wtorek, 4 sierpnia 2015

Dlaczego na Węgrzech jest lepiej, czyli prezent z okazji trzecich urodzin

Blogomilczenie ma to do siebie, że z czasem przechodzi w nawyk. Wygodny nawyk. Całkiem więc niewykluczone, że pomilczałabym jeszcze trochę, gdyby nie fakt, że właśnie dziś przypadają trzecie urodziny Absolutnie nieperfekcyjnej. Niniejszy post będzie więc poniekąd prezentem dla niej. Mam nadzieję, że i Wam się spodoba.

Do Węgrów i Węgier można mieć wiele zastrzeżeń, z których najpoważniejsze dotyczą ich aktualnej polityki. Miłość potrafi jednak wiele wybaczyć, zaś zwłaszcza w fazie zakochania (w której ciągle się znajduję) przymyka oczy na szereg wad.


To zaś, co widzę, to:

Genialne jedzenie (moja wątroba zgłosiła w tym miejscu zdanie odrębne, ale zagłuszyłam je głośnym bekaniem spowodowanym nadużyciem węgierskiej wody sodowej).

Daje się tu zauważyć istotna prawidłowość – im lepsze miejsce, tym jedzenie gorsze i serwowane w mikroskopijnej ilości. Ot, choćby jak tutaj. Miejsce wyglądało tak:

Restauracja Primas Pince w Esztergomie


Zaś porcja zupy – tak:


Mąż płakał długo i rzęsiście.

Podłe warunki (jak na przykład na tej hali targowej w Budapeszcie, której uroda ma się nijak do urody Centralnej Hali Targowej, co pozostaje w relacji odwrotnie proporcjonalnej do jakości jedzenia i sympatyczności obsługi) sprzyjają natomiast jedzeniu nie dość, że taniemu, to jeszcze rozkosznie dobremu.


Na zdjęciu poniżej obiad, o który walczyły ze sobą mój żołądek i moja wątroba. Hagymaleves (zupa cebulowa), pacalpörkolt z kluseczkami galuska (nazwy dania nie tłumaczę celowo, przez wzgląd na co wrażliwszych, kto zechce, wrzuci sobie do internetowego tłumacza) oraz töltött paprika (faszerowana mięsem papryka, niczym nasze gołąbki, tyle że sos pomidorowy dużo bardziej słodki).


Wątroba wygrała, całości nie zmieściłam. Żołądek (po cichu) też odetchnął z ulgą.

Kąpielisko w każdym miasteczku.

Niby wiedziałam, że Węgry kąpieliskami (nie tylko termalnymi, choć przede wszystkim) stoją, ale co innego wiedzieć, a co innego zobaczyć na własne oczy. Nie byliśmy w żadnych słynnych miejscach, a i tak w każdym było co najmniej siedem basenów, zjeżdżalnie, bicze wodne oraz niecki z wodą leczniczą do taplania się weń.
Dla ułatwienia osiągnięcia stanu zachwytu dodam, że w liczącym czterysta tysięcy mieszkańców Szczecinie z wielką pompą otworzono w ubiegłym roku pierwsze porządne kąpielisko miejskie. Cztery baseny, trzy zjeżdżalnie.
Siedemdziesiąt tysięcy mieszkańców Tatabanyi, wyposażonej w takie oto miejsce do taplania się w wodzie, pękłoby w tym miejscu ze śmiechu. A gdyby się już po tym pęknięciu zeszyli, pogrążyliby się w rozważaniach, na które z szeregu innych, oddalonych o dwadzieścia parę kilometrów, kąpielisk, pojechać danego dnia.


Gdy dodać do tego fakt, że ilość osób starszych korzystających z kąpielisk wcale znacząco nie odbiega od ilości osób młodszych, można tylko pozazdrościć.

Umiejętność wykorzystywania transportu kolejowego.

W Polsce – wiadomo. Setki spółek, każda z kilkudziesięcioma związkami zawodowymi, zarządzających każda swoim kawałeczkiem kolejowego tortu. Skutek: tort nienadający się do konsumpcji.

