A było to tak.
Od początku wiedziałam,
że podczas tej wizyty na Węgrzech muszę odwiedzić jakąś księgarnię.
- Ale po co, mamo?
Przecież i tak niczego nie zrozumiesz! – pytały moje dzieci.
Okazało się, że miały
rację, choć nie w tym sensie, który wszyscy mają na myśli.
W pierwszym tygodniu
pobytu, kiedy temperatura na zewnątrz przypominała te, z którymi aktualnie mamy
do czynienia w Polsce (w chłodniejsze dni 35°C), dowiedziałam się tyle, że na
kąpieliskach termalnych ani w dawnych fortecach (wybór podyktowany wyłącznie
panującą wewnątrz temperaturą) książek nie sprzedają (w żadne inne miejsca nie
byliśmy w stanie się udać).
W drugim zaś tygodniu,
ho, ho! W drugim tygodniu dowiedziałam się o węgierskim rynku książki wielu
rzeczy. Przy czym do dziś ni w ząb nic z tego nie rozumiem.
Wydawałoby się bowiem,
że Węgry – jako kraj znacznie mniej liczebny niż Polska – powinny mieć jeszcze
większy niż Polska problem z czytelnictwem. Księgarń powinno być więc jeszcze
mniej niż w Polsce. Można by się też spodziewać, że liczba tytułów – nie licząc
światowych bestsellerów w rodzaju G. Martina lub biografii Mourinho –
będzie mocno ograniczona.
Nic z tego.
Być może to specyfika
pogranicza węgiersko-słowackiego, ale zwykłą (nie sieciową), całkiem porządną
księgarnię znalazłam w Nyergesújfalu (7,5 tysiąca mieszkańców), dwie inne
widziałam w Komárom (około 20 tysięcy
mieszkańców). Tymczasem w moim rodzinnym. polskim mieście, liczącym ponad 40 tysięcy
mieszkańców, od wielu lat funkcjonuje wyłącznie jedna księgarnia, a i to głównie dzięki temu, że
poszła dodatkowo w materiały szkolne i biurowe (oferta książkowa jest raczej nędzna).
Księgarnię, w której
zatrzymałam się na dłużej znalazłam jednak w Szentendre, mieście reklamowanym
w polskich przewodnikach jako „węgierski Kazimierz Dolny”. Być może, dawno nie
byłam w Kazimierzu. Przypuszczam, że cechą wspólną może być liczba turystów,
choć nie wiem czy Kazimierz jest tak samo intensywnie jak Szentendre wizytowany
przez japońskie wycieczki.
Mam także wrażenie, że
gdyby nie księgarnia (wchodząca zresztą, zdaje się, w skład jakiejś sieci) wizytę
w Szentendre wspominałabym jako nieudaną, do czego walnie przyczyniło się odwiedzenie
mieszczącego się na przedmieściach największego (podobno) skansenu węgierskiej
wsi (jeśli ktoś chętny, niech pyta w komentarzach). Na szczęście jednak weszłam
(do księgarni, nie skansenu) i … zamarłam. A moja rodzina, oczekująca na
zewnątrz, zapuściła korzenie.
Okazało się bowiem, że
choć półka z pozycjami dla nastolatków wygląda podobnie jak u nas, to w części
dla dzieci rzecz przedstawia się całkiem inaczej.
Owszem, są tam książki
znane i z Polski. Istotna różnica polega jednak na tym, że po pierwsze są one
nadal dostępne w sprzedaży (choć przyznaję, że nie znam węgierskich dat wydań),
Hm, czyżby to "Pluk z wieżyczki"? |
zaś po drugie, węgierskie wydawnictwa nie poprzestały na wydaniu jednej części.
Drogie wydawnictwo "Hokus-Pokus", widzisz to i się nie wstydzisz?! |
Zwraca też uwagę liczna
reprezentacja węgierskich autorów.
Eva Janikovszky to oczywistość (swoją drogą,
ciekawe czy w Polsce zostaną wydane lub wznowione kolejne – po „Gdybym był
dorosły” - jej książki?), ale od innych – całkowicie mi nieznanych – nazwisk
(wstydzę się, wstydzę!) można było dostać oczopląsu.
czy to na pewno książka dla dzieci? |
Nie miałam oczywiście na
tyle dużo czasu, by zdążyć przeprowadzić dogłębną analizę. Ograniczona okazała
się też możliwość skomunikowania się z bardzo sympatycznym panem księgarzem (ja
ni w ząb po węgiersku, on tylko trochę w językach innych niż węgierski).
