czwartek, 27 sierpnia 2015

T. Olszański "Budapeszteńskie ABC" i K. Varga "Czardasz z mangalicą", czyli jakże inaczej o tym samym

Tadeusz Olszański i Krzysztof Varga.
Dwóch półpolskich Węgrów lub – jak kto woli - półwęgierskich Polaków. Obaj piszący, w tym sporo o Węgrzech.
Mimo tych podobieństw ich książki różni wszystko. Dlaczego?
Hm, cytując klasyka, być może dlatego, że kiedy Tadeusz Olszański (rocznik 1929) pisał swoją książkę, Krzysztof Varga (rocznik 1968) na chleb mówił „bep”, a na muchy „tapty”?  


 „Czardasz z mangalicą” jest opowieścią dużo bardziej osobistą niż ta, którą Varga uraczył nas we wcześniejszym „Gulaszu z turula”. Choć autor nadal spogląda na Węgry ze specyficznej, wyznaczonej chociażby przez dobrą znajomość języka, perspektywy, to tym razem wyraźnie skraca dzielący go od czytelnika dystans. O ile więc „Gulasz z turula” wydał mi się tchnąć pewnym poczuciem wyższości (nigdy nie będę na Węgrzech nikim innym niż turystką, a tych Varga zdawał się mieć w niezbyt dużym poważaniu), to czytając "Czardasz z mangalicą" poczułam się godna bycia dopuszczoną do Wielkiej Węgierskiej Tajemnicy. 

Tymczasem w przypadku książki Tadeusza Olszańskiego sprawa była oczywista. Wszak autor pisał ją dla mieszkańców Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, w czasie gdy, jak ujął to w rozdziale zatytułowanym „Éljen Lengyelország!” (czyli: „Niech żyje Polska!”) „zwycięstwo ustrojów socjalistycznych jeszcze bardziej zacieśniło współpracę między Węgrami i Polską, przydało nowych treści naszym braterskim stosunkom”. Dostrzegając różnice między oboma krajami i jego mieszkańcami, autor na każdym kroku starał się więc podkreślić jak wiele nas łączy, podsuwając zarazem pod nos coraz to nowe opowieści o węgierskich triumfach.

Varga krytyczny, sceptyczny, ale i nostalgiczny, podczas gdy Olszański entuzjastyczny i trzeźwo stąpający po ziemi. Paradoksalnie jednak to pierwszy z nich swoimi opisami dużo bardziej oddziaływał na moje czytelnicze zmysły, podczas gdy Olszański, smakosz, autor węgierskiej książki kucharskiej („Nobel dla papryki”), ani razu nie pobudził moich kubków smakowych, że o śliniankach nie wspomnę.

Varga przemieszcza się po Węgrzech, zostawiając po sobie ślad w postaci kolejnych plam tłuszczu na ceratowych obrusach tanich jadłodajni. „Ja muszę zawsze iść na bazar i zjeść tam hurkę z marynowaną papryką jabłkową, kupić trochę warzyw i pogacze ze skwarkami, nabyć jakąś suchą paprykowaną kiełbasę na kolację, rozejrzeć się po straganach, zatrzymać się przy stoisku z tytoniem i pooglądać nieznane marki papierosów, popodsłuchiwać ludzi robiących zakupy, przystanąć przed beczkami pełnymi kiszonej kapusty i zachwycić się kapustą kiszoną w całości – wielkie głowy kapusty w drewnianych beczkach jak ludzkie obcięte głowy po zbiorowym wyroku śmierci.

Olszański wędrował tymczasem raczej po miejscach znanych, jak – znakomicie prosperująca od roku 1904 do dzisiaj – budapeszteńska restauracja Mátyás Pince„Do „Mátyáspince" przychodzi się bowiem nie tylko zjeść, lecz i przyjemnie się zabawić, posiedzieć, posłuchać cygańskiej muzyki. (...) Łkają skrzypki, dzwonią cymbałki, primas [pierwszy skrzypek] chodzi po sali i gra przy stolikach zakochanym parom rzewne węgierskie melodie" pisał, a ja – czytając te słowa – gratulowałam sobie, że nie przyszło mi na myśl, by tam zajrzeć. Wystarczy, że byłam w innym reklamowanym przez Olszańskiego lokalu, tak przezeń opisywanym: „Obok tych ekskluzywnych lokali na Górze Zamkowej znajdują się dwie malutkie gospody „Pest – Buda” oraz „Old Firenze” wprawdzie z mniej wyszukanymi, ale nie mniej smacznymi potrawami, tanim winem i z autentycznymi historycznymi pamiątkami z okresu Wiosny Ludów w gablotkach na ścianach.” 
Jedzenie owszem, przyzwoite, jednak jego jakość nijak miała się do znacznie wygórowanej wysokości rachunku.

