Kiedy
ostatnio powiedziałam jakiemuś czytającemu znajomemu, że właśnie czytam „Śmierć
pięknych saren” Oty Pavla, zapytał: „czy to
ta książka, o której ciągle mówi Szczygieł?”
Gdy
niedawno odwiedziła mnie babcia, przeczytawszy tytuł odkładanej przeze mnie książki
(„Śmierć pięknych saren”), wykrzyknęła z oburzeniem: „i znowu ci Zieloni robią ci wodę z mózgu!”
Kiedy
poprosiłam Młodszego, żeby przyniósł mi z nocnego stolika książkę, która tam
leży („Śmierć pięknych saren”), upewnił się: „czy tę o rybach?”
Książka
Oty Pavla (a właściwie dwie, bo w posiadanym przeze mnie wydaniu zamieszczono
zarówno „Śmierć pięknych saren”, jak i „Jak spotkałem się z rybami”) jest
niewątpliwie książką o rybach, o której ciągle i niemal wszędzie mówi Mariusz
Szczygieł. Nie nadaje się jednak raczej na manifest Zielonych (przykro mi,
babciu), bowiem wprawdzie sporo w niej o przyrodzie, a zwłaszcza o rozmaitych
ciekach i zbiornikach wodnych, jednak zarazem i krew (rybia) leje się w niej
dość obficie, ku radości narratora.
Zdaniem
Szczygła, to najbardziej antydepresyjna książka świata, a do tego antidotum na
czytelniczy analfabetyzm. Te dwa stwierdzenia (z racji napotykania się na nie
niemal przy każdym wirtualnym zetknięciu z Mariuszem Szczygłem) wryły mi się w
jaźń na tyle głęboko, że po części popsuły radość z lektury. Zamiast bowiem
odkrywać te opowieści samodzielnie, budując sobie własny ich obraz, co najmniej
co drugą stronę zastanawiałam się nad trafnością tego, co uważa Mariusz
Szczygieł.
Czy
to bowiem faktycznie książka antydepresyjna?
No
nie wiem.
Mimo
tego, że sporo tam pogodnych i zabawnych historyjek z życia Tatusia, który był
mężem Mamusi oraz z życia jego rodziny, nad całością niemal od początku ciąży
cień. To nie jest książka, przy której można śmiać się do łez, zapominając o
własnych zmartwieniach. To jednak książka, która przypomina o tym, co w życiu
najważniejsze, czyli o tym wszystkim, co zwykle bagatelizujemy, uważając za
takie zwyczajne. Zgadzam się więc z Mariuszem Szczygłem w pełni, że to książka
„o tym, że życie można przeżyć jak święto”
(to tytuł jego felietonu z Gazety Świątecznej, który znalazł się później w
zbiorze „Láska nebeská”).
Czy
faktycznie ktoś, kto nigdy w życiu nie przeczytał żadnej książki, gdy sięgnie
po „Śmierć pięknych saren”, natychmiast stanie się zagorzałym czytelnikiem?
No
nie wiem.
Nie
chciałabym wyjść na czytelniczego snoba, który uważa że tylko on najlepiej zna
się na książkach i ludziach, ale mam wrażenie, że niewprawionych w czytaniu
rybne historie Oty Pavla mogą po prostu śmiertelnie znudzić. Faktem jest
jednak, że opowiadanie otwierające zbiór „Śmierć pięknych saren” – „Najdroższa
w Europie Środkowej” jest wyjątkowo smakowite, nieodparcie śmieszne i wyjątkowo
pozbawione cienia. Daje to pewne nadzieje, choć dalej jest już bardziej rybnie
i cieniście, co powoduje że nadzieje, w każdym razie moje, klęsną.
zdjęcie Oty Pavla z książki A. Kaczorowskiego "Praski elementarz" |
Czytałam
„Śmierć pięknych saren” krótko po „Jutro będę miał dwadzieścia lat” i nie
mogłam oprzeć się wrażeniu, że te książki – z uwagi na ich konstrukcję – są
swoimi negatywami. U Mabanckou bohater wybiegał bowiem myślami w przyszłość, do
czasów kiedy będzie już dorosły, podczas gdy zamknięty w szpitalu
psychiatrycznym Ota Pavel wraca do swojego dzieciństwa i wczesnej młodości.
