sobota, 31 sierpnia 2013

T. Torańska "Widok z dołu", czyli o tym, że z szafy najlepiej widać

Od kilku lat średnio raz w tygodniu przychodzą do mnie ludzie około sześćdziesięcioletni i opowiadają swoje historie.
Na moich oczach dzieją się wtedy cuda.
Przyprószone siwizną włosy odzyskują dawny kolor. Przygarbione plecy prostują się. Dłonie o pożółkłych od tytoniu paznokciach, poznaczone wątrobianymi plamami stają się dłońmi dwudziestolatków.
Starsi panowie i starsze panie trącają się łokćmi i łobuzersko uśmiechają, mówiąc: „A pamiętasz, jak…?”

Uwielbiam te chwile. Choć trwają krótko i czar szybko pryska, to między innymi one sprawiają, że ciągle lubię to, co robię.

O czym mi opowiadają?
O swojej młodości; najpiękniejszych latach, gdy mieli po dwadzieścia, trzydzieści lat, mnóstwo siły, końskie zdrowie i wydawało im się, że ten stan będzie trwał wiecznie.
Pokolenie dzisiejszych dwudziestolatków zdziwiłoby się, słysząc że opowieści snute z takim zapałem dotyczą wyłącznie pracy.
Pracy, w której spędzało się po kilkanaście godzin dziennie, często w wielomiesięcznych delegacjach.
Pracy, której było pod dostatkiem, a głównym kryterium jej wyboru było to, czy przysługuje w pakiecie ze służbowym mieszkaniem.
Pracy, która wszystkim paliła się wprost w rękach.
Pracy, której głównym celem było przede wszystkim zrealizowanie Planu.

Nie zliczę już ile razy przez tych kilka lat zadałam sobie pytanie o to, dlaczego – jeśli było tak dobrze i tak wspaniale - wszystko szlag trafił.

Ostatnio najbardziej skłaniałam się ku temu, że to wszystko bujdy i opisywany mi świat wcale nie istniał, a przedstawiana mi wersja przeszła gruntowny, sponsorowany przez wspomnienia, lifting.
Większość winy za ostateczną klęskę gotowa byłam przypisać ludzkim ułomnościom – lenistwu (może i pracowali po kilkanaście godzin dziennie, ale większość przespali), pijaństwu (ważną rolę odegrały tu opowieści mojego własnego ojca – stoczniowca, który, choć sam abstynent, przez czterdzieści lat pracy za oczywistość uznawał to, że pierwsze co należy zrobić o szóstej rano, to otworzyć butelkę) oraz złodziejstwu (wiem, wiem, wtedy się nie kradło, tylko przejawiało zaradność życiową).
Po lekturze zbioru reportaży Teresy Torańskiej nie jestem już jednak taka pewna, czy moja diagnoza jest w stu procentach trafna.


WZIR [dyrektor Jaworski z Wojewódzkiego Zarządu Inwestycji Rolniczych w Toruniu]: (…) Otwieram posiedzenie komisji odbioru deszczowni. Chyba już po raz ostatni (…) Proszę państwa, znamy sprawę, szybko skończymy. To co, panie dyrektorze, przejmuje pan?
PGR [dyrektor Tadeusz Choma z PGR Mileszewy]: Chwileczkę. W założeniach techniczno-ekonomicznych inwestycja miała się nazywać rolniczym wykorzystaniem ścieków i oczekiwałem zamontowania takich instalacji, które rozwiążą cały problem z gnojowicą. teraz chcecie mi panowie przekazać deszczownię na czystą wodę. Czy ona mnie urządza? Absolutnie nie.
Zjednoczenie [Adam Józefiak ze Zjednoczenia PGR-ów w Bydgoszczy]: Moi kochani, nie zaczynajcie od początku.
PGR: Pytam dyrektora Przedsiębiorstwa Melioracyjnego w Grudziądzu, czy pompy zainstalowane obecnie w przepompowni mogą jednocześnie przepompować gnojowicę, czy nie.
(…)
RPM [Edmund Patkowski z Rejonowego Przedsiębiorstwa Melioracyjnego w Grudziądzu]: Nie. Nie ma takiej instalacji.
(…)
PGR: Dziękuję, panie dyrektorze. Wniosek prosty. Przekazuje mi się w tej chwili coś za 14 milionów złotych, co nie rozwiązuje mi żadnego problemu. Taką samą deszczownię mogłem mieć cztery lata temu za 6 milionów. Powiedziałem wtedy nie, bo już wtedy uważałem, że koszt inwestycji jest zbyt wysoki w stosunku do jej przydatności. Teraz wciska mi się to samo za 14 milionów złotych.”

