze bardziej współczesnych, a do tego polskich mam w domu jeszcze "Kallas" Szczygielskiego.
UsuńJak dla mnie śpieszyć się wcale nie powinnaś. Z drugiej jednak strony, czyta się toto błyskawicznie (jakieś 30-40 minut), więc bez problemu można gdzieś upchać i dzięki temu wyrobić własny pogląd. Aha! Tempo czytania równe jest tempu zapominania treści:(
Kto to chodzi z facetem na zakupy!? Nie dość, że przebiera nogami jakby do WC pragnął, to jeszcze nie może się nadziwić, że buty po trzech promocjach kosztują tak drogo ( Ileeeee? pięćdzieeeesiąt?! One chyba z krokodyla są zrobione!! ) ;)
OdpowiedzUsuńJak widziałaś może wyżej, niektórzy koledzy deklarują że nie przebierają, tylko grzecznie siedzą i popijają. Mimo wszystko jednak, i tak - z tych samych powodów, co Ty - nie zabrałabym na zakupy żadnego faceta (wliczając w to również te dwa małe egzemplarze, które mam w domu)!:)
UsuńNie lubię e.e.s wg. mnie pachnie grafomaństwem...
OdpowiedzUsuńDla jednych grafoman, dla innych Mistrz. Na szczęście świat pomieści wszystkich:)
UsuńO, ja to mam schmittoprzesyt od jakiegoś czasu, na razie go nie tknę. Pierwszy był "Oskar i pani Róża", który mi się nie spodobał, bo właśnie tanie granie na emocjach. Potem były opowiadania "Marzycielka z Ostendy", które już bardziej przypadły mi do gustu i potem trochę 'popłynęłam', bo przeczytałam trzy kolejne o religiach i małych chłopcach (schemat, schemat, schemat), kolejne opowiadania (jedne ciekawe nawet, inne banał), i "Małe zbrodnie małżeńskie" i "Tektonikę uczuć". O ile "Małe..." jeszcze są w miarę świeże i inne, to już to, co zaserwował w "Tektonice ..." to dla mnie słabe okrutnie. I tak go teraz odbieram - schematyzm, powtarzanie się, banały ładnie podlane - taki Coehlo, tyko trochę bardziej wyrafinowany ...
OdpowiedzUsuńJa przesytu nie mam, ale tykać kolejnych dzieł również nie zamierzam. Czytałam tylko Oskara (chyba zaraz po tym, jak ukazał się w Polsce, czyli gdzieś w trakcie mojego liceum), Ewangelię wg Piłata i teraz zbrodnie. Starczy aż nadto.
UsuńA porównanie z Coelho samo ciśnie się na usta:) Nie wiem tylko, który jest bardziej wyrafinowany, bowiem C. w zasadzie nie czytałam. Na pewno obaj jednak pozują się dokładnie tak samo - kto chce, niech więc bierze z dobrodziejstwem inwentarza.