Bohater Mabanckou nie wie jeszcze, co go czeka, ale pełen jest optymistycznych
wizji, podczas gdy Pavel – ciągle jeszcze teoretycznie w pełni sił witalnych
(kiedy to pisał, oscylował w okolicach czterdziestki) – nie ma złudzeń i wie,
że to co najpiękniejsze w jego życiu już się zdarzyło. Przeżył już bowiem czas,
kiedy jego tatuś, Leo Popper, święcił triumfy jako najlepszy na świecie
sprzedawca odkurzaczy marki Elektroluks; kiedy jego tatuś przechytrzył Niemców,
sprytnie odławiając im wszystkie karpie ze stawu; kiedy największym w świecie
marzeniem było złowienie złotych węgorzy.
Choć
z dzisiejszej perspektywy jest to trudne do wyobrażenia, owe złote czasy w
życiu Pavla przypadły na czas wojny. Czas, który w mieszanej
katolicko-żydowskiej rodzinie, gdzie według ustaw norymberskich ojciec i dwaj
starsi bracia Oty byli „krzyżówkami drugiego stopnia”, zaś sam Ota – „krzyżówką
trzeciego stopnia”, szczęśliwie nieobrzezaną, był wyjątkowo trudny. Zarówno
ojciec, jak i bracia Oty trafili do obozów koncentracyjnych (wszyscy trzej z
nich wrócili), sam zaś Ota w wieku trzynastu lat zaczął pracować jako górnik w
kopalni koło Kładna. Wszystko to w historii snutej przez zamkniętego w szpitalu
psychiatrycznym Otę schodzi jednak na dalszy plan. Najważniejsze są bowiem
ryby.
W
mojej rodzinie ryb się nie łowiło. Nie łowił ich dziadek, nie łowił ich ojciec,
a w powietrzu unosiła się zawsze – nigdy niewypowiedziana, ale jednak bardzo
wyraźna – pogarda dla nierobów, którzy tracą czas, godzinami „mocząc kije”.
Kiedy
poznałam mojego męża, zamiłowanego wędkarza (w każdym razie swego czasu),
zostałam zmuszona do zweryfikowania słuszności tego poglądu. Po raz pierwszy
zetknęłam się bowiem z kimś, dla kogo wędkowanie było pasją, dającą zwykłą,
prostą radość. Dzięki niemu dowiedziałam się, że godziny spędzone na pozornie
bezproduktywnym wpatrywaniu się w spławik, mogą stać się tymi właśnie, dzięki
którym dowiedziałam się o sobie więcej, niż gdybym poświęciła je na cokolwiek
innego. Zrozumiałam też, że to jeden z najprostszych sposobów, by choć na
chwilę uciec. Od wszystkiego. I choć wędkę w ręku miałam ledwie kilkanaście
razy, myślę że dzięki temu mogę teraz powiedzieć, że trochę, odrobinkę rozumiem
Otę Pavla.
Mimo
że nie rozumiem jego miłości do karpi.
Ota
Pavel „Śmierć pięknych saren”, tłumaczenie Andrzej Czcibor-Piotrowski; „Jak
spotkałem się z rybami”, tłumaczenie Józef Waczków. Biblioteka Gazety
Wyborczej, AGORA SA, Warszawa 2011.
Korzystałam
także z felietonu Mariusza Szczygła „O tym, że życie można przeżyć jak święto”,
zamieszczonego w książce „Láska nebeská”, AGORA S.A., Warszawa 2012
oraz
z poświęconego Ocie Pavlowi rozdziału książki Aleksandra Kaczorowskiego „Praski
elementarz”, zatytułowanego „Ryby i ludzie”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2012.
A ja od dłuższego czasu tęsknię za aktywnościami typu wędkowanie, chociaż w życiu tego nie robiłem i musiałbym łowić na groch, bo dżdżownicy do ręki nie wezmę. A ryby z haczyka nie zdejmę. Dobre byłyby ewentualnie rekolekcje w tybetańskim klasztorze, chociaż nie wiem, jak bym zniósł mleko z jaka. Byle było cicho i nikt znienacka nie skakał człowiekowi na plecy :P
OdpowiedzUsuńNie zarzekaj się tak z tą dżdżownicą - mi wydawało się tak samo, a okazało się, że nie dość, że umiem wytropić najtłustsze, to i jeszcze nadziewam z wielką wprawą. Natomiast założenie hodowli dzikunów wydaje się być poza zasięgiem moich możliwości:P
UsuńI po cichu myślę, że to właśnie brak znienacków skaczących na plecy jest tym czynnikiem, który mniej więcej raz w miesiącu ciągle wypycha mojego męża na morze (nie karmią tam mlekiem z jaka, ale grochówką z puszki i owszem).