Ten reportaż, zatytułowany „Odbiór” powstał dlatego, że Teresa Torańska siedziała w szafie.
Żeby do niej wejść, musiała pokonać sporo przeszkód i wykazać się sporą determinacją. Udało się.
Pozornie nie napisała niczego szczególnego, ot, zwykły – jak sama określiła w rozmowie z Małgorzatą Purzyńską – „stenogram odbioru”.
To, co udało się jej jednak z owej szafy usłyszeć sprawiło, że reportaż najpierw został zatrzymany przez cenzurę, zaś później trafił do zbioru, który zdobył III nagrodę w konkursie wydawnictwa „Iskry” na debiut roku 1979.
Kiedy zaś ja czytałam go w roku 2013, moje oczy stawały się coraz bardziej okrągłe ze zdumienia. Oczywiście bowiem, że wiedziałam, iż błędy tkwiły i w samym systemie, jednak nie miałam pojęcia o ich skali.

O sklepach „Społem” Torańska, w reportażu zatytułowanym „Reportaż spod lady”, pisze tak:
Ostatnio sypią się kary za brak towarów z listy. Listę sporządziły wysokie czynniki. Na trzech stronach są na niej wypisane artykuły, które muszą być w sklepie, nawet te, które permanentnie nie znajdują popytu. Są więc: mąka, cukier, ryż, ale także przyprawy, nektar „Świeżość”, masło dietetyczne.
Pani Iza wybłagała akwizytora z hurtowni, który zbiera w sklepach zamówienia (…), aby tego bułgarskiego nektaru „Świeżość” przydzielił jej jak najmniej.
- Mój klient go nie lubi – przekonywała.
Akwizytor bardzo lubi panią Izę, więc dał jej tylko jedną skrzynkę. Nektar „Świeżość” stoi zatem na półce dla kontrolerów. Kontroli bowiem ostatnio mnóstwo. Przychodzi taki facet z listą i sprawdza.
- Nie ma masła dietetycznego – mówi.
- Ale jest za to – broni się kierownik – masło ekstra, niebieskie, czerwone. Klienci nie chcą kupować dietetycznego, kiedy mogą inne.
- Musi być – stwierdza kontroler patrząc w listę.

Torańska pisze bardzo oszczędnie. Opisuje rzeczywistość, nic więcej. Zadaje sobie jednak pytania o to, dlaczego dzieje się tak a nie inaczej (dlaczego w sklepach są okropne, niefunkcjonalne plastikowe koszyki; dlaczego nie można kupić najzwyklejszego w świecie bezpiecznika; dlaczego istnieje tyle różnych rodzajów druczków, które muszą być wypełniane przez pracowników państwowych przedsiębiorstw – w takiej na przykład mleczarni „Wola” zużywało się ich rocznie kilkaset tysięcy sztuk w 81 rodzajach) i cierpliwie szuka na nie odpowiedzi.

Być może kogoś przyzwyczajonego do współczesnych medialnych fajerwerków ta książka znudzi. Pegeery, księgowość, papierki, fabryki, komisje, cała ówczesna zgrzebna codzienność, bez jakiegokolwiek makijażu.
Jeśli ktoś szuka jednak odpowiedzi na pytanie, czym jest prawdziwy i rzetelny reportaż, albo – jak ja – zastanawia się nad tym, jak było naprawdę, powinien sięgnąć po Torańską.
Zwłaszcza, że opisany przez nią świat istnieje nadal.

Główna księgowa ma własną zasadę; nikogo nie wsadzić do więzienia, a siebie zabezpieczyć. Zabezpiecza się, podpisując codziennie ponad sto różnych dokumentów i przygotowując sobie ciężką siatkę innych do sprawdzenia w domu.
- Oszczędności papieru należy szukać nie w księgowości – uważa – ale w jednostkach nadrzędnych. Nie ma dnia, by nie polecali opracować jakiegoś dodatkowego zestawienia. Albo dla urzędu stołecznego, albo wojewódzkiego zarządu, albo dla centralnego zarządu. Oprócz tego przysyłają instrukcje, pouczenia, każde po kilka stron.
- Proszę – pokazuje – o zmniejszeniu kosztów produkcji, że surowiec trzeba oszczędzać i podnosić wydajność pracy, zupełnie, jakbyśmy ani radia nie słuchali, ani nie czytali gazet, cztery strony…
Dyrektor techniczny najpierw je liczył. Od stycznia do czerwca naliczył 170 zarządzeń. Potem przestał.
- Czy normalny człowiek jest w stanie zapamiętać z tego choćby połowę? – pyta.