Tymczasem, wędrując śladami Krzysztofa Vargi, trafiłam w tym roku do jadłodajni „Tejivó”, mieszczącej się w Györze i wizytę tę jeszcze długo będę przechowywać w części pamięci przeznaczonej na miłe wspomnienia. Szliśmy tam, wiedzeni Vargową nostalgią: „w jadłodajni Tejivó przy Kisfaludy utca zjadłem rákott krumpli, zapiekankę ziemniaczaną z kiełbasą, boczkiem, jajkiem na twardo i śmietaną, dokładnie taką, jaką mój ojciec przyrządzał w niedziele wiosny mego życia i teraz ten smak powrócił. Rozkosz osiadającego w żołądku ciężaru jedzenia i wspomnień, bomba tłuszczowo-cholesterolowa i bomba pamięci, najwspanialszy smak, jaki mogłem sobie wyobrazić, pomyślałem od razu, że muszę wrócić do Györ, nie dlatego by znów przejść się po starej części miasta, ale by pójść do Tejivó i zjeść ponownie rákott krumpli, ponieważ to danie, za którym od razu zatęskniłem jak za kanapkami ze sznyclem u Wichmanna.
Ponieważ do „Tejivó” trafiliśmy w porze obiadowej, nie zdecydowaliśmy się na rákott krumpli. Nie samo zaserwowane nam jedzenie (choć znakomite, a pyszny sernik z … koperkiem (węgierskiej nazwy nie pomnę) chyba najlepszy na świecie) chwyciło nas jednak za serce, lecz towarzystwo. Mimo bariery językowej udało nam się bowiem właśnie tam uciąć przemiłą pogawędkę z sympatycznym Węgrem, który w piętnaście minut opowiedział nam historię swojego życia i swoich – także polskich, a jakże! – miłości. W restauracji „Pest – Buda” tego rodzaju zbliżenie zdecydowanie nie było możliwe.

Nie samym jedzeniem jednak człowiek żyje.
O ile Varga podrzuca więc czytelnikowi także strawę duchową, obficie snując literackie i ogólnokulturalne dygresje, o tyle Olszański najlepiej czuje się w świecie, w którym na wyścigi pną się do góry nowoczesne budynki oraz dane statystyczne obrazujące wzrost i rozwój.

Węgry Vargi to kraj wielkiej literatury („co rusz natykam się w jadłospisach węgierskich restauracji na dania noszące nazwiska sławnych pisarzy; albo to jest ulubiona gęś Józsefa Attili, albo jakieś danie à la Gyula Krúdy, czy też coś, co lubił Kosztolányi, przyznaję, że patrzę na te karty dań z niejaką zazdrością, ponieważ uważam, że nazywanie potraw nazwiskami wielkich psiarzy jest najwyższą formą oddawanego im szacunku, hołdem większym niż nadawanie ich imion szkołom i stawianie im pomników. Kuchnia jest tu zbyt poważną sprawą, by zaśmiecać ją byle czyimi nazwiskami, więc kiedy jem węgierskie jedzenie, to myślę o węgierskiej literaturze, a kiedy czytam węgierskich geniuszy – myślę o jedzeniu, to jest doskonała synergia duszy z ciałem, żołądka z mózgiem, melancholii i egzaltacji.”), zamieszkały jednak przez ludzi doskonale rozumiejących co to zdrowy dystans („Mam w domu na lodówce naklejkę, na której niewielki madziarozaur wpisany jest w figurę wielkiego dinozaura, jak dzisiejsze małe Węgry w obrys dawnych Wielkich Węgier. Być może Węgrzy mają bzika na punkcie swojej historii, ale potrafią też do niej podchodzić ironicznie, czego dowodem ta naklejka, w przeciwieństwie do Polaków, którzy wyłącznie mają bzika, a taka subtelność jak ironia jest w Polsce bardzo słabo znana.”).

