Jedną
z rzeczy, którą lubię najbardziej zarówno w czytaniu książek, jak i pisaniu bloga, jest
nieprzewidywalność.
Moje
codzienne życie w zasadzie – z małymi wyjątkami – bywa porządne i
poukładane; mniej więcej wiem, co będzie się w nim działo za tydzień czy miesiąc.
Jak
na razie nie potrafię jednak przewidzieć tego, co będę za tydzień czytać, ani
tego o czym zechcę napisać.
Najnowszej
książki Wojciecha Tochmana nie planowałam czytać. W dużej mierze było to spowodowane
wrażeniami ze spotkania z tym autorem, podczas którego nieco zraziła mnie
przybrana przez niego poza. Nie przepadam za osobami sprawiającymi wrażenie, że
patrzą na wszystkich rozmówców z góry. I nawet jeśli wiem, że to raczej
nieprawda (a sądzę, że tak jest w przypadku Tochmana), to trudno wykrzesać z siebie
więcej niż tylko odrobinę sympatii.
Kiedy
jednak stało się tak, że niespodziewanie, pod wpływem impulsu, przeczytałam
„Eli, Eli”, nie wydawało mi się, abym mogła o tej lekturze cokolwiek w
najbliższym czasie napisać. Niekompatybilność tej pozycji z choinkami, bombkami
i Mikołajami wydaje się bowiem być aż nadto wyraźna.
Tymczasem
okazało się, że jest zupełnie inaczej.
„Eli,
Eli” z estetycznego punktu widzenia znakomicie nadaje się na prezent
gwiazdkowy.
To
książka pięknie wydana, z przemyślaną kompozycją i cudownymi, artystycznymi
zdjęciami. Gdy dodać do tego nietypowy format i wysoką jakość papieru, aż żal nie położyć jej pod choinką.
W
zasadzie zresztą, przeglądając ją pobieżnie w księgarni, można nie zorientować się, że
to o filipińskich slumsach i ich mieszkańcach. O potwornej, w zasadzie
niewyobrażalnej dla nas nędzy, ludzkim okrucieństwie i bezduszności. O
nieszczęściu i braku perspektyw. O cierpieniu.
Nie
każdy, w tym i ja, zrozumie dlaczego powinien interesować się tym, co na co dzień dzieje się w Filipinach. Zwłaszcza, że liczba ludzkich tragedii w Polsce ciągle wydaje się
być wysoka.
Rozumiem,
dlaczego tym tematem zainteresowali się i Tochman, i Wełnicki (autor zdjęć);
zostało to dokładnie wyjaśnione w ostatnim rozdziale i w dołączonych
„podziękowaniach”.
Dalej jednak nie wiem, czy i po co i ja muszę to wszystko
wiedzieć.
Nie
żałuję, że przeczytałam tę książkę, ale trochę dziwię się, że tak mało mnie
obeszły opisane w niej historie.
A
każda z nich jest niezwykle dramatyczna. Wstrząsająca.
Każdy
rozdział opowiada inną historię. Punktem wyjścia jest za każdym razem zdjęcie.
Najbardziej
spektakularna historia to opowieść o „dziewczynie z perłą”, Josephine, chorej
na rzadką i nieuleczalną chorobę skóry.
Bohaterami innego rozdziału jest dwójka żyjących w szafie malutkich dzieci, które –
gdyby nie pojawiły się na drodze twórców tej historii – być może dziś już by nie żyły.
Pojawia
się też opowieść grozy, o ludziach żyjących na cmentarzach.
Będzie
i o bezmyślnych zachodnich turystach, wybierających się do slumsów na rodzaj
safari, i o wykorzystujących ich głupotę tubylcach.
I
o tym, jak ciężko jest w filipińskich slumsach zarobić tyle, ile w Polsce uznalibyśmy za marne grosze, a co tam stanowi kwotę pozwalającą na przeżycie.
Najwięcej
miejsca zajmuje jednak opis beznadziei. I widmo wszechobecnej śmierci.
Tochman
opowiada o wszystkim pozornie beznamiętnie, nie ukrywając swojej pozycji piszącego książkę reportera z dalekiego kraju.
Przez pierwszych kilka rozdziałów nie zachęca to do lektury. Autor stosuje
bowiem dość tanie chwyty, kontrastuje historie w sposób, który daje wrażenie
moralizatorstwa.
Różnica
między naszym a tamtym światem jest olbrzymia. Jeśli jednak w przypadku Chin
czy chociażby Bangladeszu, mogę wykrzesać z siebie rodzaj poczucia winy,
chociażby z uwagi na kupowanie taniej odzieży i napędzanie koniunktury na
towary produkowane przez bezwzględne zachodnie koncerny, o tyle z Filipinami idzie mi znacznie gorzej.
Osobiście
nie podróżuję bowiem w tamte strony, nie zatrzymuję się w luksusowych hotelach,
że o nieuprawianiu seksturystyki nie wspomnę.
Wiem,
że na świecie jest mnóstwo miejsc, w których jest bardzo źle, ale na co dzień
widuję za dużo potwornej polskiej biedy i okropnych ludzkich nieszczęść, które
dzieją się na wyciągnięcie ręki, aby wzruszać się wystylizowanymi historiami o
jeszcze gorszych nieszczęściach w jeszcze czarniejszych miejscach. Nawet jeśli
są znakomicie napisane.
I
choć mniej więcej w połowie tej, dość krótkiej, opowieści, zrozumiałam (tak mi
się przynajmniej wydaje) cel przyjęcia przez Tochmana takiej, a nie innej maniery
pisarskiej, to jednak nie zaczęłam dzięki temu bardziej współodczuwać.
Może
to mój defekt, może brak wrażliwości, a może nic w tym złego. Jedni spełniają
się globalnie, inni zaś lokalnie.
Paradoksalnie
jednak, teraz, tuż przed Świętami, dostrzegłam jedną ważną rzecz, o której
pisze Tochman.
Hipokryzję
pomagających.
Nie
jest sztuką rzucić dolara na ulicy, albo dać banana głodnemu dziecku (które za
chwilę może umrzeć wskutek zadławienia się nim), po czym odwrócić się na pięcie
i odejść w glorii wielkiego dobroczyńcy.
Pomagać
też trzeba umieć, a przede wszystkim trzeba robić to z pokorą.
