Jednym
ze skutków ubocznych świąt bywa zmiana wyglądu człowieka w jego środkowej
części.
Zamiast
zwiotczałego i obwisłego (wiem, wiem, nie u wszystkich) kawałka skóry pojawia
się tam bowiem nagle napięty i dumnie sterczący brzuch, a raczej – pardon -
Brzuch.
Niestety,
mało kto umie go z dumą obnosić, oddając mu należytą cześć i honor. Większość
chowa go pod obszernymi swetrzyskami (cóż za szczęście, że to zima!),
ewentualnie wbija się w obciskające galoty (uważając planowanie rozbieranych randek na
czas poświąteczny za objaw niemożebnej wręcz głupoty).
Błąd.
Bohaterowie
– a przede wszystkim bohaterki, kobiety czytajcie i uczcie się! – powieści Zoli
obnoszą swoje brzuchy z dumą. Gdzie tam zresztą brzuchy – to są brzuszyska!
„Piękna Liza stała nadal za ladą,
zwróciwszy nieco głowę w stronę Hal; Florentyn przypatrywał się jej w
milczeniu, zdziwiony, że ją znajduje tak piękną. (…) Objawiła mu się nad ladą z
mięsiwem. Przed nią na półmiskach z białej porcelany były rozłożone nadkrojone
kiełbasy arlezjańskie i lyońskie, ozory i kawały gotowanej wędzonki, głowizna
wieprzowa w galarecie, otwarty słój mielonej wieprzowiny oraz puszka sardynek,
której rozdarty metal ukazywał jezioro oliwy; poza tym po prawej i lewej
stronie leżały na półkach salcesony włoskie i czarne, szynki: zwykła,
bladoróżowa, i krwista jorska, grubo opasana tłuszczem.(…) Unosiły się opary
mięsiwa, ociężała w swym spokoju Liza była jakby ogarnięta zapachem trufli.
Tego dnia miała przepyszną świeżość; biel półmisków łączyła się z bielą jej
rękawów i fartucha aż do grubej szyi i bladoróżowych policzków, gdzie ponawiały
się delikatne odcienie szynki i przezroczysta bladość tłuszczu. Onieśmielony, w
miarę jak na nią patrzył, zaniepokojony tą barczystą, prawidłowej budowy
postacią, Florentyn przyglądał się w końcu ukradkiem jej odbiciu w lustrach
dokoła sklepu. (…) Był to tłum Liz, które pokazywały szerokie barki, mocno
osadzone ramiona, krągłą pierś, tak spokojną i wypiętą, że nie budziła żadnej
zmysłowej myśli i była podobna do brzucha. Zatrzymał się, upodobał sobie
szczególnie jeden jej profil, który miał w lustrze obok siebie między dwoma
połciami świni. Wzdłuż marmurów i zwierciadeł, zaczepione na kotwach, zwisały
wieprze i pasy słoniny przeznaczonej do szpikowania, a profil Lizy z jej tęgą
szyją, zaokrąglonymi kształtami, wypiętym biustem, ten obraz opasłej królowej
legł pośród surowego mięsa i słoniny.”
Tak,
to bardzo dobra lektura na świąteczny czas.
Oszałamiające
wonie (choć niestety niekoniecznie przyjemne), obfitość wszelkiego jadła,
feeria barw i powracająca ciągle myśl – „jaka
ze mnie chudzinka, muszę natychmiast coś zjeść aby nie zemdleć z głodu”,
nasuwająca się przy każdej kolejnej wzmiance o Lizie, Ludwice – Normandce
rybiarce, czy choćby Matce Chantemesse, która zdecydowawszy się kupić dwanaście
wiązek rzepy, włożyła je do fartucha na brzuchu, „co zaokrąglało jeszcze
bardziej jej szeroki stan” – to wszystko powinno wystarczyć za rekomendację.
Nie
jestem specjalistką od Zoli (oto, jak można owinąć w bawełnę to, że w
dotychczasowym życiu przeczytało się ledwie jedną jego książkę, no, może dwie, ale tej drugiej nie jest się pewnym), ale właśnie
stałam się jego fanką.