Na Węgrzech – nie mam pojęcia ile spółek, czy w ogóle i jakim kosztem, jednak to co widać gołym okiem, to rozbudowana sieć kolei, wykorzystywana zarówno do przewozów osobowych, jak i towarowych. 10 kilometrów od miejsca, w którym mieszkaliśmy znajdowała się stacja kolejowa, z której co dwa dni odjeżdżał nowy skład pociągu, zawsze tak samo po uszy załadowanego produktami pobliskiej fabryki Magyar Suzuki.

Stacja kolejowa w Almasfuzitö

Umiejętność używania inteligentnej ironii (także w celach publicznych)

W Polsce większość kampanii jest – mówiąc oględnie – grubo ciosana, a zazwyczaj mocno dęta. Zaangażowanie obywateli – żadne. Używanie inteligencji – źle widziane.

Tymczasem na tych okropnych Węgrzech, którymi gdzieniegdzie straszy się polskie dzieci, pojawiła się Partia Psa o Dwóch Ogonach, która w trzy tygodnie zamiast planowanych trzech zebrała ponad trzydzieści trzy miliony forintów, przeznaczając je na odpowiedź na rządową kampanię antyimigrancką. Skutek: 800 rozlokowanych w całym kraju billboardów, z których najsłynniejszy jest chyba ten:


Widzieliśmy ich jednak o wiele więcej (tyle, że rozwieszonych w miejscach, w których nijak nie dało się zaparkować celem sfotografowania), za każdym razem wzdychając z wielkiej zazdrości.
Więcej plakatów można zobaczyć tutaj, zaś o samej kampanii najlepiej poczytać u znakomicie (w odróżnieniu ode mnie) znającego węgierskie realia Jeża, autora najlepszego moim zdaniem polskojęzycznego bloga o Węgrzech.

Umiejętność stawiania najlepszych pomników na świecie.

U nas – wiadomo. Jan Paweł II w wersjach monstrualnie potworkowatych, tudzież coś w rodzaju szczecińskiego Anioła Wolności, upamiętniającego (podobno) ofiary zajść z grudnia 1970 roku.
źródło zdjęcia
Tam – owszem, też upamiętniają. 

Budapeszt

Można? Można. Godnie? Dla mnie i owszem. A że zęby przy okazji nie bolą, to czysty zysk.

Węgrzy doceniają jednak także i prostotę życia codziennego. Bo czy widział ktoś gdzieś pomnik wody sodowej?

Györ

Oczywiście, są i przykłady gigantomanii. Jednak jako że dotyczą one turula, mitycznej i oryginalnej (Magyar termek!) węgierskiej krzyżówki orła z gęsią, można je wybaczyć.

Największy na Węgrzech pomnik turula w Tatabanyi

Swoją drogą, tylko czekać na pojawienie się pierwszego pomnika gigant mangalicy (węgierskiej świni).

Sympatia do Polaków.

Wiem oczywiście, że należy ją rozpatrywać też i w takich kategoriach, o których niezwykle trafnie napisał Ludwik Stomma w felietonie zamieszczonym w 31 numerze tegorocznej Polityki (całość do przeczytania tutaj, w skrócie chodzi o to, że gdybyśmy byli syryjskimi imigrantami, nasze postrzeganie Węgrów byłoby całkiem inne), jednak tak się składa, że jestem blondwłosą Polką z blondwłosą rodziną, czego nie zamierzaliśmy nie wykorzystywać. Jedząc w podłych pozornie miejscach, zawsze – jako Polacy – dostawaliśmy najlepsze dania, okraszone dodatkowo sympatyczną pogawędką z tubylcami. Ba! Dostaliśmy nawet zniżkę na parking (to zasługa mojego męża, odzianego wówczas w węgierską koszulkę z runicznymi napisami, z których każdy może odczytać to, co chce, ale najlepiej jeśli będzie to: „Wielkie Węgry”), dzięki której mogliśmy wejść na jedno z kąpielisk (gdyby nie zniżka, zabrakłoby nam gotówki na bilety wstępu, a płatności kartą akurat w tym miejscu nie przewidziano).
Ale w sumie czego spodziewać się po kraju, w którym w sali obrad Parlamentu na honorowym miejscu wisi Orzeł Biały (formalnie jako godło Jagiellonów, ale współcześnie kojarzy się jednoznacznie)?

jakość zdjęcia nienajlepsza, ale ręka mi się trzęsła z wrażenia

Umiejętność wpływania na zagraniczne koncerny.