Tochman
nie kryje zresztą, że sam nie okazał się mistrzem w tej dyscyplinie. W książce
napisał o tym w sposób, który jednak trochę mnie zirytował, może przez to, że
nie do końca zaakceptowałam wspominaną wyżej manierę. Na szczęście przeczytałam także rozmowę z nim, zamieszczoną w 41 numerze tegorocznych „Wysokich obcasów”, a przeprowadzoną przez Dorotę Wodecką, w której mówił o tym w
sposób dużo bardziej dla czytelnika strawny, gdyż niewystylizowany.
A napisałam dziś post o tej książce dlatego, że wczoraj pewna daleka znajoma, pracująca dla dużej korporacji, otrzymała od
swojej szefowej maila.
W
wiadomości zawarta była informacja o tym, że otóż – chwalmy Pana! – zarząd
korporacji, której ma zaszczyt być trybikiem, postanowił przed świętami pomóc
wybranej przez siebie ubogiej rodzinie. Ze strony zarządu pomoc sprowadza się
do rzucenia szczytnego hasła oraz zarządzenia wśród trybików obligatoryjnego uczestnictwa w
zbiórce pieniędzy. Wszystko podlane świątecznym sosem, pełnym
haseł o miłości bliźniego.
Moja
znajoma pracuje dla tej korporacji od kilku lat, ciągle na podstawie kolejnych umów zlecenia,
zarabiając aktualnie niewiele ponad tysiąc złotych miesięcznie, a wykonując w zasadzie pracę na pełen etat. Jej sytuacja rodzinna i życiowa
jest trudna, by nie powiedzieć, dramatyczna.
Nie
trzeba jechać do Filipin, by zrozumieć, że ten świat nie jest najlepszym z
możliwych.
Wojciech
Tochman „Eli, Eli”, fotografie Grzegorz Wełnicki. Wydawnictwo Czarne, Wołowiec
2013.
Jeżeli tekst jest wystylizowany jak drugie zdjęcie, to chyba wiem o czym piszesz. A co do otwierającego tekst akapitu, to ja się na razie nie potrafię przewidzieć, czy w ogóle cokolwiek jeszcze napiszę :(
OdpowiedzUsuńBingo. To ta stylizacja i ta maniera. Jedni się zachwycą, inni zdumieją.
UsuńMam nadzieję, że wkrótce znienacka poczujesz się zainspirowany. Życzę Ci jednak, aby źródło inspiracji było radośniejsze niż to moje.
To na pewno. Mam na głowie zbyt dużo własnych trosk, żeby sobie dokładać cudze. Egoistycznie i nic a nic empatycznie, ale takie życie. W czasie wolnym oddaję się konsolowej strzelance i Ceramowi, ale ze zdumieniem zauważam, że z tego ostatniego nic nie zostaje mi w głowie. Chyba mi się po prostu mózg zlasował :)
UsuńMoment kalendarzowo-pogodowy jest fatalny, ja też się zawiesiłem i nic mi się nie chce :( Za to o Tochmanie wszędzie peany, a tu Koleżanka się tak wyłamuje ze zgodnego chóru :P
UsuńKiedy jeszcze czytałem o rzeczach trudnych, to "Jakbyś kamień ..." zrobiła na mnie wrażenie. Przeczytałbym o Rwandzie, ale chyba nie dam jednak rady. Przynajmniej nie w tej chwili :( Teraz jest sezon na rzeczy lentkie :D
UsuńBazyl: zawsze to lepsze, gdy się mózg zlasuje, niż gdyby się miał zlansować, co ostatnio wydaje się niestety częstszym zjawiskiem.
Usuń"Jakbyś kamień..." czytałam kiedyś, w związku z pierwszym wyjazdem do Chorwacji. "Eli, eli" czyta się zdecydowanie łatwiej, ale gdybym miała wybierać, wolę "Jakbyś kamień jadła".
ZWL: Mi się nie chce i w ogóle jest do bani, ale nie mam czasu się zawieszać, toteż i piszę, siłą rozpędu. Nie mam pojęcia, co piszą o tej książce, bo nie czytałam żadnej recenzji, poza zamieszczonej na blogu "Krytycznym okiem". Cóż, najwyraźniej wszędzie wokół pełno wrażliwców, a tylko ja dotknięta taką okropnaą znieczulicą.
Mnie tam czyjś lans nie przeszkadza dopóki nie muszę w nim uczestniczyć osobiście (zlajkuj, odwiedź, zabaneruj, wspomóż). Autolansu w jakiejś hurra formie nie uprawiam (tylko tyle, żeby ego nie łkało w kącie, a i to ostatnio też nie), bo nie zwykłem reklamować tandety :P A ze znieczulicą nie jest chyba u Ciebie tak źle vide post niżej :D
UsuńBazylowe ego łkające w kącie to widok, który z pewnością zebrałby mnóstwo lajków!:P Za którymi natychmiast podążyłyby oferty pomocy, przytulenia do łona itepe, ma się rozumieć.
UsuńCo do postu niżej: nie ma to jak najpierw przygotować grunt, nieprawdaż?:P
A wiesz, że resztką silnej woli powstrzymuję się przed wpisem w stylu: "Odchodzę! Proszę mnie nie szukać!!" :P Racja, grunt to grunt :D
UsuńJak śpiewała Kalina Jędrusik, a co dziś - przynajmniej u nas - jest wyjątkowo aktualne: "Nie odchodź. Pada deszcz.":P
UsuńPotraktuj to jako przygotowanie ewentualnego gruntu pod. Mogę nawet pierwsza rzucić się do stóp bloga, przy czym łkając, a nie lajkując (grunt to polskie znaki diakrytyczne):P
A będzie ruciany wianek i biała zasłona? :P
UsuńJeśli znajdziesz białego jednorożca, który da się na to nabrać, to proszę bardzo!:P
UsuńNo tak, matkowanie dwóm synom powinno mi było dać do myślenia :P Ok, niech będzie opcja z samym łkaniem (polecam wiadomą scenę z "Kogla - mogla" celem przysposobienia do.) :D
UsuńBiorąc pod uwagę, że wczoraj obchodziliśmy kościelne święto niepokalanego poczęcia Najświętszej Maryi Panny, czuj się usprawiedliwiony:P
UsuńJeśli przeżyję nadchodzący tydzień, w piątek wieczorem z mych ust będzie dobywało się tylko łkanie, co polecam uwadze, gdybyś jeszcze wahał się z wyborem daty. Ale pamiętaj przede wszystkim o Kalinowym przesłaniu:P
Momarto, Ty się nie roztkliwiaj nad Bazylem, któren tu sprytnie wymusza łkania, o rucianych wiankach nie wspomnę :P
UsuńRozumiem, że skojarzenie z psem ogrodnika, jakie nasunęło mi się po przeczytaniu Twojego komentarza, mam natychmiast odrzucić, jako całkowicie nieuprawnione?:P
UsuńCałkowicie i absolutnie.