Na tym kończę, gdyż muszę napisać odpowiedzi na dwa urzędowe pisma, wyjaśnić przyczynę zwłoki w rozpoznaniu kilku spraw (byłam na urlopie, ale fakt ten stanie się prawdą dopiero, gdy opiszę go na dwóch stronach formatu A-4) oraz zapoznać się ze sto dwudziestą drugą nowelizacją ustawy o … 
Torańską jednak wsadzę sobie pod poduszkę.

Teresa Torańska „Widok z dołu”. Iskry, Warszawa 1980.

57 komentarzy:

  1. Aż boję się zastanawiać nad składem chemicznym nektaru "Świeżość". :) Nazwa z gatunku chyba nawet Mrożek by nie wymyślił.
    Nie wiem, czy akurat ta książka pod poduszką to jest dobry pomysł - wnikliwie opisywane absurdy tamtych czasów, u mnie wywołują bezsenność. :(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Skład chemiczny mógł być nienajgorszy, mam wrażenie, że w latach siedemdziesiątych mimo wszystko rzadziej sięgano po tablicę Mendelejewa niż obecnie. Mnie bardziej ciekawi kolor i konsystencja tego boskiego trunku:)
      Mi Torańska pod poduszką się przyda - zamiast zastanawiać się jak dotąd nocami, czy było tak, czy inaczej, sięgnę tylko ręką i od razu będzie mi lepiej:P

      Usuń
    2. Skoro "Świeżość", to stawiałabym na miętę, a ta z kolei nieźle komponuje się z sokiem jabłkowym, ale tak tylko sobie teoretyzuję. :)
      Mnie by się na pewno zaraz przyśniło jakieś dramatyczne podsłuchiwanie w szafie, ale z drugiej strony świadomość, że niektóre problemy opisywane przez Torańską są już abstrakcją, jest na pewno krzepiąca.

      Usuń
    3. Podsłuchiwanie w szafie przez reportera szkolnej gazetki to patent z Księgi urwisów:) A co do abstrakcyjności problemów to wcale bym się nie założył, przytoczony dialog o deszczowni pewnie miałby dziś zastosowanie np. do drogi wybudowanej za unijną dotację:P

      Usuń
    4. Lirael: z uwagi na pochodzenie napoju stawiałabym raczej na brzoskwinie, ale to też tylko gdybanie:)
      Szczęśliwie tematy polityczno-ustrojowe tak bardzo mną nie wstrząsają - w odróżnieniu od obyczajowo-społecznych. Dlatego też zarówno czytanego wcześniej "Wściekłego psa" Tochmana, jak i czytane ostatnio "20 lat nowej Polski w reportażach" przezornie trzymam z dala od sypialni!

      ZWL: Bo jak się wzorować, to na mistrzach! A z Twoim drugim zdaniem w pełni się zgadzam, niestety.

      Usuń
  2. No cóż, weteranów PRLu nic nie zdziwi, osobiście pamiętam ile rozmaitych formularz przynosił z pracy mój ojciec, bo się zdezaktualizowały i mogliśmy na nich z siostrą rysować. Teraz nie jest lepiej, w każdym razie nie w budżetówce.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Teraz mamy nowocześniejsze formy formularzy. Na przykład zamawiamy za grube pieniądze program komputerowy, który nam wszystko usprawni, przyspieszy i inne takie, bezwzględnie egzekwujemy od pracowników, by korzystali tylko z niego, po czym po dwóch latach zmieniamy koncepcję i zamawiamy całkiem inny program komputerowy... i tak w kółko. Ech!

      Usuń
    2. U nas jakoś ten sam program kancelaryjny od wieków działa, chociaż już nowy system do liczenia pensji skazał całą fabrykę na nerwowe gryzienie palców z powodu obsuwy w przelewach:P

      Usuń
    3. Z pewnością zawinił "czynnik ludzki", bo nowe systemy są zazwyczaj najlepsze, najmądrzejsze i nieomylne:P

      Usuń
    4. Oczywiście, panie z księgowości, przyzwyczajone do liczydeł, nie umiały się przesiąść na hiperprogram:PPP

      Usuń
    5. O to, to! Liczydła się przydadzą - w razie gdyby podobne sytuacje miały się powtarzać, będzie można okładać je nimi po głowach!:P

      Usuń
    6. Myślę, że przewidująco utknęły ten sprzęt w jakiejś komórce pod schodami:P

      Usuń
    7. I to właśnie polska smutna rzeczywistość - zamiast powiesić sobie liczydło nad głową, niczym mobilizujący do lepszej pracy bacik, pracownik zamiata problemy pod dywan! My nigdy nie wyjdziemy na ludzi!:P

      Usuń
    8. Może w ogóle nad głowami powinien im stać ekonom z bacikiem :P

      Usuń
    9. Wyłazi z Ciebie zacofanie (w sumie, czemu się dziwię?P) Jaki ekonom, jaki bacik? Tu pomóc może tylko nowoczesny program szpiegowski, dzięki któremu przełożony będzie mógł w każdej chwili zainterweniować!