W Polsce – wiadomo. Na półkach z napojami zagranicznych koncernów syf i malaria.

Na Węgrzech – też syf, ale zamiast malarii rzeczy, które nawet nadają się do picia.
Taka na przykład niebieska Fanta o smaku czarnego bzu. Widział ktoś kiedyś w Polsce? Nawet ja, która nie tykam słodzonych napojów gazowanych, dałam się skusić.


Albo wody smakowe.
W Polsce dostatek, wszystkie tak samo obrzydliwie słodkie i sztuczne. Na Węgrzech nie dość, że mniej słodkie, to i jeszcze o smakach naprawdę bardzo zbliżonych do naturalnych. Taka na przykład woda jeżynowo-limonkowa… Albo porzeczkowo-agrestowa? Czemu u nich Coca-Cola może, a u nas nie, hę?



I tak mogłabym jeszcze długo, jednak muszę coś zostawić na dalszy ciąg.
A będzie (o ile mię trzyletnia wena nie opuści) o węgierskich książkach dla dzieci, o przewodnikach po Węgrzech oraz o polsko-węgierskim „Czardaszu z mangalicą” Krzysztofa Vargi.

A ponieważ zaś to urodziny, zaś każdy blogorok liczy się za dziesięć lat, więc jak na imprezę dla pełnoletnich przystało – częstujcie się!



 No i chlup! Za zdrowie Nieperfekcyjnej, rzecz jasna!


36 komentarzy:

  1. Życzę jeszcze 100 lat i oczywiście lepszej wątroby oraz żołądka na okoliczność kolejnej wizyty na Węgrzech! :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 100 lat to nie dam rady - jasno to widzę, także z perspektywy żołądka i wątroby. W przyszłym roku w planach okolice Egeru, więc przez najbliższy rok na wątrobę trzeba chuchać i dmuchać:)

      Usuń
  2. STOOOOOOOOOO LAAAAAAAAAAAAAT STOOOOOOOOOO LAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAATTTT!!!!!!!!!!!!!!!!
    Juhu, jaka niespodziewajka!

    Ale przeczytam jutro, dobra? :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A widział kto tak głośno śpiewać w czasie ciszy nocnej?! Ale co się dziwić, jak pół piwniczki opróżniła, ech:P (niezłe te węgierskie wina, nie?)
      I w czasie lektury koniecznie zakąś paprykowaną kiełbasą!

      Usuń
  3. Co do PORCJI zupy - jak się skaleczę w palec szpileczką to więcej utoczę!

    Gratuluję! Ale bardziej to wątroby niż urodzin ;)

    Z jakiegoś powodu (może to kwestia dobroczynnego wpływu wód termalnych?) Węgry nie są w rozlicznych kwestiach takie głupie jak Polaki. W końcu niebieską Fantę zorganizowali, no.
    Czyli wyurlopowałaś się, no to gut. Tera siadaj i pisz!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mój mąż znacznie więcej napłakał niż zjadł:(
      Wątroba dziękuje, ale mówi, że dużo dłużej tak by nie pociągnęła. I żebyś widziała z jakim rozczuleniem przyjęła kanapkę z twarożkiem...
      Z Węgrami to faktycznie myślę, że jak tak siedzą w termach, godzinami się taplając, z braku innych zajęć myślą. Czego życzę i Polakom.

      I proszę na mnie tu presji pisarskiej nie wywierać, bo ze strachu całkiem zatwardzenia dostanę! Ale plan pisarski jest, mam nawet sporo materiału, w tym jeden na bardzo złośliwego posta;)

      Usuń
  4. Wszystkiego najlepszego i dalszych, owocnych lat blogowania.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję uprzejmie. Mam nadzieję, że będę owocować jeszcze przez jakiś czas, a nie jak ostatnio - same ulęgałki.