UsuńOdrzuciłam. Czuję dotkliwą pustkę:(
UsuńNiedobrze, ale takie pustki długo nie zostają puste :P
UsuńNo to dawaj ją zapełniać:P
UsuńW ramach zapełniania mogę Cię poczęstować mandarynką, chcesz?
UsuńNie miałam na myśli pustki w żołądku, a raczej tę egzystencjalną, ale w końcu od czegoś trzeba zacząć:P Poproszę, o ile będzie obrana (dotykamy tu jednej z moich nielicznych fobii żywieniowych).
UsuńMandarynkę mogę obrać, pomarańczę dałbym ze skórką, bo nie znoszę ich obierać:P Tak w ramach dzielenia się fobiami :D Pustka egzystencjalna zapełni się sama, bigosy czas nastawiać powoli, karpie do wanny wpuszczać, przeliczać, czy prezentów dla wszystkich wystarczy...
UsuńO pomarańczach nawet nie mów, bo się od razu się wzdrygam:P A za taki sposób zapełniania pustki uprzejmie dziękuję, akurat na brak zajęć nie narzekam.
UsuńA ja parę miesięcy temu miałem fazę na pomarańczę i łuskałem je z małpią wprawą. Co jest o tyle dziwne, że powiedzenie "ma dwie lewe ręce" ukuto jakby z myślą o mnie. Mandarynki nas rozleniwiły, ot co? :D
UsuńPS. A z tekstem do piątku może się wyrobię. A może nie :P
U mnie rzecz nie w rozleniwieniu czy zdolnościach manualnych, a w uczuciu, którego doznaję, gdy muszę zabłądzić palcem pod cytrusową skórkę, ble! I zgadzam się z ZWL - z dwojga złego lepsze mandarynki niż pomarańcze. A grejpfruty to już zupełnie fuj!:P
UsuńPS. Rozumiem, że podbijasz stawkę? Nic z tego, w piątek będę łkać najpiękniej, potem to już nie będzie to samo:P
Piątek, trzynastego i łkająca niewiasta. Robi się coraz bardziej intrygująco. Chyba dam się przekonać do pozostania. Ale pisać dalej mi się nie chce :D
UsuńNiby że "łkającą niewiastę w piątek trzynastego zobaczyć, gorzej niż stłuc lustro po zobaczeniu czarnego kota przebiegającego drogę w czasie, gdy samemu przechodzi się pod drabiną"?:P
UsuńCieszę się, że zmiękłeś. Może jak obiecam, że nie załkam, to jednak coś kiedyś napiszesz?:)
Coś. Kiedyś. Hmm ... Zgadzam się :D
UsuńChyba zacznę prowadzić szkolenia w zakresie skutecznych technik perswazji! A w piątek i tak będę musiała załkać, tyle że teraz pozostaje mi poduszka:P
UsuńJak utknęłam po 3-4 tekstach, tak tkwię nadal w tym samym miejscu. Moralizatorski ton Tochmana zniechęcił mnie bardzo. Czy nie miałaś wrażenia, że o innych turystach wybierających się na zwiedzanie slumsów Manili wypowiadał się z wyższością?
OdpowiedzUsuńZaciśnij zęby i zrób jeszcze jedno podejście. Podtrzymuję twierdzenie, że mimo wszystko warto. Chyba że okażesz się jeszcze mniej stylizacyjnieodporna niż ja.
UsuńA wrażenie miałam, owszem; jak sądzę, było to zamierzone przez autora. I w zasadzie usprawiedliwione okolicznościami. W tej książce nie wszystkie rzeczy są oczywiste, ale to że tego typu wyprawy są odmianą dawnych wizyt w muzeach osobliwości akurat jest jasne (mniej gramotnym autor na końcu łopatologicznie to wytłumaczy). Cóż, my, którzy jesteśmy ponad to, możemy popatrzeć na innych z wyższością, czyż nie? (i uwaga: ponieważ zauważyłam, że niektórzy (nie mam na myśli Ciebie) mają problem z odczytywaniem ironii zaznaczam: nie jest to kąśliwa uwaga pod adresem autora, a raczej pod adresem całego świata, do którego i ja się zaliczam).
Właśnie zastanawiałam się podczas lektury, czy ta ironia mi przypadkiem nie umyka.:( Spokojnie, zacisnę zęby i za jakiś czas wrócę do lektury. W ub. tygodniu czytałam inne reportaże m.in. z Filipin, więc muszę odsapnąć.;)
UsuńIstotnie, co za dużo, to niezdrowo. Tak jak po posiłku, tak i po każdej lekturze niezbędna jest przerwa na trawienie.
UsuńJa mam wrażenie, że to, co ja rozumiem przez ironię, i to co rozumiem przez nią autor, to dwie różne ironie. Z pewnością gdzieś znalazłyby jednak punkt wspólny, o ile chciałyby się poszukać.
Jak zwykle interesujący wpis, a puenta trafiająca w sedno. Chciałoby się rzec: "to się do gazet nadaje!"...
OdpowiedzUsuńDo gazet nie, za mało krwiste, a bohaterem nie jest żadne biedne, chore dziecko, nad którym można by się ulitować.
UsuńOsobiście wolałabym nie mieć okazji do takiego puentowania.
A czy to nie jest trochę tak, że jesteśmy nieczuli na krzywdę innych, bo przecież te Filipiny są tak daleko, więc co mnie to obchodzi, ja tam i tak nie jeżdżę? Nie ma znaczenia po prostu ludzki odruch-pomagam komuś, kto tego potrzebuje? Filipińczycy nie mogą liczyć na pomoc swojego państwa, bo rok temu dotknęło ich potężne trzęsienie zimie i po prostu rząd nie maa pieniędzy. W Polsce jest PAH, jest Szlachetna Paczka, są fundacje, które starają się pomagać. Ludzie nie są tu jednak zostawienie sami sobie.Co mają Filipińczycy? Na jaką pomoc mogą liczyć Syryjczycy, o których nikt zdaje się nie pamiętać. A ludzie w Afryce? Tochman napisał tez bardzo dobre i bardzo wstrząsające reportaże o Polsce. Ale nie bądźmy tak bardzo obojętni, bo jakiś kraj jest zbyt daleko. Co do pomocy humanitarnej - polecam książkę "Karawana kryzysu"- jest o tym jak nie powinna wyglądać taka pomoc.