Dawno
nie miałam do czynienia z prozą tak soczystą i angażującą tak wiele zmysłów.
Pomimo umiarkowanie atrakcyjnego otoczenia, w jakim rozgrywa się akcja
(paryskie Hale w połowie XIX wieku perfumami zdecydowanie nie pachniały, a i
poziom ich czystości pozostawiał nieco do życzenia), każdą kolejną stronę
chłonęłam z niemalejącym zainteresowaniem. Być może jednostki bardziej niż ja
obrzydliwe (o takie zaś nietrudno, gdyż zaprawdę mało jest rzeczy, które mnie
brzydzą – przez wzgląd na innych nie będę ich tu wymieniać) nie dałyby rady
przebrnąć na przykład przez opis targu rybnego, bądź też poddałyby się usiłując wyobrazić sobie woń panującą w piwnicy pani Lecouer, pełnej serów i masła. Bardzo mi
ich żal, bo wyrządzona w ten sposób szkoda w lekturze jest absolutnie nie do
powetowania.
Oczywiście,
dla pełnego obrazu należy wspomnieć i o tym, że Zola zamieścił w swej powieści także silne wątki polityczne, historyczne, czy wreszcie obyczajowe. Z tej akurat części cyklu
Rougon-Macquartowie nie dowiemy się jednak nic na temat życia francuskich
wyższych sfer. Natomiast na temat biedoty i sfery – nazwijmy ją –
lekkośredniej, informacji aż nadto.
Sporo
też o samych Halach, będących tematem-samograjem i właściwym „brzuchem”
powieści. Jako jednak, że o nich wszystko napisała już Guciamal, ja czuję się
uprawniona, by poprzestać wyłącznie na brzuchach cielesnych.
A
temat to także i niepokojący.
„- Czy znasz walkę Grubych z Chudymi?
– zapytał.
Zdziwiony Florentyn zaprzeczył.
Wówczas Klaudiusz zapalił się mówiąc bardzo pochlebnie o tej serii sztychów.
Przytoczył niektóre fragmenty: Grubi, nadęci aż do pęknięcia, przygotowują się
do wieczornego obżarstwa, podczas gdy z ulicy Chudzi, złamani postem, patrzą na
nich z wyrazem zazdrosnych głodomorów (…) Widział w tym cały ludzki dramat; w
końcu podzielił ludzi na Grubych i Chudych, dwie wrogie grupy, z których jedna
pożera drugą, napełnia sobie brzuch i używa.”
Nie
napiszę, kto wygrał walkę u Zoli, ale bez względu na jej wynik pewne jest, iż nie było to
ostateczne starcie.
Mając to na uwadze i wiedząc ponadto, że zawsze najbezpieczniej być pośrodku, obejrzawszy się w lustrze po
świątecznym rozpasaniu, czym prędzej idę się więc oddać prostym ćwiczeniom fizycznym.
Za wypożyczenie mi na dłuuugą chwilę
owego Białego Kruka uniżenie dziękuję Zacofanemu w Lekturze!
Emil Zola, Brzuch Paryża, Państwowy Instytut Wydawniczy,
Warszawa 1957; przełożyła Nina Gubrynowicz.
Jakże się cieszę, że okazałaś się koneserką i potrafiłaś docenić mistrzostwo Zoli:)) Jeszcze wiele dobrego przed Tobą:)
OdpowiedzUsuńRozumiem, iż pokładane we mnie nadzieje były tak wielkie, że nawet gdyby nie zachwycał, to i tak musiałabym postarać się, aby zachwycał?