      Usuń
  5. U mnie blogomilczenia nie przerwały nawet urodziny :), ale i ja powoli wracam. Najlepsze życzenia urodzinowe. Cieszę się, że miałaś udane wakacje. Na Węgrzech byłam tylko raz i to lata świetlne temu, ale miło wspominam pobyt, w przeważającej większości w malutkim Hevitz, ale i jednodniową wizytą w stolicy. To była moja pierwsza wycieczka "na zachód"- tak wówczas w latach osiemdziesiątych Węgry były dla nas Polaków krajem zachodu- z dezodorantami Fa, kiełbasą Salami i sokiem pomarańczowym i tą cudownie pikantną paprykową pastą w tubkach (do dziś ją uwielbiam), czyli tym, co było poza zasięgiem obywatela PRL-u. Dziś dziwnie to brzmi:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. U mnie zadziałało poczucie przyzwoitości. No, ale ja mam znacznie krótszy blogowy staż niż Ty, więc kto wie co będzie za rok?:(
      W Hevitz nie byliśmy, ale teraz to zdaje się kurort dla Niemców i Austriaków, a ja w takowych nie gustuję. W latach osiemdziesiątych nikt z mojej rodziny nie jeździł na Węgry, ale wiele osób wspomina tak samo jak Ty ówczesne podróże w tamtą stronę. Ja się jednak wcale nie dziwię - pamiętam pierwsze wyprawy do Berlina Zachodniego i to z jakim nabożeństwem wpatrywaliśmy się (całą rodziną) z przywiezioną stamtąd puszkę ze Spritem (nie muszę dodawać, że potem przez jakiś rok stała na honorowym miejscu na mojej meblościance:P).

      Usuń
    2. Już wówczas Hevitz pełne było cudzoziemców, choć wtedy jakoś zupełnie inaczej na to patrzyłam; powiew innego świata, wieczorne tańce, wycieczki po okolicy, wystawa rysunków Goyi (dwa lata temu oglądałam ją w Paryżu:), jakoś mam szczęście do powrotów, choć ta ostatnia była dużo bogatsza niż tamta w małej dziurze nad Balatonem, pamiętam jakie zaskoczenie wywołała nasza czteroosobowa grupa wchodzą na puste sale wystawowe:). Wyobraziłam sobie rodzinkę która siedzi wokół puszki sprite :) pamiętam swoją puszkę 7-up wypitą na Cyprze- ło matko co za przeżycie. Aha widzę, że na Węgrzech mają też piękne kartki pocztowe- bardzo dziękuję, to piękny zwyczaj mam wrażenie, że ostatnio wraca do łask, oczywiście w kręgach pozafejsbukowych na których królują sweet focie.

      Usuń
    3. Nie jestem pewna czy dobrze kołacze mi się po głowie, że teraz w Heviz sporo też Rosjan. A ich wieczorne zabawy w kurortach - przynajmniej te, który byłam świadkiem, i o których słyszałam - raczej nie przypadłyby Ci do gustu.
      Ze zwiedzaniem na Węgrzech nadal jest bardzo podobnie - poza typowymi turystycznymi miejscami, wszędzie indziej pustki. W Wyszehradzie np. tłumy tylko na zamku, a już w pałacu pustawo, zaś na wieży Salomona zupełnie pusto (byliśmy jedynymi zwiedzającymi, a raczej wspinającymi...)
      Te kartki bardzo mi się podobały - cieszę się więc, że i Tobie przypadły do gustu. Też sądzę, że tradycja wysyłania widokówek jest jedną z tych, które nie powinny zaniknąć nawet w erze fejsbuka, dlatego zamierzam ją kultywować i w latach kolejnych, strzeż się!:P

      Usuń
  6. Poproszę o więcej i w szybkim tempie ;) Jadę na Węgry ponownie pod koniec sierpnia, uczucia mam zbliżone,bo z tego kraju pochodził mój przodek, a ja jedyne co mam z nim wspólnego, to sporadyczne tu wypady .