OdpowiedzUsuńAleż oczywiście, że tak jest. O niejeżdżeniu napisałam z pełną świadomością tego, co piszę. Ja po prostu całego świata nie ogarniam i nie daję sobie rady nawet z polską rzeczywistością, ale rozumiem że można, ba, być może nawet powinno się, myśleć inaczej. Może to kwestia dorośnięcia do czegoś, a może nie. Jedni skupiają się na szczególe, inni na ogóle, ale czy ktoś jest przez to lepszy, a ktoś gorszy?
UsuńOwszem, w Polsce jest na pewno lepiej niż w filipińskich slumsach. Ale tak się składa, że ja na co dzień widzę polską, okrutną biedę i ludzką bezradność. I to mną wstrząsa, i tu czasem udaje mi się coś zrobić. A czasem nie. I w takiej sytuacji rzucenie się na pomoc Filipińczykom (nie mówię o doraźnej pomocy związanej z kataklizmami) byłoby dla mnie (podkreślam: dla mnie) pójściem na łatwiznę. Bo akurat mi dużo prościej jest zrobić przelew z konta i cieszyć się, że jestem taka międzynarodowa, niż spróbować poruszyć jakieś sznurki tu, na miejscu, gdzie bardziej prawdopodobne jest, że zamiast laurki dostanę po głowie.
Wysłuchałam swego czasu argumentów Tochmana na temat tego, dlaczego nie będzie pisał reportaży o Polsce (może to już nieaktualne, nie wiem). Rozumiem, ale uważam inaczej. I powtórzę raz jeszcze: "Eli, Eli" mnie nie poruszyło tak jak inne jego książki. Najwyraźniej się rozmijamy.
A o "Karawanie kryzysu" już kiedyś słyszałam, dziękuję za podpowiedź.
Ale to też nie chodzi o pomoc doraźną, albo taką, którą można się chwalić, że to międzynarodowe. Pomoc nie zna przecież granic. Piszesz, że widzę biedę w Polsce i to mną wstrząsa. No, dobrze, ale czy bieda gdzieś poza Polska jest inna? Mniej wstrząsająca? Mniej okrutna? Przecież to jest tak samo straszne- i tu, i tam. To, że tego nie widzisz, nie oznacza, że czymś się różni. Powiem więcej- bywa dotkliwsza, bardziej tragiczna. W Polsce małe dzieci nie muszą jednak przez 8 godzin nosić cegieł na głowie, jak dzieci w Pakistanie.W Polsce biedne dzieci nie umierają na zapalenie płuc w takim stopniu jak dzieci np. w Afryce (były chyba gdzieś publikowane raporty Lekarzy Świata o umieralności dzieci w krajach Trzeciego świata w dobie tak dobrze ogólnie rozwiniętej medycyny). Polecam cykl filmów dokumentalnych, które rekomenduje Ewa Ewart, czy filmy w ramach WATCH DOCS. W Polsce naprawdę jesteś w stanie zrobić dużo więcej, bo żyjemy w innej rzeczywistości. I dzięki temu jednak łatwiej (nawet biorąc pod uwagę wszechobecną biurokrację), niż w krajach np. afrykańskich (tu polecam Kapuścińskiego- tez o tym pisał ). Poza tym w tych biedniejszych krajach ludzie nie mogą liczyć na pomoc państwa, organizacji, służby zdrowia, etc. Często są zdani sami na siebie, do wielu z nich nigdy pomoc nie dociera. Wydaje mi się, że absolutnie nie można wartościować świata na zasadzie to co widzę jest dla mnie ważne, tego co nie- mam tak troszkę gdzieś. Piszę o tym nie w kontekście książki (nadal czeka na stosiku "do przeczytania", bo odnoszę wrażenie, że mogę mieć mieszane uczucia), tylko przede wszystkim dlatego, że siedzę w temacie pomocy humanitarnej, praw ludzkich, dokumentów i reportaży, i po prostu trochę jednak wiem na ten temat. I za każdym razem nie mogę jakoś tak nie zareagować, co mam nadzieję, nie masz mi za złe :)
UsuńOczywiście, że nie mam za złe; zawsze lepiej jest, gdy nie wszyscy się z nami zgadzają. Najgorszą z rzeczy, jaka każdemu może się przydarzyć, jest zasklepienie się w przekonaniu o własnej mądrości:)
UsuńWszystko, co napisane wyżej niewątpliwie jest prawdziwe, jednak ja aktualnie jestem na etapie, w którym potrzebuję wartościowania i posegregowania po to, aby nie oszaleć od nadmiaru. Przykro mi bardzo, ale nie jestem w stanie zajmować się jednocześnie wszystkim, tym bardziej że zazwyczaj jeśli coś/ktoś jest do wszystkiego, to jest do niczego. Pewnie gdybym zaangażowała się w pomoc humanitarną ludziom żyjącym dalej niż w Europie, uważałabym że to jest właściwa droga. Ale się nie zaangażowałam i nie zaangażuję z uwagi na szereg różnych uwarunkowań, o których nie czas i miejsce pisać. Ale doceniam jak dobrze, że jest ktoś, kto to robi za mnie. Ja natomiast pozwól, że zajmę się przestrzeganiem praw człowieka na gruncie lokalnym. Bo to też ktoś musi robić, zwłaszcza że bardzo, bardzo wiele jeszcze szwankuje. Choć zgoda, że pewnie znacznie mniej niż w krajach Trzeciego Świata.
I nie uważam, że tylko to, co widzę jest ważne, dlatego na wszelki wypadek trzeba zamknąć oczy. Jeśli takie stworzyłam wrażenie, najwyraźniej muszę jeszcze popracować nad sposobem argumentowania. Wszystko co piszę, zmierza przede wszystkim do naświetlenia problemu przed jakim staje jednostka, przeciętny człowiek, który - mając dobre chęci - musi jakoś odnaleźć się w tym świecie, w którym, w niespotykany dotąd sposób, zostaje zbombardowany dramatycznymi informacjami.