Chyba nie chcę wiedzieć, co to dzikuny. A dżdżownic bym nie męczył, skoro chodziłoby wyłącznie o odcięcie się od rozskakanych znienacków :P Zazdroszczę mężowi, grochówka pogłębia moją zazdrość.
UsuńGdybyś zmienił zdanie na temat dzikunów, mam w zanadrzu szereg obrzydliwych opowieści!:P
UsuńMyślę, że gdybyś uciął sobie z mężem (moim, nie własnym) pogawędkę na temat grochówki, poziom zazdrości nieco by opadł. Poza tym jednak, wszyscy wydają się być zadowoleni: mąż, bo ma zapewnioną jedną noc i cały dzień z dala od znienacków; znienacki, bo mogą spędzić ową noc w dużym łóżku z mamusią; mamusia, bo bardzo, ale to bardzo lubi dorsze prosto z morza:P
Same korzyści :) Obawiam się, że u nas byłbym jedynym zadowolonym, o ile - rzecz jasna - zasmakowałaby mi grochówka:P
UsuńTwoja rodzina stanowczo musi popracować nad docenianiem drobnych przyjemności! Może powinny przeczytać "Śmierć pięknych saren"?:P
UsuńMyślisz, że od tego przestaną mi wskakiwać na plecy, kiedy akurat finiszuję z dobrą książką?
UsuńNo dobrze, prościej będzie, jeśli tylko Ty przeczytasz. Może docenisz wtedy, że oto nie dość, że masz zapewniony bardzo bliski kontakt z dziećmi, to i jeszcze darmowy masaż kręgosłupa (a kosztuje to bardzo dużo, wiem co mówię!):P
UsuńJa chętnie. Kontakt z dziećmi? Tak, wiem, za parę lat będę prosił o ten kontakt:P
UsuńObawiam się tylko, że do tego czasu to się skończy przemieszczeniem dysków, bo panienki raczej mało subtelne w skokach.
Hm, to może podczas lektury trzymaj w ręku dzikuna? Zapewniam, że panienki będą wówczas stąpać wyjątkowo subtelnie, wręcz udając że wcale ich nie ma:P
UsuńNie jestem pewien, czy dzikun, cokolwiek to jest, dałby radę, to są wiejskie panienki. Chyba że postarałbym się o wielkiego pająka z włochatymi nogami :P
UsuńMyślisz, że takie ślicznotki nie dadzą im rady? Choć fakt, są raczej nieduże:( Nie jestem jednak pewna, jak długo Ty wytrzymasz, trzymając w ręku wielkiego pająka z włochatymi nogami, ble!
UsuńMają inteligentne oczka te larwy :P Pająka się trzyma w dużym słoiku po prostu.
UsuńEkhm, jakby Ci tu... To był widok larwy "od dupnej strony"...
UsuńWidzę, że z koleżanki prawdziwa znawczyni :P Nie szkodzi, skoro od d. strony tak inteligentnie wyglądają, to od frontu powinny zniewalać intelektem.
UsuńCóż, sporo przedstawicielek gatunku spędziło sporo godzin w mojej lodówce. Miałam szereg okazji, by się z nimi zapoznać. Na Twoim miejscu nie liczyłabym jednak na możliwość prowadzenia długich, intelektualnych dysput:(
UsuńGdyby Kant spędził sporo godzin w dowolnej lodówce, też nie byłby w stanie prowadzić długich, intelektualnych dysput! Intelekt potrzebuje ciepła i troski :P
UsuńNie jestem pewna, czy królewiecki pokój Kanta różnił się czymkolwiek od lodówki, ale niech Ci będzie:P
UsuńZa mało wiem o Kancie, ale mam wrażenie, że wśród jego surowych zasad nie mogło się znajdować celowe zamrażanie.