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O matko, nie mogę niczego obiecać, ale się postaram. A może jakieś wskazówki? W jaki region jedziesz i jaki masz pomysł na tę wyprawę? Może w ten sposób będzie mi łatwiej ugryźć temat:)
      O moich węgierskich przodkach nic nie wiadomo, ale kto wie, może płynie we mnie andegaweńska krew?:P

      Usuń
    2. Tym razem planowany jest czysty wypoczynek, więc pewnie padnie na bliższe Polsce rejony Balatonu. Mnie kusi Heviz ale towrayzstwo pewnie wybierze coś bliżej Siofok.

      Usuń
    3. Nad Balatonem byliśmy dwa lata temu, coś tam napisałam o tutaj, jednak jak teraz na to patrzę, to widzę, że nie ma tam zbyt wielu praktycznych informacji. My byliśmy jednak na północnym brzegu - Siofok absolutnie nie dla nas! Jedno jest pewne: dobrych białych win ci tam dostatek!:)

      Usuń
  7. Sto lat, sto lat, niech żyje Momarta nam! Niech żyje nam i pisze ku naszej uciesze, łaskawie zezwolę na pisanie wtedy, gdy ma ochotę ;) Wszystkiego najlepszego Momartuś :)

    A co do Węgier - przejeżdżałam tylko dawno temu, w drodze do Chorwacji. Wracając zatrzymaliśmy się na chwilę i nad Balatonem, i na spacer i kolację w Budapeszcie. I, ja to po prostu wiem, część mnie musi być Węgierką ;) a kuchnia węgierska dla mnie jest najlepsza na świecie! (i pomyśleć, że jako dziecko nie lubiłam papryki, nawet ją potrafiłam wybierać z surówek).
    Jeśli chodzi o bogactwo smaków różnych napoi, to w Chorwacji tak, jak na Węgrzech - w tym roku piłam np. Radlera mandarynkowego, o najlepszym o smaku różowych grejpfrutów nawet nie wspomnę. Fanty i wody też mają w różnych fajnych 'dziwnych' wersjach, nawet ichnie Ice Tea potrafi mieć ciekawe zestawienia głównych smaków. Szkoda, że u nas tak jakoś 'zachowawczo' ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję i za życzenia, i za zezwolenie (od razu się rozluźniłam!)
      Widzę, że tak jak my zafiksowaliśmy się na Węgrzech, tak u Was na topie ciągle Chorwacja:) W sumie też bym tam znów pojechała, bo od czasu ostatniej naszej tam wizyty upłynęło już ponad dziesięć lat - szmat czasu! Zobaczymy co się nam za parę miesięcy urodzi, ale na razie w przyszłorocznych planach Eger i ewentualnie parę dni w górach po czeskiej lub słowackiej stronie. Swoją drogą, od Was tam naprawdę jest rzut beretem - na zwykły weekend to nie, ale na długi weekend moglibyście się pokusić!
      Ciekawe z czego wynika ta polska smakowa zachowawczość koncernów? Czyżbyśmy byli po prostu mało wymagający? Z drugiej strony, nie ma co narzekać - dzięki temu przynajmniej u mnie w domu tego rodzaju napoje to towar stale nieobecny, a tak, pewnie popijalibyśmy te trucizny od czasu do czasu. A Ice Tea o smaku czarnego bzu na Węgrzech też była!:)

      Usuń
  8. Gratulacje z okazji rocznicy blogowania oraz najserdeczniejsze życzenia wszystkiego najlepszego! Toast spełniam ostrożnie (przy tych upałach trzeba uważać z procentami), za to paprykowaną kiełbasą zakąszam z rozmachem. Tak piszesz o Węgrzech, że sama nabieram ochoty na wyprawę do naszych bratanków... Z ciekawością czekam na kolejne wpisy, i z cierpliwością - w końcu pisanie ma sprawiać przyjemność, precz z pisaniem na akord! ;-)
    Co do zachowawczości, to pamiętam, gdy jeszcze w moich czasach studenckich można było kupić niebiańsko dobrą Princessę waniliową, którą zajadałam się bez opamiętania, zaś w okresie przedświątecznym dostępna była piernikowa (och...). I pewnego roku skończyło się jak nożem uciął, zostały cztery podstawowe rodzaje i koniec. Komu to przeszkadzało?... ;-(((