Absolutnie nie chcę nikogo namawiać na angażowanie się w pomoc z przymusu. To nie o to chodzi, chociaż oczywiście ludzie pomagają z różnych pobudek. Sama nie pracuje póki co w żadnej z organizacji humanitarnych. Nie mniej życie weryfikuje nasze postępowanie i niejako zmusza do pewnych przewartościowań. To o mnie :) Nie oczekuję przecież, że nagle w jakiś spektakularny sposób rzucisz się niosąc pomoc tu, i tu, i tu ;) (o tej m.in. świadomej pomocy jest zresztą ta książką, którą wspominałam)- napisałaś, że starasz się pomagać lokalnie, a to również jest cenne, bo z reguły ludzie wolą stać z boku. Chociaż znam osoby, które pomagają bezdomnym, kosztem swojego wolnego czasu.Sama jeździłam kiedyś po okolicy, gdzie mieszkam z kuratorem społecznych i widziałam biedę, o jakiej nie zdawałam sobie sprawy. Więc pomoc na naszym podwórku też jest istotna. Ale potem więcej czytałam, więcej oglądałam, poznałam wolontariuszy, którzy jeżdżą z pomocą po świecie i nastąpiła pewna weryfikacja zjawisk.I chyba dlatego moją uwagę przykuły jednak Twoje słowa "Nie każdy, w tym i ja, zrozumie dlaczego powinien interesować się tym, co na co dzień dzieje się w Filipinach. Zwłaszcza, że liczba ludzkich tragedii w Polsce ciągle wydaje się być wysoka.(...) Dalej jednak nie wiem, czy i po co i ja muszę to wszystko wiedzieć." i po prostu wywołały pewną niezgodę na takie podejście. Po prostu uważam, że im więcej wiemy o świecie, tym jesteśmy bogatsi wewnętrznie, bardziej otwarci, chociaż czasem też czujemy pewną bezsilność, bo przecież świata nie zbawimy. Ale przez to doceniam to co mam, to w jakiej rzeczywistości żyję, a chciałabym się zająć pomocą zawodowo. I dlatego rozumiem pomoc Filipinom, czy Syrii- nie wynika to ani z poczucia współodpowiedzialności, ani podejścia "muszę pomóc wszystkim cierpiącym na całym świecie". Większy wpływ miały na mnie np. takie artykuły http://www.tygodnik.com.pl/apokryf/10/kapuscinski.html
UsuńPozdrawiam :)
Docenianie tego, co się ma jest jedną z podstawowych umiejętności, którą powinien posiąść każdy. Szkoda, że zazwyczaj przypominamy sobie o niej wtedy, gdy nie mamy już czego doceniać.
UsuńTrzymam kciuki za powodzenie w realizacji planów, w tym i za to, by nie zostały one podeptane przez cynizm tego świata.
Dziś już intelektualnie nie podołam podlinkowanemu artykułowi, ale jutro chętnie przeczytam. Czasem tak jest, że parę zdań potrafi silniej nas poruszyć niż setki zapisanych drobnym maczkiem stron.
A pracę nad precyzyjniejszym doborem słów już zaczęłam. Za grzechy żałuję i obiecuję poprawę:)
Zazwyczaj tak jest, że pewne rzeczy docenia się zbyt późno. Ale czasem tzw. życie samo stawia nas do pionu. Nie dziękuję, żeby nie zapeszyć, ale uśmiecham się w podzięce :) Mam nadzieję, że uodparniam się na cynizm, im więcej go doświadczam, czy widzę. Mam nadzieję, że artykuł Cię zaciekawił. Nie chce, jak pisałam, zbawiać świata, ani nikogo zmuszać do niczego. Ale sama kiedyś byłam osobą, której się wydawało, że skoro coś jest daleko i mnie nie dotyka, to mnie nie interesuje. Tylko życie czasem weryfikuje poglądy :)
UsuńPozdrawiam!
ps.Mam jakieś problemy z kontem na bloggerze.Nawet nie mogę się zalogować pod własnym nickiem (stąd ten nieszczęsny anonim)- chaber73, to ja ;)
Artykuł owszem, zaciekawił, ale z uwagi na spiętrzenie lektur całkiem innego rodzaju nie wyszłam poza pierwszy akapit. Może w weekend nadrobię.
UsuńDziś w radiu Tok fm w audycji "Światopodgląd" była bardzo ciekawa rozmowa z panem Bogdanem Góralczykiem, który właśnie niedawno wrócił z Filipin. Tu link do strony audycji (http://audycje.tokfm.pl/audycja/20), bo nie umiem ustawić linka do konkretnej rozmowy. Przyznam szczerze, że trochę zrobiło mi się wstyd za to, co tu powypisywałam, serio.
PS. Nie przejmuj się. Masz dobre konspiracyjne wzorce, od razu skojarzyło mi się bowiem z "Allo, allo" i hasłem "To ja, Leclerc!":)
Dziękuję za link- wysłuchałam. Ano, właśnie...:( Zresztą o tym właśnie usiłowałam napisać.Ale cieszę się, że zwróciłam Twoją uwagę i że przede wszystkim nie zostało to bez echa. Bo dla mnie najgorsze są reakcję pt."jeżdżę tam na wakacje, co mnie reszta obchodzi" - kompletnie nie wiadomo co wtedy zrobić. W każdym razie- sama widzisz, ze nasz polska rzeczywistość daje jakąś nadzieję.Nawet skrajna bieda jednych potrafi zmotywować kogoś innego do pomocy, czy działania. W wielu miejcach na świecie ludzie nie mają nic, są jakby z góry na przegranej pozycji, chociaż przecież nie są winni temu, gdzie się urodzili.
UsuńPS. Allo allo zawsze bardzo lubiłam, a ze nosze okulary to Leclerc pasuje jak ulał ;) Szkoda, że konto mi dalej nie działa :/
Do mnie najwyraźniej bardziej przemawia konkret i fakt, a nie literacka stylizacja. Przytoczona przez Ciebie reakcja jest tą, po której można się tylko załamać; niestety w pewnych środowiskach jest dość powszechna. I nie są to środowiska złożone z osób biednych i niewykształconych.