UsuńOj, bo Ty byś chciał brać wszystko tak dosłownie. Poza tym nikt nigdy nie mroził dzikunów, straciłyby przecież swój najważniejszy walor, czyli żywotność!
UsuńI - jeśli miałabym wybierać między Kantem a dzikunami - wolałabym chyba przytulić się do tych pierwszych, które przynajmniej nie kłują żadnymi imperatywami. Kategorycznymi w dodatku.
Ale rozpełzają się nieprzyjemnie, a Kant się chyba nie rozpełzał.
UsuńSądząc tylko po tym, że Kant nie ruszał się z Królewca, a mimo to jego idee rozpełzły się po całym świecie, jak nic jest dużo bardziej groźny niż dzikuny!
UsuńAle z dzikunów chociaż ryby są, a z Kanta?
UsuńNo tak, w końcu zwrot, że coś jest "o kant tyłka", nie wziął się znikąd...
UsuńNo faktycznie :P Czyli dzikuny górą.
UsuńZdaje się, że nie tylko w tej dyskusji, ale i w naszym życiu społeczno-politycznym także.
UsuńZakupiliśmy jakiś czas temu tę książkę (to samo wydanie),właśnie pod wpływem przeczytanego wywiadu z M. Szczygłem. Skusiła nas obietnica lektury antydepresyjnej. Ja jeszcze jej nie czytałam.. Wciąż czeka na swój czas...Jedno wiem na pewno! Ryb łowić nie zamierzam! ;-)
OdpowiedzUsuńNajwyraźniej potrzebujesz - jak ja - dodatkowego impulsu. Kupić też kupiłam pod wpływem Szczygła, ale pewnie gdyby nie ostatnia wymiana zdań z Chabrem73, dalej nie wzięłabym do ręki. Gdyby jednak coś teraz u Ciebie zadrgało, nie wahaj się i idź za ciosem, bo naprawdę warto! A jak przeczytasz, to pogadamy jak to będzie z tym łowieniem ryb:P
UsuńTo ja, chaber73 ;)
OdpowiedzUsuńNie da się ukryć, że też sięgnęłam po "Śmierć pięknych saren" przez Szczygła i jego "Laske nebeską". I mnie książka urzekła mimo, że nie jadam karpi oraz nie wędkuję;) Nim przeczytałam te wspomnienia, poczytałam o samym autorze i wydaje mi się, że ta antydepresyjność bardziej dotyczy jego pisania niż naszego czytania. Wszak miała się stać lekarstwem zaleconym przez lekarzy kiedy Oto zwariował. Gdyby się tak zastanowić nad symboliką ryby, to można byłoby się doszukać wielu znaczeń- mitów o tym, że ryba jest przewodnikiem zmarłych do świata umarłych. I dalej idąc tym tropem- woda ma symbol oczyszczania, ale też nowego życia.W legendach starobabilońskich wiąże się z bogiem mądrości (chociaż w książce to bardziej byłaby Mamusia niż Tatuś), w Syrii, to znak życia, szczęścia i zdrowia. W judaizmie wiąże się z obfitością,a w chrześcijaństwie- wiadomo. Oczywiście, nie wiem, czy nie jest to moja nadinterpretacja i może dla Oto karp był po prostu wspomnieniem dzieciństwa i rodziców ( ta dedykacja na wstępie!). Wspomnieniem chwil kiedy był szczęśliwy. Kiedy był dzieckiem i poznawał świat. Zapisałam sobie taki fragment "Dziesiątki razy chciałem odebrać sobie życie, gdy już nie mogłem dłużej wytrzymać, ale nigdy tego nie zrobiłem. Pewnie w podświadomości pragnąłem jeszcze jeden raz pocałować usta rzeki i łowić srebrne ryby". W trudnych chwilach chyba zawsze chcemy wracać do tego co było w naszym życiu jasne i dobre. Jest coś w "Śmierci...", czego do końca nie umiem określić. Ale jest w niej coś pozytywnego, mimo tragicznego losu pisarza. Mam jeszcze drugi fragment, który mi się bardzo spodobał -"Można powiedzieć, że słońce jest często wielką żółtą pigułką od niebiańskich psychiatrów, która rozpędza smutek i wytwarza różowy nastrój. (...) Słońce jest także żółtym ręcznikiem frotte, który nas samoczynnie wyciera do sucha. Słońce również dostaje się nam do krwi, by ogrzać nasze serca, kiedy są zimne jak psi nochal." Teraz jeszcze obejrzałabym film na podstawie opowiadań ;)
Faktycznie, pisanie miało być dla Oty formą terapii (jacyż mądrzy ci czescy lekarze!), ale mam wrażenie, że Szczygłowi chodziło jednak o coś innego. Chyba że się mylę:)
UsuńNie szłabym także tak daleko w skojarzeniach (choć wszystkie niewątpliwie trafne i pasujące do tematu). Być może to niechęć z czasów szkolnych, ale nie przepadam za tego rodzaju rozkładaniem lektur na czynniki pierwsze i doszukiwaniem się drugiego, albo i trzeciego dna tam, gdzie go nie ma. Naprawdę myślę, że chodziło tylko (a właściwie to aż) o ryby. I rzekę Berounkę. I słońce.