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. U nas dzisiaj nieco chłodniej, więc chlapnę za Ciebie:) Od Ciebie na Węgry też blisko, chciałam zauważyć; kto wie, może nawet i jakieś pociągi kursują?
      I czyżbyś - jak ja - należała do klubu zwolenników Princessy (precz z Prince-Polo!)? Wspominanych przez Ciebie smaków nie pamiętam (ale ja na studiach konsumowałam raczej na słono, może dlatego?), ale na myśl o tej piernikowej ślinka napływa mi do ust. Dobrze, że chociaż kokosowa trzyma się mocno!

      Usuń
    2. Sprawdziłam z ciekawości - nie kursują ;-(. W ogóle marnie z połączeniami międzynarodowymi, trzeba szukać samolotu albo skombinować samochód z szoferem.
      W czasach studenckich rzeczywiście wolałam Princessę od Prince Polo, a obecnie jestem zwolenniczką słodyczy produkcji własnej ;-). Zmobilizowałam się wczoraj i dziś do kawy jest szarlotka; coś mi się wydaje, że szybko zniknie i trzeba będzie piec następną...

      Usuń
    3. A myślałam, że skąd jak skąd, ale z tak prężnego ośrodka pociągi jeżdżą w każdą stronę:( Chociaż, szczerze powiedziawszy, mam wątpliwości nawet co do tego, czy jest teraz bezpośrednie połączenie ze Szczecinem, hm...
      Też jestem zwolenniczką słodyczy własnej produkcji; mam nawet taki plan, żeby niczego innego nie tykać, co może pozwoli mi utrzymać w ryzach wagę. Poza tym cenię sezonowość, a że nie mam dostępu do papierówek, zamiast szarlotki upiekłam wczoraj jagodzianki:)))

      Usuń
    4. E tam, żaden z nas prężny ośrodek, Wrocław to prowincja Europy ;-(. Krajowe połączenia mamy dobre (cztery bezpośrednie połączenia ze Szczecinem! nadmorskie trochę kuleją, ale też mogą być), ale za granicę to trzy do Berlina, ze trzy do Czech, i to wsio.
      O, też ciągle mam takie ambitne plany, żeby nie tykać kupnych słodyczy, ale to ciężkie do zrealizowania. Co i rusz człowieka coś znęci ;-(. Jagodzianek zazdraszczam, u nas jagód prawie nie ma na straganach przez zakazy wstępu do lasu...

      Usuń
    5. Szczecin to prowincja nie wiadomo czego, więc i tak macie lepiej. Właśnie dziś rozmawiałam z osobą, która ma rodzinę we Wrocławiu i często tam jeździ (była m.in. dwa tygodnie temu), stąd wiem zarówno to, że są bezpośrednie połączenia kolejowe ze Szczecinem, jak i to, że wrocławskie władze trzysta razy lepiej niż szczecińskie wykorzystują potencjał miasta (choć w sumie 300 razy 0 to 0, więc muszę wymyślić inne porównanie).
      Ja też na razie pozostaję w sferze ambitnych planów, ale trzeszcząca w szwach garderoba (choć głównie z powodu kluseczek galuska, a nie kupnych słodyczy) przybliża mnie do ich realizacji. Jagody zaś kończą się same z siebie, zakazy wstępu do lasu temu nie winne.