UsuńProblem tego, jak pochodzenie czy miejsce urodzenia determinuje nasze życie jest i chyba niestety zawsze będzie wiecznie żywy. W środę zetknę się z dowodem na jego występowanie także i u nas, i za każdym razem kiedy sobie o tym przypomnę, jestem w coraz mniej świątecznym nastroju (zwłaszcza, że jest to tzw. przypadek beznadziejny, a przynajmniej ja nie dysponuję środkami, które dawałyby jakąś nadzieję na pomoc).
Nie mam pojęcia o co może chodzić z Twoim kontem na bloggerze; moje działa bez zarzutu:(
Dopóki nie przeczytam książki, to nie mogę się na jej temat wypowiadać. Chociaż prześledziłam różne dyskusje na jej temat i wiem, że wzbudza emocje. Negatywne także. Fakt- niektóre wypowiedzi o sytuacji na Filipinach rzeczywiście mogą załamywać. Nie wiem skąd w ludziach tyle cynizmu i jakiejś takiej wyższości :(
UsuńRzeczywiście są takie chyba dość niezmienne elementy życia, które je mocno determinują. Mam jednak nadzieję, że może Twój "beznadziejny przypadek" nie jest jednak aż tak beznadziejny? Że jeśli Ty nie możesz pomóc, to będzie mógł zrobić to ktoś inny. Może warto zainteresować media i sprawa zyska dobroczyńców? Tak strzelam, bo nie znam sytuacji, ale może warto próbować i nie poddawać się?
Z kontem jeszcze powalczę, może to ja coś zmieniam w ustawieniach :/ Anonimowy chaber73
W książce pojawił się jeszcze jeden denerwujący element, niby dyskretnie, ale mnie dźgnęło. Autopromocja, przy czym nie autora, a lokalu, który współtworzył. Bez sensu i nie na miejscu, przynajmniej dla mnie.
UsuńCynizm jest chyba znakiem naszych czasów, sama coraz częściej mam ochotę nałożyć w taką - całkiem wygodną - maskę.
Przypadek, o którym napisałam jest studium bezradności instytucji państwowych i dowodem na brak istnienia jakichkolwiek praktycznych, a nie tylko teoretycznych mechanizmów, które pozwoliłyby pewnej grupie osób wydobyć się z kłopotów, w jakie wpadli głównie z uwagi na to, na co nie mieli wpływu (co nie znaczy, że sami są święci). Abstrahując od tego, co ja mogę tu zrobić, uwierz mi, że temat nie jest medialny. Nawet przed świętami.
Hm, a to trochę dziwne- wydawało mi się, że miejsce o którym wspominasz już reklamy nie potrzebuje. A swoją drogą cenie je sobie -szczególnie za ciekawe spotkania.I dobra kawę przy książce ;) Najchętniej bym już przeczytała "Eli, Eli" ale skoro była na "kupce do przeczytania", to chwilowo jest u koleżanki- czekam więc jak do mnie wróci.
UsuńCynizm chyba nie ma teraz nic wspólnego z doktrynami filozoficznymi- czasem się zastanawiam, czy nie jest taką funkcją obronną?
Przykro mi więc, że ta sytuacja, o której wspominasz jest aż tak trudna.Ale podobno nadzieja umiera ostatnia. (chaber73)
Byłam tam tylko raz, dwa tygodnie temu i owszem, zrobiło dobre wrażenie (i to mimo że niespecjalnie można się tam najeść, za to nadrabiają grzanym winem:P).
UsuńWspółczesny cynizm na pewno bardzo często stanowi formę obrony czy raczej rodzaj ucieczki od problemów. Szkoda tylko, że jest tak mało konstruktywny.
Najeść się tam nie można zupełnie! Ale fakt- grzane wino maja dobre ;) Jak jedzenie, to polecam też fajne miejsce na Oboźnej 3- ich naleśniki musiałam czasem brać do domu, bo nie dojadałam całości ;)
UsuńCo do cynizmu- trudno mi się z Tobą nie zgodzić. Chociaż częściej spotykałam się z jego odmianą będącą jednak rodzajem wyrachowania i raczej miałkości myślenia. (chaber73)
No, jak już pożarłam wszystkie oliwki i bagietkę, obficie umoczoną w oliwie, to trochę przestało mi burczeć w brzuchu:P Dzięki za polecenie; choć w stolicy bywam raczej rzadko, będę pamiętała o naleśnikach:)
UsuńMiałkość myślenia to będzie znak rozpoznawczy naszych czasów, w których najważniejsze jest to, co się sztucznie wykreuje i o czym za dwa dni wszyscy zapomną.
Mieszkałam tam prawie 6 lat, ale w tym roku wróciłam do domu. Nie mniej sentyment do wielu miejsc mi pozostał ;)
UsuńPocieszam się, myślą, że może głupota też ma swoje granice. I, że wciąż są ludzie poszukujących. Jakby nie było blogi książkowe, które przeglądam, czy czytuje są tego przykładem :) (chaber73)
Sześć lat to kawał czasu, aż nadto by powstało wiele sentymentów. Ciekawe czy dobrze wiążę długość tego okresu ze studiami wyższymi i ich kierunkiem (do pracy humanitarnej jak znalazł)?:)
UsuńGłupota niewątpliwie ma granice, jednak jest niezwykle zaraźliwa. Obawiam się, że aby się przed nią uchronić ostatecznie pozostanie tylko zastosować absolutną izolację, a potem na wszelki wypadek kwarantannę:P Co zresztą robisz (i ja również), przeglądając tylko ściśle wybrane, jak sądzę, blogi:)
Studia kończyłam dawno temu ;) w moim rodzinnym Krakowie i to bardziej związane z literaturą (filologia polska). Zainteresowanie pomocą humanitarną, to efekt wolontariatu. Warszawa to rozczarowująca mocno praca, ale też dająca satysfakcję przez prawie 4 lata artystyczna szkoła fotografii :)
UsuńCiężko uciec od głupoty, to fakt. Ratuje selekcja- książek, telewizji, filmów, wystaw, etc.To chyba z wiekiem trochę przychodzi, że człowiek tak jakoś świadomiej sięga po np. książki. Przynajmniej ja tak mam :)
Żem przestrzeliła:( Tak to jest, jak człowiek przekombinuje.
Usuń4-letnia szkoła fotografii? Rety! To fajna pasja, znam taką jedną osobę i bardzo jej tego zazdroszczę, mając pełną świadomość, że to nie jest coś czym akurat ja powinnam się zajmować.