      Usuń
    10. I tam, komputery się psują, szczególnie w jednostkach budżetowych, gdzie kupuje się w przetargu byle taniej:P A czynnik ludzki mniej zawodny.

      Usuń
    11. Patrz pan, a u nas kupili takie komputery i zainstalowali takie programy, że mało kto umie je obsługiwać (czyli czynnik ludzki do bani). Komputery very full wypas, jedynie monitory mają jeden mankament: są takie błyszczące, że można używać ich wyłącznie w piwnicy, inaczej odbija się w nich światło i nic nie widać:P

      Usuń
    12. No popacz pani, a u nas monitorki matowe, pewnie takie tańsze były:P Więc niestety mus pracować, wymówki nie ma, że razi oczka:P

      Usuń
    13. U nas z wymówkami też słabo, bo każą żaluzje zasłaniać. Zaciemnienie niczym to, które pamiętam z czasów okupacji, panie!:P

      Usuń
    14. No! Ale nic to, po drugim, najdalej trzecim rachunku za prąd musi być, że zmiękną!

      Usuń
    15. Akurat tam zmiękną. Dynamka wam podłączą i będziecie pedałować przy pracy, żeby komputery prund miały:P

      Usuń
    16. Ty wiesz, że to realne? Aż mną wstrząsnęło. Chyba zainwestuję w lampkę czołówkę, to może uchronię się przed nadmiernym rozbudowaniem mięśni łydek, a przy okazji dostanę jakąś nagrodę za innowacyjność i oszczędność?:P

      Usuń
    17. I tytuł racjonalizatora roku wraz z uściskiem dłoni prezesa:)

      Usuń
    18. Obiecuję nie zapomnieć o Twoim wkładzie w mój sukces! Pół dyplomu i cały uścisk dla Ciebie?:P

      Usuń
    19. Biorę dyplom, prezesa zostawiam Tobie:P

      Usuń
    20. Wiedziałam! To był podstęp: mam prezeskę, nie prezesa!

      Usuń
    21. Ale pewnie ma wąsy, więc liczy się za prezesa:P

      Usuń
    22. Oooo mój drogi, i tu się BARDZO mylisz! Ale nie, to nie:P

      Usuń
    23. Dyplom se powieszę na ścianie, a gdzie miałbym sobie powiesić panią prezes?

      Usuń
    24. Ja dodam tylko, że potwierdzam. e-administracja, ale z 8 kopiami w papierze i z czerwonymi pieczęciami. Inaczej nieważne :P

      Usuń
    25. ZWL: pani prezes się nie wiesza, panią prezes się długo ściska, a potem jeszcze dłużej wspomina z rozrzewnieniem!

      Bazyl: dodałabym tylko, że chociażby jedna spośród czerwonych pieczęci powinna być okrągła:P

      Usuń
    26. U nas Pan Prezes, więc co najwyżej rytualny uścisk dłoni jest dopuszczalny:P

      Usuń
    27. Jak wiemy, granice dopuszczalności przesuwają się wyjątkowo łatwo. No, chyba że PP ma wąsa!:P

      Usuń
    28. Oj dobrze, czy oj niedobrze? Pytam, bo nie wiem czy brać się do pracy fizycznej, czy nie;)

      Usuń
    29. Po pracą fizyczną rozumiesz ściskanie prezesa? To wybór należy do Ciebie, czy wolisz z wąsami, czy bez:P

      Usuń
    30. Miałam na myśli raczej pracę przy przesuwaniu granic, ale to bez znaczenia, bo i tak - jeśli chodzi o ujawnianie, czy należę do opcji "z wąsami", czy "bez wąsów" - pozwolę sobie pozostać tajemnicza:P

      Usuń
    31. A, o to chodziło. Nie wiem, czy warto przesuwać te granice:P

      Usuń
    32. Pewnie, że nie warto (chyba przesunęłam o jedną granicę za dużo...)