Węgry widziane przez Olszańskiego to przemysłowy kraj, w którym ważną rolę odgrywają inżynierowie i robotnicy („Csepel jest największym zakładem pracy na Węgrzech. Csepel to zespół jedenastu wielkich fabryk. Od martenów, walcowni blach i rur, fabryki rowerów, motocykli, traktorów, aż po fabrykę maszyn precyzyjnych, od której rozpocząłem zwiedzanie (…) Robotnicy Csepel są świadomi problemów swojego kraju, zdyscyplinowani, dojrzali. O swoich sprawach dyskutują niejednokrotnie z pierwszym sekretarzem WSPR Jánosem Kádárem, który jest członkiem organizacji partyjnej w Csepel.”). Wszystko jest tu dobrze zorganizowane i kwitnące, pewnie dlatego, że centralnie zarządzane. Nawet młodzież („Całokształtem życia młodzieży zajmuje się na Węgrzech jedna organizacja KISZ, skupiająca w swoich szeregach blisko 800 tysięcy członków”) i … przyrost naturalny („sytuacja demograficzna wymagała przedsięwzięcia szybkich i konkretnych kroków, wyjścia ze strefy podnoszenia warunków bytowych, bo stale podnoszone bodźce przestają być bodźcami. Duża liczba legalnych i nielegalnych poronień, nieodwracalne skutki tych zabiegów, a zwłaszcza przedwczesnych i martwych porodów, skłoniła rząd do wprowadzenia w 1973 roku dużych obostrzeń przy przerywaniu ciąży. Nie oznacza to oczywiście zerwania z polityką świadomego macierzyństwa i regulacji urodzin, ale będą temu służyć przede wszystkim inne środki antykoncepcyjne – a zwłaszcza pigułki (każda dziewczyna i kobieta ma prawo otrzymać na receptę lub bez niej odpowiednie medykamenty) oraz wprowadzenie wychowania seksualnego już od pierwszych klas szkoły podstawowej.”).

Wreszcie, Węgry Vargi to liczne, drobne spostrzeżenia. Szczegóły, które budują ogół. Opisane w tak sugestywny sposób, że mimochodem wwiercają się w podświadomość, zakładając podróżującemu po Węgrzech z „Czardaszem…” w ręku vargowy filtr. To pewnie z tego powodu patrząc na węgierskie pomniki wszędzie dostrzegałam tylko ich brak monumentalności (oczywiście tylko Vardze zawdzięczam to, że zwróciłam uwagę na pomnik wody sodowej), znakomicie komponujący się z nieuchronną koniecznością bycia upstrzonymi przez ptactwo.

Tymczasem, Węgry Olszańskiego to raczej monumentalizm i triumfalizm. Najlepsze fabryki, mosty, inżynierowie, wina, kąpieliska. Świat piękny, ale raczej wyobrażony i mocno fasadowy, czego najlepszym dowodem to, że nie przetrwał do dzisiaj.

Z powyższego zestawienia można wyprowadzić prosty wniosek, że „Budapeszteńskie ABC” to książka nadająca się tylko na śmietnik. Byłoby to jednak dla niej mocno krzywdzące. Śmietnik historii to bowiem całkiem godne miejsce. Trzeba o tym pamiętać, zwłaszcza gdy nie wiadomo jak za 40 lat kolejne pokolenia czytelników obejdą się z wynurzeniami Vargi.

Tadeusz Olszański „Budapeszteńskie ABC”. Iskry, Warszawa 1976.
Krzysztof Varga „Czardasz z mangalicą”. Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2014.

16 komentarzy:

  1. Chyba po prostu Olszański nie mógł wtedy inaczej pisać, ot, znak czasów. Zaintrygowało mnie, czy Węgrzy nadal hołdują takim obostrzeniom jak dostępność antykoncepcji czy wychowanie seksualne w szkołach (ach, żebyśmy tak wzięli z nich przykład...).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chyba nie mógł. Tę książkę odziedziczyłam po dziadkach, którzy - o ile mi wiadomo - korzystali z niej, gdy byli pod koniec lat siedemdziesiątych na - uwaga! - kolejowej wycieczce po Węgrzech. Na tamte czasy była to więc być może książka właściwa, jednak na dzisiejsze nie bardzo się nadaje (poza paroma ciekawostkami).
      Nie wiem jak to jest z węgierskim wychowaniem do życia w rodzinie, ale fakt, że rządzi tam teraz prawica skłania ku przypuszczeniu, że może być podobnie jak u nas.