Mam jednak wrażenie, że
rynek węgierskiej książki dla dzieci został aktualnie zdominowany przez
wydawnictwo Móra, mogące się pochwalić długą
tradycją, a prowadzone – zdaje się, gdyż nie
znając węgierskiego niczego nie mogę być pewna – przez syna Evy Janikovszkiej,
Jánosa.
O dominacji tej mogę
powiedzieć tylko tyle, że marzy mi się, aby któreś z polskich dobrych wydawnictw
osiągnęło podobną pozycję na rynku polskim. Ich książki widziałam bowiem i w
supermarketach (na głównych półkach, a nie w części z książkami na wagę), i we
wszystkich innych księgarniach. Niemal każda z nich wydawała się być czymś
porządnym, w każdym razie jeśli chodzi o formę, gdyż treści nie byłam w stanie
ocenić.
Otrząsnąwszy się nieco,
przystąpiłam do dręczenia księgarza.
Przedstawiwszy się
grzecznie („Nazywam się momarta i przybyłam z internetu”), zażądałam natychmiastowego
dostępu do książek, które mnie zachwycą, mimo że niczego z nich nie zrozumiem.
Na czoło księgarza
wystąpił pot. Spływał on tym intensywniej, im silniej kręciłam głową w geście
przeczenia, odmawiając oglądania kolejnych przynoszonych mi książek (jeśli ja
po węgiersku umiem powiedzieć: „wino”, „piwo” i „książka”, a on w językach
innych niż węgierski zna mniej więcej tyle samo słów, doprawdy trudno jest o
płaszczyznę porozumienia).
Aż wreszcie doszło do
iluminacji.
On przyniósł, a mnie
zatchnęło. Jak się okazało, ze wszech miar słusznie, gdyż chodzi o książkę
wielokrotnie nagradzaną, umieszczoną w roku 2010 na liście białych kruków
(White Ravens). Od pana księgarza udało mi się dowiedzieć tyle, że ilustratorka
– Katalin Szegedi – jest jego zdaniem jedną z najlepszych węgierskich
ilustratorek (tu można zerknąć na jej blog i zamieszczone tam przepiękne ilustracje). O treści książki nie dowiedziałam się niczego (nie jest to książka o
winie, ani o piwie, stąd zasób wspólnych słów był ograniczony), ale i tak wysupłałam niemało forintów, by móc cieszyć nią
swoje oczy.
I choć po powrocie do Polski dowiedziałam się, że „Királylány születik”
zostało już jakiś czas temu przetłumaczone na język polski przez nieocenione
(z punktu widzenia popularyzowania węgierskiej literatury dziecięcej) i niedocenione
(bo któż o nim słyszał?) wydawnictwo Namas, to i tak nie żałuję ani forinta.
A przed węgierskim
księgarzem gnę się w niskich ukłonach.
Ale miło poczytać i pooglądać, podnosząc się na duchu, że nie jestem sama - bo w sumie nie wiem, czy impuls nie do opanowania by włazić do greckich księgarni jest normalny? Wprawdzie miałam pretekst - mąż mapy oglądał ;)
OdpowiedzUsuńJa poniosłam klęskę językową (a w sumie to rzadkość była, bo po angielsku dawało się niemal wszędzie dogadać) pytając o zakładki, skończyło się na języku migowym i okazało się, że zakładek nie ma.. :(
Pooglądałam sobie też wystawę księgarni w Belgradzie i parę czarnogórskich, ale jakoś tak się składało, że albo były zamknięte, albo rodzina by mnie udusiła, gdybym utknęła wewnątrz. ;-)
Narodziny księżniczki piękne. Sprawiłabym córce na urodziny.. Tylko, czy nie spojrzy na matkę jak na wariatkę??
Pewnie, że impuls normalny - też bym wlazła! Sama trochę żałuję, że właziłam na tak krótko i nie wszędzie, ale gdybym robiła to częściej, rodzina ani chybi porzuciłaby mnie gdzieś na poboczu:( Swoją drogą, też piszesz o niezrozumieniu ze strony rodziny - może by następnym razem wysłać ich gdzieś razem, a my pojedziemy sobie oglądać księgarnie?:))
UsuńW księgarni w Szentendre zakładki były; nawet zastanawiałam się czy nie kupić, ale przypomniałam sobie, że obiecałam sobie minimalizować zakupy i poprzestałam na książce. O, ja głupia!