      Usuń
  9. Czy ktoś tu ktoś powiedział NIEBIESKA FANTA? Piłabym. Niestety rynek nadal bardzo zachowawczy w kwestiach kolorystyki napojów sztucznych i słodzonych.
    Ten turul bardzo inspirujący, ale nigdzie nie znalazłam informacji żeby miał coś z gęsi. Jakoś półgąska prowadząca Madziarów do Wielkich Węgier nie przemawia do mnie ideologicznie, hm.
    Wszystkiego najlepszego na kolejne trzy lata ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Akurat kolorystyka napojów sztucznych to u nas chyba kwitnie? Widziałam fioletowe, zielone, wściekle żółte. A że nie da się tego wypić, no cóż, nie można mieć wszystkiego.
      Turul w zbitce z gęsią to chyba z Vargi; sprawdzę po powrocie do domu. Ale z pewnością każdy Węgier obruszyłby się na taką sugestię, masz rację:)
      Mówisz, że najlepsze są plany trzyletnie? A może lepiej trójpolówka? Od jutra stanę się więc blogiem modowym, o!:P

      Usuń
  10. Całe szczęście o turulu czytałem u Vargi, a o mangalicy słyszałem od Makłowskiego, więc nie poczułem się jak ostatni ignorant w sprawach węgierskich. Życzę sobie (bo ja z tych co to "ja, ja!, ja!!") dalszych wpisów i większej ich częstotliwości :P Sto lat! Biere kieliszek czerwonego i zmykając rzucam, że wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Makłowskiego nie znam, ale cieszę się, że zna mangalice. A Varga pisał i o turulu, i o mangalicy (co tańczy czardasza).
      Co do wpisów, postaram się. Czerwone dobre, ale za gorąco na nie, lepiej wróć po białe i zrób sobie jakiegoś szprycera (pardon, froccsa (prz o powinien być umlaut, ale nie umiem wstawić).
      I oczywiście, że wszędzie dobrze. Nawet nie wiesz jaką radość sprawiał nam fakt, że żadna z prezentowanych tu i ówdzie politykierskich gąb absolutnie nic nam nie mówiła. Gdybyśmy pewnie dłużej tam pomieszkali, musielibyśmy się z nimi zapoznać, a wtedy byłoby tak samo jak tutaj...

      Usuń
  11. Sto lat blogowania w dobrej formie! Interesujące wspomnienia z wyprawy. Czekam na kolejne, zwłaszcza o tych książkach, wiesz.. Jeśli o mnie chodzi chyba bym na Węgrzech umarła z głodu... A może nie? Mają tam coś lekkostrawnego?Cebula, mięcho i wędliny odpadają!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O książkach, mówisz? Może i faktycznie od tego zacznę, bo będzie dużo zdjęć, a mało pisania, na które znów - psiakrew! - jakoś brakuje mi czasu!
      Potwierdzam: na Węgrzech umarłabyś z głodu, stanowczo odradzam. Jestem więcej niż pewna, że wszelkie dania wegetariańskie są tam najpierw - z dobrego serca, rzecz jasna - obsmażane na smalcu, kto wie, może nawet z mangalicy?:P No, chyba że umiesz przetrwać, żywiąc się arbuzami i papryką, ewentualnie także pomidorami, jeżynami (najlepsze na świecie są na Węgrzech!) i brzoskwiniami, to może, może...

      Usuń
  12. Bardzo trafnie opisane różnicy. Niby nic wielkiego, a jednak w pewien sposób jest to niezrozumiałe;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No tak, tylko że to są różnice okiem laika. Sądzę, że gdyby przeczytał to ktoś znający Węgry od podszewki, mógłby załamać ręce nad moją ignorancją:)

      Usuń
  13. Wszystkiego najlepszego z okazji trzeciego jubileuszu!
    Świetna relacja u Ciebie, jak zawsze. A ja, z bloggera po ponad dwóch latach przeniosłam się na wordpressa, ale też gustuję w przerwach:-). Za duże upały!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję bardzo! Na przenosiny jestem stanowczo zbyt leniwa. Blogger denerwuje mnie coraz bardziej, ale żeby się od razu przenosić? No nie, a na pewno nie w te upały!:P

      Usuń
  14. Spóźnione aczkolwiek serdeczne gratulacje i życzenia dalszego owocnego blogowania i podróżowania! :-D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na gratulacje nigdy nie jest za późno, zawsze przecież można wymyślić jakąś okazję!:) Dziękuję bardzo, postaram się aby owocami mojego dalszego blogowania nie były śliwki-robaczywki...

      Usuń