A ja zapisałam sobie, że to, o czym są te opowiadania najlepiej oddaje rozdział "Buty made in Italy" (z "Jak spotkałem się z rybami"). Kiedy to szacowny pan lekarz, ubrany nienagannie, w nowych, szalenie stylowych butach wybrał się na połów węgorzy i po całej nocy, podczas której nie tylko, że nic nie złowili, ale i zabrakło papierosów, a buty szlag trafił, powiedział: "Nie wygłupiaj się, nie bądź histerykiem. Kiedy byłem małym chłopcem, paśliśmy gęsi nad Małszą. To już będzie jakieś czterdzieści lat. I też łapaliśmy węgorze. I też nic nie złapaliśmy. Dzisiaj to powtórzyłem. Było to piękne.
Tak powiedział Emil, który widział cały świat, Amerykę i Borneo, Honduras i Wenezuelę. Zobaczył noc z czeskim niebem i gwiazdami i stał się znów brzdącem przy trzaskającym ognisku."
A co do filmu, to się waham. Nie chcę sobie niczego popsuć.
Tak jak pisałam- być może moja interpretacja idzie zbyt głęboko [z całą pewnością Pavel pisząc o karpiach nie myślał o,dajmy na to, mitach z Syrii ;) ], ale takie miałam skojarzenia. Akurat przed świętami czytałam jakiś artykuł o symbolice ryb i tak od razu pomyślałam o książce. Jako absolwentka filologii polskiej nie mam złych skojarzeń z rozbieraniem lektur na czynniki pierwsze, bo na studiach było to prowadzone raczej twórczo. Ale oczywiście nie czytam teraz książek rozpisując każde zdanie w formie analitycznego diagramu ;). Zgodzę się, że doszukiwanie się dna tam, gdzie go nie ma nie jest ciekawe. Ale dla mnie "Śmierć..." ma jednak głębsze warstwy. Pozostanę więc przy swoim zdaniu, że jest to opowieść o szczęśliwym dzieciństwie, którego symbolem były ryby i rzeka. A, że i ryba, i rzeka(woda) mają z kolei swoje symbole, już przeze mnie przytoczone,a Oto taki życiorys jaki miał, to akurat mnie się to wszystko jasno łączy :)
UsuńO, tak rozdział "Buty made in Italy" również mi się podobał. Szczególnie to ostatnie zdanie "Zobaczył noc z czeskim niebem i gwiazdami i stał się znów brzdącem przy trzaskającym ognisku". Otóż to!:)
Film sobie zamówiłam, ponieważ kosztuje całe 9,49 zł. Za taką kwotę postanowiłam zaryzykować ;)
Cóż, jeśli udałoby mi się tu "zapoczątkować łańcuszek czytających", to byłoby to miłe.Ale cieszę się bardzo, że sięgnęłaś po lekturę :)
No dobrze, być może i jest jakieś drugie dno, ale mi wystarczy że w pracy interpretuję i wykładam; w domu chcę po prostu poczytać jak człowiek:) Przy czym to na pewno jest książka o szczęśliwym dzieciństwie, bez dwóch zdań!
UsuńMyślę o tej książce, kiedy patrzę na moje dzieci. Zastanawiam się, do jakich wspomnień one będą wracać kiedyś tam, za 20,30 lat. Oby w innych warunkach i okolicznościach niż Pavel.