I czyżbyście pojechali do Grecji samochodem? No, ale od Was to są jednak inne odległości niż od nas. Myślałam o Was, będąc na Węgrzech, w odległości - jak sądzę - czterech godzin jazdy samochodem, podczas gdy my jechaliśmy dwa dni (wprawdzie nie spiesząc się i z noclegiem).
Narodziny księżniczki kup koniecznie! Sobie, a nie tam córce. Obejrzyj ten film, zrobiony zdaje się przez wydawnictwo Namas, to zakochasz się do reszty! Link tutaj: https://www.youtube.com/watch?v=FxUkH2S_1DA
Momarto - moja propozycja, następnym razem gdy się wybierzesz na Węgry to też z noclegiem, albo i dwoma u mnie! :)
UsuńAutem, tydzień - nocleg w Budapeszcie, w Sarajewie, trzy w Czarnogórze, trzy w Albanii (księgarnie jakieś też gdzieś były ;), potem tydzień w Grecji. Powrót podobnie, tylko zamiast Bośni - Serbia.
Jakby nie liczyć od Was jak nic jeden dzień jazdy więcej. Od nas można do Grecji śmignąć z jednym noclegiem w okolicach Belgradu, ale to już męka jest. Nam nie o to chodziło.
Z Tokaju do mnie do domu jest 4,5 godziny, więc wypad weekendowy jest jak najbardziej realny.
Kusisz! ;-)
Teraz to Ty kusisz!:) Ale, ale - z ciekawości wbiłam trasę Szczecin-Rzeszów do ViaMichelin i wyszło mi, że to "ledwie" 800 kilometrów, ale bardzo przyjemnie, bo w większości na autostradach, albo drogach szybkiego ruchu. A w Twojej okolicy nigdy nie byliśmy (wieki temu byłam w okolicach Gorlic). Jedyne 9-10 godzin jazdy i już. Więc jeśli w przyszłym roku zwali Ci się na głowę momarcia rodzina, będziesz sama sobie winna!:P
UsuńPatrząc z punktu widzenia naszych fascynacji, zazdroszczę Wam tej lokalizacji. Od nas niby bliżej na tzw. Zachód, cóż, jeśli wcale mnie tam nie ciągnie? I obejrzałam zdjęcia u Ciebie... Uch! A może jednak pękniemy i poza Egerem w przyszłym roku dojedziemy i do Czarnogóry?
Podejmę ryzyko goszczenia momarciej rodziny! :) Ba, mam głębokie przeczucie, że byłoby super.
UsuńBardzo chętnie zachomikuję jedno z kupionych w tym roku tokajskich win na Wasz przyjazd. A Eger to miasto partnerskie Przemyśla, więc może zamiast? :)
Aczkolwiek Czarnogórę polecam, szczególnie jeśli chodzi o krajobrazy. Pięknie było..
Każda lokalizacja ma swoje dobre i złe strony, wiesz jak jest.. Cieszmy się tym co mamy.
Też kupiłam tokajskie wino:) Choć, szczerze powiedziawszy, nie do końca się w nich jeszcze rozeznaję. Przemyśl zamiast Egeru raczej nie wchodzi w grę, ale cała reszta do rozważenia:)
UsuńZ lokalizacją jest jak piszesz. Na swoją narzekam tylko przy okazji wyjazdów na południe Europy, poza tym plusy zdecydowanie przeważają.
"na kąpieliskach termalnych ani w dawnych fortecach książek nie sprzedają" - zasadniczo w uzdrowiskach z wodami szczawianowymi, będącymi również bazami wypadowymi na górskie szlaki, takoż nie sprzedają. Chyba że romanse w kioskowych edycjach. Albo przewodniki. Chociaż ostatniego dnia w sklepie papierniczym Gminnej Spółdzielni (tak tak!) namierzyłem półtora regału książkowego. Gdybym był spragniony Harry'ego Pottera i Felixa, Neta i Niki, obkupiłbym się do nieprzytomności. Ale jakoś wolałem 5 litrów wody leczniczej.
OdpowiedzUsuńW polskich uzdrowiskach górskich - według mojego, bardzo krótkotrwałego oglądu - zamiast książek sprzedają drewniane wozy bojowe ("to nie jest czołg, no mamoooo!"). I mimo krótkotrwałości wizyty sklepy GS też namierzyłam, czym niezwykle ucieszyłam moją na wskroś polską duszę:)
UsuńZ racji odmienności płciowej posiadanej progenitury zauważyłem jedynie odzież damską z aplikacjami z góralskich chust, gumki do włosów z kokardami z tychże chust, szeroki wybór biżuterii oraz maskotek. Plus plastikowy kosz na skarby w księżniczki.