To chyba naturalne, że osoby myślące wraz z wiekiem zaczynają rozumieć, że trzeba coś wybrać, gdyż wszystkiego nie da rady spróbować. Myślę jednak, że warto zostawić w selekcyjnym sicie parę większych oczek, bo a nuż okaże się, że wcale nie nasz gust jest najlepszy?:)
Tak po tym co pisałam, to raczej nie można się było domyśleć, że robię coś innego :) Powiem szczerze, że szkoła pozwoliła mi przetrwać pracę. Fotografią, jeszcze w dzieciństwie, zainteresował mnie tata, ale muszę przyznać, że wybór tej szkoły był jedną z lepszych rzeczy, które zrobiłam ;)
UsuńTrochę ciężko mi przychodzi godzenie się z faktem, że miałbym rezygnować z wielu ciekawych rzeczy, ponieważ należę do ludzi wciąż poszukujących. Pisząc o selekcji miałam na myśli taki bardziej świadomy wybór- stawiam sobie wyżej poprzeczkę, staram się nie sięgać po rzeczy wg mnie miałkie. Zostając przy książkach- wybieram te, które mnie interesują, starając się nie tracić czasu na inne. Ostatnio usiłowałam czytać właśnie inne i czuję narastającą irytację (np.dziś zmagam się z "Trafnym wyborem" i zaczynam podejrzewać, że dla mnie będzie chyba nietrafny). Ale oczywiście też jest tak, jak to ujęłaś- parę większych oczek w sicie selekcji zawsze mam, bo gdyby nie to, nie odkryłabym np. Oto Pavela ;)
"Szkoła pozwoliła mi przetrwać pracę" - to zdaje się, że użyte wcześniej sformułowanie "mocno rozczarowująca" jest eufemizmem, prawda? Zawsze w takiej sytuacji nieodmiennie czuję się zobowiązana do zachwycenia się nad tym, że robię to, co lubię, nawet mimo tego, że mniej więcej dziesięć razy dziennie trafia mnie szlag.
Usuń"Trafny wybór" przeczytałam bardzo niedawno i mi się podobał; robiłam jednak do niego chyba ze cztery podejścia i dopiero teraz zaskoczyło. Ota Pavel ciągle tkwi na mojej liście "do przeczytania", może w przyszłym roku wreszcie uda mi się za niego zabrać.
Tak elegancko rzecz ujmując ;) Nie można realizować się w pracy, która niczego nie uczy, a co gorsza niczego od nas nie oczekuje. Wolę robić coś, w czym widzę sens. Coś zyskuje, ale coś od siebie też daje. Odtwórczość rodzi frustrację. Szkoła, to był znacznie bliższy mi świat- ludzi z pasją, ciekawych świata, o otwartych umysłach motywujących. Jeśli więc robisz, to co lubisz, to jesteś szczęściarą ;)
UsuńTo może ja też jeszcze zaskoczę przy "Trafnym wyborze"- wczoraj nawet mi się dobrze czytało ;) A Pavela "Śmierć pięknych saren" polecam! :)
Świątecznie pozdrawiając chaber73
Zaczęłam pracować dość wcześnie, w związku z czym wykonywałam szereg rozmaitych zajęć. Część z nich doskonale ogłupiających - przychodzisz, robisz swoje, wychodzisz. Kiedy wiedziałam, że to tylko epizod i początek drogi ku jakiemuś celowi (a chodziło rzecz jasna o zarobienie pieniędzy, które miały przybliżać mnie do celu) i miałam dwadzieścia lat mniej niż teraz, nie odczuwałam specjalnego dyskomfortu. Gdybym jednak miała robić to samo teraz, popadłabym chyba w głęboką depresję. Tak więc, tak, zdecydowanie jestem szczęściarą, ale też i ciężko na to zapracowałam.
UsuńW domu mam właśnie "Śmierć pięknych saren" - może uda mi się jakoś przepchać ją na początek kolejki?
Ściskam już prawie świątecznie!
Cóż, jeśli jest się na początku jakiejś drogi, człowiek jest skłonny do pewnych poświęceń, które, jak napisałaś, przybliżają do celu. Ale ja jadąc do Warszawy miałam 33-34 lata i o ile na początku wydawało mi się, że jeszcze będzie lepiej, to po upływie roku wiedziałam, że może być tylko gorzej. Chociaż akurat decyzji o wyjeździe do Warszawy nie żałuję, bo zawarłam jedną przyjaźń i kilka dobrych znajomości, a to jest bezcenne!:) A co do pracy- w tym roku skończyłam już tyle lat, że przyszedł czas na kolejne zmiany. Podobno nigdy nie jest na nie za późno;)
Usuń"Śmierć pięknych saren" mogę polecić. Z czystym sumieniem :)
Pozdrawiam i ściskam już bardzo świątecznie :)
Za późno na zmiany faktycznie nie jest nigdy, tylko nie zawsze się człowiekowi chce. Ja ostatnio jestem taka zmęczona, że nie mam siły nawet się zastanawiać, czy mi się chce, czy nie:(
Usuń"Śmierć pięknych saren" lekko poturbowana, ale już okupuje pierwszą dziesiątkę!:)
Bo to może też trzeba mieć zryw- jak się jest doprowadzanym do ostateczności, to chyba łatwiej ;)
UsuńTo czekam na recenzje książki- jestem ciekawa, czy Ci się spodoba :)
To chyba na pewno tak jest, choć znam i takich, którzy i bez dojścia do ściany potrafili w porę zmienić kierunek. Tylko pozazdrościć umiejętności wsłuchiwania się w siebie.
UsuńDziś właśnie pozerkiwałam w kierunku tej książki:) Cienka taka, powinnam dać radę, tylko najpierw zakończę pozycję afrykańską, która nie ma do mnie w tym miesiącu szczęścia (czytać jedną trzystustronicową książkę przez ponad trzy tygodnie to naprawdę osiągnięcie).