      Usuń
    2. Wycieczka kolejowa?! Czemuż dziś takich nie organizują, ach, czemuż? Przypuszczam, że pojechałabym nawet do kraju, który w ogóle by mnie nie interesował, tylko ze względu na dobór środka lokomocji ;-)

      Usuń
    3. Mój dziadek był kolejarzem - myślę, że to co nieco wyjaśnia:) Z dziadkowych opowieści wynikało, że te wycieczki były nieco przaśne, za to bardzo wesołe. Ja załapałam się niestety tylko na stacjonarne (w Międzyzdrojach) wczasy w wagonie - tak właśnie buduje się najlepsze wspomnienia z dzieciństwa!:)

      Usuń
    4. Teraz rozumiem :-). Prawie zaczęłam żałować, że urodziłam się za późno i wybrałam niewłaściwy zawód, ale przyszło mi na myśl, że ostatecznie sama mogę sobie zorganizować taki kolejowy wyjazd. Tylko pewnie nieźle by mnie to rąbnęło po kieszeni, ale cóż, nie można mieć wszystkiego. A wczasy w wagonie to stanowczo rzecz godna pozazdroszczenia! :-D

      Usuń
    5. Na Węgrzech sieć kolejowa jest znakomicie rozwinięta i - zdaje się - że ceny biletów nie są bardzo wysokie. Zastanów się więc!:)
      Wczasy w wagonie były rewelacyjne - na położonym z jednej strony pod lasem, a z drugiej - a jakże! - przy stacji kolejowej terenie ustawiono kilkadziesiąt wagonów. Każdy był oddzielnym "domkiem" dla wczasowiczów, a mój dziadek, jako "funkcyjny" w ośrodku, spędzał tam całe wakacje. Ja razem z nim:) Jako dziecko nie zwracałam uwagi na niedogodności typu brak WC czy wody, teraz pewnie kręciłabym nosem. Niestety, zdaje się że nie mam ani jednego zdjęcia z tamtego okresu.

      Usuń
    6. Jeszcze niedawno chyba były wycieczki kolejowe. Może wrócą, skoro pojawiają się różne alternatywne rzeczy, jak np.kinobusy? :)
      Olszewskiego nie czytałam. Czytałam Vargę- na początku z entuzjazmem, potem poczułam się zmęczona. Ja tyle nie jem i nie tak tłusto ;) Chyba jednak wolę styl Stasiuka. Ale na pewno żałuję, że byłam na Węgrzech przed lekturą Czardasza.(to ja chaber, znowu nie mogę się zalogować)

      Usuń
    7. Witaj dawno nie widziany Chabrze! Z Vargą - w przypadku obu jego węgierskich książek - jest chyba tak, że w Polsce czyta się go faktycznie ciężko - miałam tak dwa lata temu z Gulaszem. Na Węgrzech, ewentualnie w okresie tuż przed lub tuż po pobycie na Węgrzech, wchodzi jednak znakomicie. W każdym razie mi wchodzi:)
      A taka wycieczka kolejowa mogłaby być fajna, ale tylko w zaprzyjaźnionym gronie. Gdybym miała wykupić taką imprezę w biurze podróży, musiałabym upaść na głowę:(

      Usuń
    8. Witam też :) Coś ostatnio faktycznie nie miałam czasu, żeby tu zaglądać- za to teraz nadrobiłam zaległości ;) Dla mnie plusem u Vargi jest to, że on pisze nie z punktu widzenia bywającego tam turysty, tylko kogoś, ktoś kto dane miejsce po prostu czuje. Osobiście też poczułam się zachęcona, aby kiedyś jeszcze odwiedzić Węgry, trochę jego śladem. Chociaż może niekoniecznie kulinarnym ;) O ile Węgry nie ogrodzą się murem pod napięciem :/
      Co do wycieczek kolejowych-to zawsze można faktycznie zrobić sobie coś takiego we własnym gronie. Albo, jeśli już biuro, to raczej mniej oczywiste ;) Tylko nie wiem, czy to byłoby fajne. Może lepsi są jacyś fani alternatywnych wakacji ;) 3-dniową wycieczkę po dawnych i obecnych kinach Podkarpacia, zwaną Kinobusem, zrobiła fundacja filmowa. Za rok mamy jechać nad morze ;)
      Pozdrawiam, znowu anonimowo, Chaber:)

      Usuń
    9. Kulinarnie mnie Varga też przekonuje. Najbardziej w tym fragmencie, w którym pisze o ogarniającej go każdorazowo po powrocie z Węgier potrzebie twarożkowego detoksu - mam tak samo!:P
      Problem muru i tego w ogóle co dzieje się dziś na Węgrzech jest bardzo poważny. Mam wrażenie, że snucie przeze mnie jeszcze miesiąc temu wizji kolejnej wakacyjnej podróży w tamte rejony było dowodem porażającej głupoty. Nasz świat zmienia się szybciej niż jesteśmy to w stanie ogarnąć i ja np. nie potrafię przewidzieć czym się to wszystko skończy.

      Weszłam na Kinobusową stronę - świetny pomysł! Jeśli będziesz wiedziała coś bliższego o przyszłorocznym nadmorskim projekcie - daj znać! Może i ja się skuszę?