Film mam w pakiecie z książką, może za jakiś czas obejrzę, ale na pewno nie teraz.
I też się cieszę, że tak skutecznie przepchałaś tę książkę przez cały, gniewnie pomrukujący, tłum oczekujących!:P
To mamy trochę różne sytuacje- mnie praca wyprasowała wszystkie możliwe wypustki intelektualne w mózgu i pozbawiła współpracy neurony, więc się nie dziw, że rozrywka na wysokim poziomie intelektualnym ratuje mnie od całkowitej śmierci szarych komórek! :)
UsuńCóż, myślę, że skoro maja fajne dzieciństwo, to jego wspomnienia uratują je z każdej ewentualnej opresji. Mój dziadek zmarł w 1999 roku, ale do dziś najlepszą terapią na smutki jest wspomnienie corocznych,wspólnych wakacji w górach- zbierania grzybów (do dziś pierwszy grzyb znaleziony w danym roku jest dedykowanym dziadkowi!), grania w remika i w szachy. Nic nie zastąpi wspomnień o mrożących wręcz krew w żyłach przygodach Bolka i Lolka (daleko odbiegających od bajkowych pierwowzorów) - dziadek opowiadał, ja i brat słuchaliśmy z wypiekami, a mama łapała się za głowę "tato, tato, co ty im opowiadasz?!". Dlatego to co dobrego spotyka nas w dzieciństwie, ma dobre wychodzi nam w dorosłości. To taka moja teoria ;)
Cóż, czasem warto sięgnąć po lekturę wcześniej i zrobić sobie taką miłą niespodziankę. A ja dzięki Tobie zamówiłam sobie "Jutro kończę dwadzieścia lat" i dodatkowo "Kielonka" tego samego autora :)
Nie dziwię się:)
UsuńMój dziadek też zmarł w 1999 roku i też grałam z nim w szachy oraz w remika. A także w tysiąca:) I jeździł ze mną po całej Polsce.
Bardzo szkoda mi dzieci, które nie mają takich dobrych wspomnień i takiej bazy, do której można wracać. A jest ich niemało, niestety. Najchętniej kopałabym ich rodziców, a czasem także i dziadków, po tyłkach po upadłego. Cóż, kiedy prawo zabrania.
Widzę, że tworzy się nam łańcuszek odwrotny:) Ale "Kielonek" to chyba mało optymistyczna lektura...
Hm...czyli też masz dobre wspomnienia z dzieciństwa:) To jestem pewna, ze Twoje dzieci też takie będą miały-dobre wzorce są niezwykle cenne :) Mam dokładnie te same odczucia w związku z kopaniem, co Ty! Przeraża mnie ślepota niektórych rodziców, ich zupełny brak refleksji. Potem się tego nie odrobi.
UsuńFakt, zachęciłaś mnie do kupna wspomnianych książek.Nosiłam się wprawdzie z taką myślą, ale brakowało mi motywacji.Obawiam się, że "Kielonek" nie będzie tez prosty w czytaniu (brak interpunkcji, etc.), ale nie zniechęcam się ;) Przy okazji nabyłam tez najnowszą powieść Pawła Huellego "Śpiewaj ogrody"- nie wiem kiedy ja to będę czytała wszystko o_O
"Potem" to wszyscy się dziwią, jak to się stało, że z tego miłego chłopczyka wyrósł taki bandzior. Albo tylko zwykły dupek. I wcale nie mówimy tu o tzw. patologii. Sporo o tym myślę od czasu lektury "Trafnego wyboru", który dla mnie jest przede wszystkim książką o tym właśnie. Może wreszcie się zbiorę i to napiszę?
UsuńMnie książka Huellego trochę przeraża - że taka erudycyjna, że tyle w nim jest i o tylu rzeczach niby opowiada (podobnie jak zapowiadana książka Tokarczuk). Na razie więc tylko Ci pokibicuję (i też nie wiem, kiedy będziesz to czytała - mi znakomicie idzie między 0:30 a 1:15 i od 6:15 do 6:55, z tym że rano chlapię na książki pastą do zębów i tuszem do rzęs, więc nie wiem czy polecać ten wzorzec).