      Usuń
    33. To już wystarczy, wstrzymaj rącze konie:P

      Usuń
    34. Mówisz, masz: prrr!:P Strasznie spienione jakoś...

      Usuń
    35. Bo to straszna robota tak się z granicami szarpać i przesuwać...

      Usuń
  3. Ooo, taki sklep jest u mnie na osiedlu! Towary, które schodzą, są zamawiane w małych ilościach, znikają z półek błyskawicznie i potem trzeba czekać tydzień, żeby móc je znowu kupić. Do tego cała masa "półkowników", których nikt nie kupuje, ale "muszą być", zupełnie jak wspomniane masło dietetyczne. Część pań ze stoiska z wędlinami strzela focha, gdy poprosi się o konkretny kawałek mięsa (chyba mają nadzieję, że klient ślepy i nie widzi, jaki ochłap chcą mu wcisnąć), jeśli się nie wykłócisz, odejdziesz z ochłapem lub z niczym.
    Ach, jest i akcent współczesny. Ceny wyższe niż gdziekolwiek indziej...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja myślałam, że takich sklepów już nie ma! Pewnie ten utrzymuje się tylko dlatego, że przybywają doń pielgrzymki klientów żądnych wzruszeń:)
      Stoiska wędliniarsko-mięsne muszą coś w sobie mieć - jak dla mnie, co najmniej połowa z nich jest wyposażona w sprzedawczynie, których ulubionym zajęciem jest strzelanie fochów! Mus wrócić do wegetarianizmu!:P

      Usuń
    2. U nas jest sklepik pt. "właśnie wyszło" i "jeszcze nie dowieźli", ale, o dziwo, trwa :)

      Usuń
    3. Niech zgadnę - browary i jabole mają w stałej sprzedaży?

      Usuń
    4. A wyobraź sobie, że właśnie nie :D Ale taki sklep też pamiętam :)

      Usuń
    5. To może chociaż sklepowa atrakcyjna? Albo sklepowy? Bo inaczej to ja nie rozumiem:(

      Usuń
    6. Momarto, też mi się wydaje, że o istnieniu decyduje sentyment klientów ;-). Wegetarianizm w naszej szerokości geograficznej jest ciężki do zrealizowania, a dla mnie niemożliwy. Rozważam emigrację do Włoch, w tamtejszym klimacie będę wegetarianką bez wysiłku, a nawet z przyjemnością.

      Bazyl, pewnie tu działa instynkt łowiecki klientów - trafić na moment, kiedy dowiozą, i dlatego sklepik trwa? ;-)

      Usuń
    7. Sentyment? Do czego? U Was też element głównie napływowy, jak u nas, a takowy nie jest specjalnie sentymentalny. Już prędzej przekonuje mnie wersja z instynktem łowieckim:)
      Z wegetarianizmem daje radę, choć na przednówku z bólem. Potrzebna jednak odpowiednia motywacja i wsparcie w rodzinie (brakuje jak cholera).

      Usuń
    8. Cała tajemnica tkwi w lokalizacji. Bezpośrednia okolica biur :)

      Usuń
    9. A, to co innego! W sąsiedztwie mojego miejsca pracy też był taki sklepik, jednak okoliczne biura mocno specyficzne (same służby, w tym specjalne:PP), więc po roku właściciele doszli do wniosku, że jednak warto poszerzyć asortyment:))

      Usuń
    10. Miałam na myśli sentyment do PRL-u. Nieraz wychodząc z tamtego sklepu mam wrażenie, że poprzedni ustrój wcale się nie skończył ;-)
      Jeśli wytrwasz, będziesz w moich oczach bohaterką - bo ja doskonale wiem, że nie dałabym rady, i nawet nie próbuję. Czy to dobra motywacja zastępcza? :-)

      Usuń
    11. Nie wiem, czy tego rodzaju sentyment może być aż tak silny, żeby pacyfikować uczucia klientów, ale pewnie się nie znam.
      Obawiam się, że rola bohaterki - nawet przy takiej motywacji zastępczej - nie jest mi pisana - trzy męskie sztuki w moim domu skutecznie pacyfikują wszelkie próby wprowadzania bezmięsnych posiłków, zaś koleżanka z pracy narzeka, że za głośno chrupię marchewką!:(

      Usuń
  4. Nektar "Świeżość", którego nikt nie kupuje? To mnie zaintrygowało! Czyżby był nieświeży?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sądzę, że problem tkwił w czym innym, a polska nazwa produktu miała na celu ratowanie sytuacji związanej z koniecznością importowania produktu z kraju zaludnionego przez bratni naród.

      Usuń