      Usuń
    10. Gdybym jadła tak jak Varga, to potrzebowałabym całkowitego detoxu ;) Ale kosztowałam regionalnej kuchni, w miejscach rekomendowanych przez rodowitego Węgra i mój żołądek to przeżył ;)
      Co do sytuacji na Węgrzech i w ogóle całej sytuacji, to najbardziej mnie przeraża rozmiar tzw. hejtu. I tego, co wychodzi z ludzi. Abstrahując od poglądów- bo można się czegoś obawiać i te obawy wyrazić. Ale można to wyrażać bez nienawiści, czy chęci uruchamiania Auschwitz. Masz rację- świat się zmienia bardzo gwałtownie, a tych zmian nie jesteśmy w stanie przewidzieć.Problem narastał od lat, ale oczywiście nikt się nad nim nie pochylił. I teraz mam to co mamy. Pozostaje nadzieja i wiara, że nie będzie gorzej.

      Kinobus to faktycznie fajna inicjatywa. Ja tam byłam zawodowo, czyli jako fotografka. Ale bardzo mi się podobało - przede wszystkim zapał i pasja ludzi, którzy starają się utrzymać kina w tych niewielkich miejscowościach. I nie narzekają, działają!:) Poza tym całość była też bezpretensjonalna. Ludzie z tej fundacji filmowej też okazali się przesympatyczni!
      Jak będę wiedziała coś więcej na temat nadmorskiej wyprawy- dam znać :)

      Usuń
    11. Bo na Węgrzech da się jeść tak, aby przeżyć. Kiedy chce się jednak w krótkim czasie zjeść wszystko, bywa ciężko:P
      Hejt i jego skala przerażają również i mnie. Zastanawiam się tylko czy to kwestia głupoty, czy ci ludzie naprawdę tak myślą. To drugie jest chyba gorsze, choć pierwsze także nie napawa optymizmem.

      Utrzymanie kina w małej miejscowości faktycznie wymaga pasji. Mam w związku z tym pomysł na jeden punkt nadmorskiej trasy - Mrzeżyno. Jeżdżę tam od kilku lat i bardzo podoba mi się m.in. to jak wiele tam sympatycznych rodzinnych biznesów - jednym z nich jest właśnie kino z kawiarnią. Podejrzewam, że poza sezonem kino jest zamknięte, ale dobre i to. Zwłaszcza gdy latem możesz kupić popcorn (dzieci nie wyobrażają sobie kina bez popcornu) prosto z garnka!:)

      A na zakończenie przyjmij moje najszczersze gratulacje z powodu udanego zalogowania:)

      Usuń
    12. I na szczęście mają też wina ;)

      Też się zastanawiam, czego objawem jest ten hejt. Dawno nie widziałam tyle jadu. I to wzajemne nakręcanie się. Żeby to chociaż do czegoś konstruktywnego prowadziło.

      Wiadomość o kinie w Mrzeżynie przekazałam. Jak dostanę dotację z odpowiednich urzędów, będzie planowanie wyjazdy. Pozostaje trzymanie kciuków za hojność sponsorów ;)

      Dziękuję- tym razem logowanie również zakończyłam sukcesem. Tym razem nie mogłam wejść na FB. Ech...

      Usuń
    13. Wina węgierskie to klasa! Aż dziwne, że u nas są tak mało popularne.
      Trzymam kciuki za sponsorów i dotacje! Szkoda, żeby tak fajny pomysł okazał się inicjatywą jednorazową.
      A przy okazji potrzymam kciuki za udane logowania się. Wszędzie;)

      Usuń
  2. Wreszcie mogę swobodnie napisać (nie z telefonu na urlopie).
    Nie potraktuj tego jako przytyk tylko jako wolną myśl, bo myślę, że to troszkę karkołomna operacja wybierać się śladem wspomnień mających 45 lat. Widzę po naszej wyprawie w zeszłym tygodniu, nie tak odległej terytorialnie, że przewodniki, wspomnienia, książki już (!) po 25 latach mogą okazać się bardzo nieaktualne.
    Ale pomysł uważam za fajny. Sama lubię takie pomysly. ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jasne, że przewodniki się starzeją. Ale w tej książce Olszańskiego zabrakło mi iskry, czegoś między wierszami. Od autora tak inteligentnego i mającego taką wiedzę na temat Węgier oczekiwałam czegoś więcej, co zachowałoby wymiar ponadczasowy. Nie dowiedziałam się jednak niczego o ówczesnych ludziach i ich prawdziwym życiu. Zamiast tego dostałam socrealistyczną laurkę. Szkoda.

      Usuń