No to i ja chyba mam ten sam defekt. Współczuję, rozumiem, oczu nie zamykam, ale nie jestem w stanie poczuwać się do współodpowiedzialności i do współ-pomagania wszystkim cierpiącym na całym świecie. I podzielam Twoje zdanie, iż dobrze, że są ludzie, którzy to czynią i którzy potrafią to robić z sercem i z głową. A propos apelu korporacji przypomniał mi się list podziękowanie naszej wierchuszki za hojny datek na świętego mikołaja- list wzruszający, wyciskający łzy z oczu (tylko, czemu wydał mi się kompletnie nieszczery a nawet nieprawdziwy?). I jakże podnosicie mnie na duchu, kiedy piszecie o braku chęci do pisania. Wydawało mi się, że już to mam za sobą i nagle pojawia się znowu i oblepia mnie całą. Nie wiem, czy to efekt tornada? Nie, nie Ksawerego, ale dwójki milutkich chłopaczków, dla których ciotka robiła za Świętego Mikołaja, albo też wykazywała się świętą cierpliwością i oazą spokoju, a teraz odreagowuje.
OdpowiedzUsuńW grudniu w szanujących się korporacjach nie wypada pisać innych listów niż wyciskających łzy z oczu. A drugą ręką podpisywać nowe, niemożliwe do zrealizowania cele na przyszły rok, z jednoczesnym poinformowaniem, że niestety, z uwagi na kiepskie wyniki finansowe wysokość premii za rok miniony zostanie obniżona.
UsuńCałe szczęście, że mi chociaż to zostaje oszczędzone; u Was też mogliby odpuścić, doprawdy.
Jeśli zaś chodzi o skutki tornada - pomyśl sobie, że ja mam tak na co dzień i miej litość, gdy następnym razem przyznam się do darcia mordy (w tej chwili dwa tornada skaczą po piętrowym łóżku, wykorzystując fakt, że siedzę do nich tyłem:P)
Odpuszczam na następne dziesięć lat, tylko kimże ja jestem, aby odpuszczać :) Oczywiście mam świadomość, jak to wygląda, ale namacalne przypomnienie (face to face z żywiołem) odświeża pamięć i jak widać pozostawia trwały ślad na psychice, mam nadzieję, że tylko na krótki czas. I już kilka razy pisałam, że nie mam pojęcia, jak wy - matki dwójki chłopców (bo dziewczynki to jednak zupełnie inna bajka) to robicie, że nie zwariowałyście i jeszcze piszecie, i to piszecie sensownie :)))
UsuńTak się wtrącę: "dziewczynki to jednak zupełnie inna bajka" - jakiś mit i legenda to jest albo moje jakieś dziwne są:P
UsuńGuciamal: niestety, w tym przypadku faktycznie najbardziej trzeba byłoby inwestować w to, aby dzieci kiedyś odpuściły starej matce. Liczę na to, że do czasu zanim dorosną, pojęcie "toksycznych rodziców" przestanie być modne:P
UsuńA poza tym wiadomym jest, że mało który rodzic na co dzień zajmuje się własnymi dziećmi z takim zaangażowaniem jak ciotki czy wujkowie, którzy widują się z nimi tylko raz na jakiś czas. Tylko dzięki temu jakoś jeszcze trwamy:)
ZWL: dziewczynki przecież to jest zupełnie inna bajka. Przy czym nikt nie twierdzi, że to bajka relaksująca i terapeutyczna:P
Damskie kaloszki po deszczu są równie ubłocone jak chłopięce, a poziom decybeli wydawanych paszczowo zupełnie się nie różni. Jedyna różnica jest taka, że one oglądają kucyki, a oni... hm, no coś innego. I tylko wtedy ma się chwilę na relaks, o ile się nie pogryzą w trakcie filmu :P
UsuńFakt. U mnie niestety właśnie ostatnio się pogryźli, tzn. Młodszy pogryzł Starszego (nie jest to żart). Święty Mikołaj wyrwał sobie ostatnie włosy z brody:(
UsuńBez trudu Ci wierzę, bo Młodsza wciąż jest w fazie wgryzania się do krwi w przeciwnika. U nas Mikołaj już tylko tuli pogryzioną Starszą.
UsuńNiech zgadnę: bezpośrednio po ugryzieniu to Młodsza głośniej krzyczy, prawda? Skąd im się to bierze, swoją drogą i jak to tępić? Na szczęście mleczaki wkrótce wypadną, a stałe jakoś mniej zachęcają do czynienia z nich takiego użytku.
UsuńOczywiście, zasłona dymna zawsze perfekcyjnie postawiona (wykrzyczana). Liczę, że już niedługo jej się odechce, bo też nie wiem, jak z tym walczyć.
UsuńCzasem mam ochotę powiedzieć Starszemu, żeby też go ugryzł, ale człowiek taki kulturalny i wykształcony, psiakrew.
UsuńA jak pomyślę, że to ja byłam tą biedną Starszą, od razu mam ochotę siebie przytulić:P
A wiesz, że ja od czasu do czasu mówię tej biednej Starszej, żeby się broniła? Życie to dżungla, nawet przed własnym telewizorem. Co ciekawe, najpierw się gryzą, a pół minuty później są w najlepszej komitywie, człowiek nie nadążą upominać i tulić. Najlepiej chyba zostawić rzeczy swojemu biegowi:)
UsuńJa też coś tam nadmieniam, ale czasem mam ochotę na zasugerowanie czegoś bardzo, bardzo prymitywnego:( Pozostawienie spraw swojemu biegowi grozi zagryzieniem jednego z dzieci (w przerwach pomiędzy kolejnymi rozejmami), więc będę jeszcze walczyć!
UsuńU nas na szczęście Młodsza nie była non-stop w zgryźliwym nastroju, więc jakoś się udaje kontrolować jej działalność :P
UsuńGdyby Młodszy gryzł bezustannie, byłoby prościej. On jednak atakuje z zaskoczenia, nie dając szans na kontrolowanie sytuacji.
UsuńZWL to ja chyba znam inne egzemplarze dziewczynek, może nie aniołeczki ze złotymi loczkami, ale też nie tak krwiożercze i siejące spustoszenie wszem i wokół :( czyli mówisz i tu nie ma nadziei ....
UsuńHa, jakbyś moje egzemplarze widywała wyłącznie przy okazji rodzinnych uroczystości, to wszystko byś sobie dała obciąć, że są aniołeczkami z loczkami :) Czar pryska w codziennym obcowaniu :)
Usuń...czekam na...Eli, Eli G.Wełnicki...bez dorabiania ideologii, dlaczego robiłem te zdjęcia...są świetne (nawet te pozowane) i tyle mówią..i tak krzyczą!
OdpowiedzUsuńNiezupełnie rozumiem przekaz, ale najwyraźniej w przypadku tej książki na stałe jestem zapisana do grupy nierozumiejących.
Usuń