Często nie jest to rzeczywiście patologia. Co mogłam zaobserwować na placach zabaw- zero reakcji, nie mówiąc już o refleksji rodziców. Za to ja miałam ich kilka :/
UsuńKoniecznie się zbierz i napisz o"Trafnym wyborze". Ja jej nie dokończyła- kiedy już zaczęłam się wciągać i doszłam do połowy, moja mama odniosła ja do biblioteki i teraz znowu jestem któraś tam w kolejce :/
Ja się zmierzę z trudem intelektualnym, bo jak wspominałam, moje szare komórki toczą heroiczna walkę o przetrwanie ;) Też nie wiem, kiedy ją będę czytać, bo na razie jestem przywalona stosem kupionych książek (na razie doliczyłam się 30, co mnie napawa trochę zgrozą) i na szczęście tylko 2 wypożyczonymi oraz 1 pożyczoną. Czasowo jest mobilna, tzn. mogę czytać o różnych porach, oprócz tej kiedy śpię ;) Rano to chyba mam najgorzej, bo zwykle jestem nieprzytomna- kiedyś chciałam umyć zęby odwrotna strona szczoteczki i dziwiłam się, że pasta spada, więc temat jest chyba nie do ogarnięcia ;)
Ja czytałam książkę, którą pożyczyłam od koleżanki blisko rok temu. I ciągle jej jeszcze nie oddałam, bo przecież powinnam coś napisać. Nie wiem jednak, czy w sytuacji gdy ogrom mych win jest już tak wielki, fakt że się wstydzę, skłoni mnie do szybszego zebrania się w sobie:(
UsuńZ erudycyjnych to kończę czytać "Kore" i mam wrażenie, że po takim wysiłku zasłużyłam na długi odpoczynek:) O przywalaniu stosami nawet nie wspominaj, ja wprawdzie mocno ograniczyłam kupowanie książek dla siebie, za to nadrabiam dziecięcymi. I o ile ja rano myślę zupełnie trzeźwo (w zasadzie niezależnie od ilości przespanych godzin), o tyle moje dzieci niekoniecznie. A wieczorów na wspólne lektury tak mało i takie krótkie...
To trochę mnie pocieszyłaś,że to nie tylko ja tak "grzeszę" - ta pożyczona, której nie dotknęłam leży u mnie dopiero od 1,5 miesiąca ;) Natomiast "Kore" jest na mojej liście "do przeczytania". Liście, która nie ma końca :/ W sumie, to mnie cieszy, ze są jeszcze rodzice, którzy kupują swoim dzieciom książki i znajdują czas na wspólne czytanie :)
UsuńJa pozwalam sobie na podobne grzechy tylko w przypadku trzech (no, może czterech) koleżanek, które dobrze mnie znają i - póki co - potrafią wiele wybaczyć. W każdym razie na to liczę:)
Usuń"Kore" jest znakomite; wpis o nim pojawi się na początku lutego i na pewno nie będzie to ostatnia książka Szczeklika, którą przeczytałam.
Rodziców, którzy kupują książki dzieciom i im je czytają w moim otoczeniu jest sporo, przy czym nie są to tylko moi najbliżsi znajomi. Obawiam się jednak, że takich nieczytających jest ciągle więcej:(
To w takim razie z przyjemnością czekam na wpis o "Kore". Myślę, że warto sięgnąć po kolejne pozycje profesora :)
UsuńNiestety, obawiam się że w tym przypadku trudno będzie stanąć na wysokości zadania. Nie mając złudzeń co do różnicy klas między mną a autorem, obiecuję się jednak postarać.
UsuńU mnie ryby się łowiło, ale na lekturę Śmierci to nie wypłynęło pozytywnie.;( Robiłam dwa podejścia i nie byłam w stanie wytrwać do końca. Za to ekranizacja b. mi się podobała. Może jednak nie wszystko jeszcze stracone.;)
OdpowiedzUsuńNie wiem co na to Mariusz Szczygieł ze swoim przekonaniem o tym, że to książka dobra dla wszystkich i na wszystko? Chyba że potraktować Cię jako wyjątek potwierdzający regułę.