UsuńNa szczęście Zola okazał się zachwycający sam w sobie i obeszło się bez ściemy:)
Byłbym bardzo rozczarowany, gdybyś się rozczarowała, tak to ujmę:P
UsuńI teraz nie wiem: stresować się, że przy następnej lekturze może się okazać, iż nie podołałam, czy może prychnąć pogardliwie, wyrażając w ten sposób swój stosunek wobec powątpiewania w poziom mojego koneserskiego gustu literackiego?:P
UsuńPrychnij sobie, nie krępuj się:P
UsuńPo namyśle postanowiłam zostawić prychanie na czas omawiania następnej lektury:)
UsuńPhi:(
UsuńPrzynajmniej wiem teraz, skąd się wziął tytuł piosenki "Walka grubych z chudymi".;)
OdpowiedzUsuńTak zachęcająco piszecie o Brzuchu, że chyba też się skuszę.;)
Myślisz, że to nawiązanie do Zoli? No nie wiem, choć sens faktycznie ten sam.
UsuńA na lekturę skuś się, skuś. To niesamowite, że 150 lat temu z okładem można było napisać coś, co nadal jest tak samo atrakcyjne, a do tego z przesłaniem, które nie straciło na aktualności, choć pewnie samemu Zoli nie śniło się, że jego powieść może być czytana w takim kontekście.
Skuszę się prędzej czy później.;) Lubię książki, w których miasta są jednym z bohaterów.
UsuńW tym przypadku bohaterem jest tylko mały wycinek miasta, choć jest i zajmujący opis wycieczki w inne niż Hale części Paryża. Dla każdego, jak widać, coś miłego - dla jednych będzie to książka o mieście, dla innych o kiełbasach:))
UsuńKiełbasami też nie wzgardzę.:)
UsuńTo może zagryziesz i serem (śmierdzącym, że strach) oraz soczystym owocem ze straganu panny Saget?
UsuńI ja się cieszę, że książka Ci się spodobała. Zolę wielbie niemal tak samo bezkrytycznie, jak Hugo, więc cieszy mnie każda pozytywna opinia na jego temat. Co do pokazywania brzucha - brzuszyska to nie ze mna te numery. Żadne takie- ukryję pod obszerną feretą i tyle go widzieli - będę się łudzić. Scena ze stoiskiem rybnym mnie zmogła (podobnie, jak scena z rybą w Blaszanym bębenku)- ryba -sny z rybami to moja trauma, od czasu, kkiedy usiłowałam ratować głupiki wyskakujące z akwarium podczas jego czyszczenia. Pozdrawiam z pełnym brzuchem
OdpowiedzUsuńPod feretą, powiadasz? O takim elemencie stroju jeszcze nie słyszałam, ale jeśli się nada, to proszę bardzo:)
UsuńCo do spodobania się książki - miałaś w tym spory udział, zamieszczając tak zachęcającą recenzję u siebie. Też się z tego cieszę, zwłaszcza że Zola płodnym pisarzem był:)
Tak jak pisałam - mnie prawie nic nie jest w stanie zmóc, a i traumatyczne sny są mi raczej obce, jako że zazwyczaj sypiam metodą "na kamień". Dobrze jednak, że przeszłaś choć sery i wyrabianie krwawej kiszki, bo bez tego niewiele zostałoby Zoli w Zoli:P
Na fali moralnego kaca po świątecznych obżarstwach wizualizuję sobie fartuch, pod który zmieściło się dwanaście wiązek rzepy. :) Przypuszczam, że można nim było swobodnie opasać Łuk Triumfalny. :)
OdpowiedzUsuńMyślę, że w swoich wizualizacjach nie błądzisz:) Nic to, jutro o 10.00 otwierają sklepy z materiałami; trzeba nam będzie ustawić się w kolejce po jakąś ładną belę materiału na fartuch!
UsuńFaktycznie najlepiej będzie nabyć od razu całą belę. :) Mam nadzieję, że słowo bela nie skojarzy się pani sprzedawczyni z sylwestrowym opilstwem. :)
UsuńSkojarzenia skojarzeniami, ale teraz uzmysłowiłam sobie, że wszak dzień 2 stycznia bywa dniem "inwętaryzacji", zwanych też niekiedy "remamętami", toteż mogą wystąpić obiektywne trudności w zaopatrzeniu choćby w metr bieżący jakiejkolwiek tkaniny!
Usuń