UsuńJeśli księżniczki były odziane w góralskie chusty, to wszystko w porządku. A mi się przypomniało, że widziałam jeszcze oscypki (czy aby rzeczywiście?) na ciepło. Niestety, jako że ledwie godzinę wcześniej pochłonęłam danie pod wdzięczną i niezwykle dietetyczną nazwą "Janosikowe jadło", ograniczyłam się do patrzenia.
UsuńOwszem, na naszych oczach przy ulicy pani grillowała serek. Chociaż woleliśmy się zaopatrzyć w wersję klasyczną. U nas to dietetyczne nazywało się "Góralskie jadło", nie zaryzykowałem, żywiłem się plackami ziemniaczanymi :D
UsuńU nas grillowali na grillach elektrycznych; serka z oczu (zwłaszcza położonych przy ulicy!) też bym nie tknęła!:P
UsuńI nie wiem jak w innych kurortach, ale w Wiśle owe jadło jest niezwykle dobre. Pewnie i jemu jednak zawdzięczam to, że nie dopinam się w kilku spódnicach:(
Koleżanka sarkastyczna mimo upału :P Ja tam się zapinam we wszystkim :D
UsuńU nas upału nie ma, to pewnie dlatego. Chociaż, z drugiej strony, tym bardziej powinnam się zapiąć, uch!
UsuńA Ty na pewno masz wszystkie spodnie na gumce i zapinasz się tylko dlatego, o!:P
Na troczki, nie na gumkę :)
UsuńWiedziałam! Co i tak nie czyni mojej sytuacji mniej tragiczną.
UsuńWciągnij gumkę w spódnice i z głowy.
UsuńTo by oznaczało poddać się bez walki i stanowiłoby ujmę na momarcim honorze. Wezmę wroga głodem, o!
UsuńZaczęłam się zastanawiać jakie książki węgierskich autorów znam i nie ma ich wiele... Najpierw byli "Chłopcy z Placu Broni",potem film "Tajemnica Abigel" i niedawno przeczytana wreszcie książka. A "Gdybym był dorosły" przeczytałam dopiero niedawno... Mam nadzieję, że węgierskich książek dla młodszych czytelników będzie przybywać na polskich półkach.
OdpowiedzUsuńJa właśnie po powrocie z nad polskiego morza, gdzie każdego dnia zaglądałam do namiotu TANIA KSIĄŻKA :-) Rodzina na szczęście nurkowała wśród stosów wraz ze mną. Wszystkie były po polsku!! :-))) Przywieźliśmy ich trochę do domu.
Słabo ze znajomością węgierskiej literatury, słabo. Podejrzewam jednak, że w drugą stronę działa to identycznie (nie widziałam na półce żadnej książki dla dzieci napisanej przez polskiego autora).
UsuńKiedy ja byłam nad polskim morzem, namiot taniej książki nie zachwycił mnie ani trochę. Bida z nędzą tam leżały i tyle (i cóż, że po polsku!:P). Nie narzekam jednak, przynajmniej wydałam mniej pieniędzy:)
W naszym namiocie było bardzo dużo książek wyd. W.A.B. Kupiłam 5 ich tytułów. M.in. "A.A.Milne. Jego życie" Ann Thwaite. Cena okładkowa 59 zł. Ja kupiłam za 19,90. W dodatku codziennie coś wykładali nowego... Bałam się tam zaglądać! ;-)
UsuńBardzo miły ten Wasz namiot:) W trosce o portfel starałabym się go omijać szerokim łukiem.