UsuńA jak daleko zabrnęłaś w lekturze? Moim zdaniem, jeśli nie załapałaś po pierwszych dwóch rozdziałach, to nie rokujesz dobrze:(
Odpadłam po ok. 50 stronach. Czytając później zachwyty Szczygła, zastanawiałam się, czy mowa na o tej samej książce;(
UsuńJednemu gra w duszy tak, a drugiemu inaczej. I dobrze. Ale wiele wskazuje na to, że Ty i Mariusz Szczygieł powinniście unikać występowania w tej samej orkiestrze:P
UsuńA 50 stron to prawie cała "Śmierć pięknych saren" przecież! (u mnie ma 82,5 strony)
Nie dziwię się Babci, że miała skojarzenia ekologiczne, tytuł rzeczywiście brzmi a propos. :)
OdpowiedzUsuń"Śmierć pięknych saren" mam od dawna w planach, ale moją rezerwę budzi natężenie melancholii - w każdym razie wyobrażam sobie ją jako książkę przeraźliwie smutną.
Babcia jest wyczulona na wszelkie przejawy wrogiej propagandy (przez co należy rozumieć przede wszystkim głosy osób propagujących wegetarianizm) i jak widać nigdy nie traci czujności!:)
UsuńPowinnaś trochę uweselić swoje wyobrażenia: melancholia owszem, pojawia się, ale raczej w tle, jako ów cień, o którym wspominałam. Są rozdziały nieodparcie śmieszne i tylko trochę cieniste, choć są i takie, kiedy śmiesznie nie jest prawie wcale, a cień zdaje się nie mieć końca. Pavel pisze jednak w taki sposób, że nawet jeśli odczuwasz smutek, to i tak po ustach błąka ci się uśmiech:)
Bardzo ładnie napisałaś o tej cienistości. Może mój problem polega na tym, że patrzę na książki Pavla przez pryzmat jego smutnych losów. W każdym razie dzięki Tobie na pewno zbliża się moment konfrontacji. :)
UsuńMyślenie o Pavlu i jego losach najlepiej byłoby wyłączyć, ale chyba nie chciał tego sam autor, dopisując taki a nie inny epilog do drugiego ze zbiorów opowieści. W każdym razie, nawet w najsmutniejszym życiu zdarzają się szczęśliwe chwile, a Pavel pokazuje jak je chwytać.
UsuńMoże okaże się, że Chaber zapoczątkowała łańcuszek czytających Pavla? Oby:)
Raczej nie będę ogniwem łańcuszka numer dwa, bo w najbliższych miesiącach pierwszeństwo ma hałda, ale którymś z kolei na pewno.
UsuńU mnie też nie była pierwsza w kolejce, ale się przepchała:) Nic jednak na siłę; może latem, w rozkosznym roztoczańskim otoczeniu okaże się, że właśnie nadszedł jej czas?:)
UsuńO, właśnie! :) Jest nawet rzeczka, ale rachityczna i można by wyłowić najwyżej kalosz sołtysa.
UsuńKto wie, jakbyś dobrze zanęciła, to może i trafiłby się drugi do pary?:)
UsuńPrędzej jakiś bóbr, bo tam ponoć grasują. :)
UsuńNie, bobry przepędzaj, zużyją Ci całą przeznaczoną na wyjazd pastę do zębów (widziałaś jakie duże mają zęby?)
UsuńTytuł oczywiście znany mi, historia autora już nie, co w kontekście powyższej wymiany zdań raczej dobrze wróży. Mimo zapewnienia, iż melancholia nie przygniecie do ziemi mam jakieś opory przed sięgnięciem. Jednak w pamięci zapisuję, że monmarta nie skreśla, a umiarkowanie zachęca. Nigdy nie wędkowałam, ale myślę, że to mogłoby być ciekawe dla mnie doświadczenie, z jedne strony kobiety niesamowicie spokojnej, a z drugiej nie wyobrażającej sobie siedzenia i nicnierobienia. Na pewno uczy cierpliwości i pozwala wsłuchać się w siebie i naturę :)
OdpowiedzUsuńZachęcam bardziej niż umiarkowanie:)
UsuńOstatnio trochę jeździłam z dziećmi nad wodę i odczuwałam sporą radość z powodu możliwości bezproduktywnego stania i gapienia się przed siebie, tak po prostu. Gdyby tak móc posiedzieć ze dwie godziny! To byłoby lepsze niż medytacja (a gdyby jeszcze obłożyć się błotem, byłoby prawie jak seans w SPA)!:P