UsuńSłusznie zawstydzasz brakiem wznowień Pluka oraz niewydawaniem kontynuacji, słusznie. Ja niestety zagramanicy na letnich wojażach ledwie liznąłem, a przez Pragę pedzilim za niebiesko-białym parasolem z językami na brodzie i ani mi w głowie postało szukać księgarń. Tylko kibelki dla dzieci i tani sklep z wodą dla wszystkich :P
OdpowiedzUsuńPytanie tylko czy z tego zawstydzania cokolwiek wyniknie. Jeśli nie, to z dwojga złego wolę nauczyć się niderlandzkiego niż węgierskiego; przynajmniej będę mogła się pochwalić, że przeczytałam drugą część Pluka w oryginale:)
UsuńŻywię wrodzoną i nieuleczalną niechęć do wycieczek zorganizowanych. To co piszesz o pędzeniu przez Pragę tylko utwierdza mnie w przekonaniu o braku celowości podjęcia leczenia. Ale kibelki dla dzieci - wiadomo, pierwsza i najważniejsza rzecz do zlokalizowania w czasie każdej podróży!:P
Dla mnie niderlandzki, to taki sam kosmos, jak, dajmy na to, angielski. Noga językowa jestem i tyle :P Liczę więc po cichu, że masz tak dużą siłę przebicia, że zawstydzeni wydawcy już wydzwaniają z pytaniami o prawa :D
UsuńWycieczka przybrała formę zorganizowanej z tego powodu, że na dwóch kierowców żaden nie znał Pragi zza fajery i baliśmy się miasta (szukanie parkingu, ewentualne wjechanie gdzie nie trzeba). Samo miasto mam ochotę zwiedzić totalnie poza sezonem, bo w dniu w którym byliśmy, to Krupówki w długi weekend jawiły się jako bezludne :P Odetchnąłem od zgiełku dopiero w wagoniku metra :)
Niderlandzki nie jest trudny, o ile znasz niemiecki i angielski. Kiedy swego czasu byłam w Holandii, po kilku tygodniach całkiem sporo rozumiałam, a i powiedzieć też coś dawałam radę. Wydawców trzeba będzie szturchnąć, zwłaszcza że znam tłumaczkę, która - nie pamiętam - czy już przetłumaczyła drugą część, czy też stoi w blokach startowych, gotowa do.
UsuńNigdy nie byłam w Pradze, ale nie sądzę, aby była gorsza do poruszania się autem niż np. Warszawa. Dalibyście radę, z pewnością. To co napisałeś o tłumach nieco mnie jednak zmroziło. Nie lubię, brr! Dlatego też takie właśnie Zakopane od wielu lat omijam szerokim łukiem.
Hmm wolę "Tą Ciebie" z kolejnego postu ;P
OdpowiedzUsuńzjadliwość poczucia humoru ujmująca, stąd chyba rozumiem, że ta książka zachwyciła BO była po węgiersku...
Strasznie cukierkowa ta wizja "księżniczki", spokrewniona z "Magią sprzątania" raczej...
Zacytuję swoje dzieci, po czytaniu tej książki:
>>>Komentarz 3,5-latki po lekturze "Narodzin księżniczki"
Księżniczka MUSI być ładna. I "księć" też MUSI być ładny.
A 5,5-latek trzeźwo dodał:
To nie może być prawda. Nie można się cały czas uśmiechać....<<<
http://pozarozkladem.blogspot.com/2011/02/narodziny-ksiezniczki-czym-jest.html
Owszem, do tej pory nie czytałam polskiego tłumaczenia, ale tak mnie przestraszyłaś, że nie wiem czy przeczytam:) Nadal podtrzymuję jednak to, że ilustracje mi się podobają - może i momentami kiczowate, ale ładne. I bajkowo-baśniowe. Oraz ładniutko-księżniczkowe:) Nie znamy się osobiście, ale musisz mi uwierzyć na słowo, że jestem ostatnią osobą, która skojarzyłaby Ci się z tego rodzaju księżniczką (prędzej ze złą królową, jak donoszą mnie słuchy i czego - co widać po wspomnianym przez Ciebie kolejnym poście - nijak nie umiem ukryć) i która preferuje tego rodzaju estetykę. Nie sądzisz jednak, że czasem warto kobietom przypominać o tych wszystkich pięknych "darach" (zacytuję za Tobą): zdrowiu, wytrwałości, dobroci, radości, cierpliwości, prawdomówności i wdzięku? A co z nimi zrobią, to już ich sprawa.
UsuńCzasem warto przypomnieć :) Gorzej, jak w takiej tonacji kultura chce wychować nasze córki. Choć w sumie wiadomo, że dzieci uczą się na wzorcach - matka skuteczną odtrutką ;P (i myślę tu głównie o sobie)
OdpowiedzUsuńMając dwóch synów, nie muszę się tak tym martwić. Ale wiem oczywiście, co masz na myśli. Jakiś czas temu w "Polityce" był artykuł o wzorcu kobiety w przeznaczonych dla nich gazetach (o, to ten: http://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/spoleczenstwo/1624273,1,dzieci-kuchnia-kosciol-czyli-stary-przepis-na-role-kobiety-powraca.read). Coś jest na rzeczy, moim zdaniem. Co nie zmienia tego, że część kobiet znakomicie odnajduje się w takiej właśnie roli i odnajdywałaby się nawet gdyby nie była poddawana "wrogiej indoktrynacji". Póki co, mamy wybór i tego się trzymajmy.
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuń