środa, 2 kwietnia 2014

Międzynarodowy Dzień Książki dla Dzieci, niekoniecznie Pierwszej, czyli o tym, że gusta bywają różne

Ostatnio sporo czasu spędzam, szwendając się po cudzych domach. Fachowo mówiąc: oglądam nieruchomości.
Widuję tam różne rzeczy, także takie, o których dotąd mi się nie śniło, a jeśli nawet śniło, to w snach, o których jak najszybciej chciałabym zapomnieć.
Gdybym miała wybrać taki element wystroju wnętrz, z którym podczas tych wycieczek stykam się najrzadziej, w cuglach wygrałyby książki. Książki w domach na sprzedaż to najwyraźniej rzecz wstydliwa, muszę to zapamiętać, gdy będę próbowała sprzedać własne mieszkanie.

W jednym z domów przywitały nas najpierw dwa gipsowe lwy strzegące wejścia, a zaraz potem opalony pięćdziesięciolatek ufryzowany na Limahla w czasach jego świetności. Gdy weszliśmy do środka, naszym oczom ukazało się rokoko plus jeszcze ze trzy koko. Zwykłe rokoko, moi Państwo, to bowiem nic przy tym, co kryło się na tych, bodajże, stu dwudziestu metrach kwadratowych. Złocenia, kandelabry, kryształowe żyrandole, łóżko z kolumnami, ściany ze stiukami. Sprzedający puszył się niczym paw, zachwalając kolejne ekskluzywne elementy wyposażenia wnętrz, a nasze oczy z każdą sekundą coraz bardziej okrąglały, niczym spodki.
Czy ten dom był brzydki?
Tak, potwornie brzydki. Kicz i bezguście. Dramat.
Właściciel był jednak wyraźnie z niego dumny. Zachwycony. Włożył w niego całe serce. Urządził go tak jak chciał, tak, żeby było ładnie.
To ładny czy brzydki? Kto ma rację: on czy ja?

Mieszkanie, które póki co zajmujemy, urządzaliśmy sami, na miarę możliwości, ale i podług własnego gustu. Dobrze się w nim czujemy, nam się podoba.
- To niesamowite, że wszystkie mieszkania prawników są takie same, takie nudne. – rzuciła któregoś razu bawiąca z wizytą moja siostra, architekt. Profesjonalistka od projektowania.
Nudne czy nie nudne? Kto ma rację: ona czy ja?

W liceum miałam w klasie koleżankę. W czasie gdy ja oblekałam się w czarne giezła i sznurkowe korale, ona nosiła mini i bluzki w panterkę. Nie mam pojęcia jak wygląda teraz, ale ilekroć przypominam sobie, jak wyglądała wówczas, natychmiast nasuwa mi się słowo „bezguście”. Mam pewne podstawy, by przypuszczać, że ona ma tak samo, gdy myśli o mnie.
Która z nas nie miała gustu: ona czy ja?

Ten przydługi wstęp był niezbędny, by uświadomić wszystkim czytającym, że – w odróżnieniu od wielu osób, które już na ten temat się wypowiadały – ja nie mam jasnego i kategorycznego zdania w sprawie „Pierwszej książki mojego dziecka”.

źródło zdjęcia

Owszem, uważam, że jest to obrzydlistwo. Gdy patrzę na okładkę, za każdym razem się wzdragam. Wierszyki Elizy Piotrowskiej przyprawiają mnie o ból zębów, a ilustracje o oczopląs (tu można pobrać ebooka, żeby wyrobić sobie własne zdanie o tej publikacji). Całym sercem byłam za Joanną Olech, gdy w jedynej rozmowie na ten temat, którą słyszałam (w Radiu Tok Fm, niestety nie umiem jej podlinkować), tłumaczyła, że sprzeciwia się temu, żeby za publiczne (ministerialne) pieniądze promować tandetę.
Ale co z tego, skoro nie wiem, kto ma rację: my czy oni?

Dlaczego nasz gust jest lepszy od ich gustu?
Dlaczego to my wiemy lepiej, a oni się nie znają?

Gdy – w tej samej rozmowie radiowej - słyszałam Irenę Koźmińską, która zapewniała, że jej Pierwsza Książka Mojego Dziecka się podoba, a poza tym nie ma to być dzieło elitarne, cała się gotowałam.
Kiedy jednak, po ostygnięciu, próbowałam znaleźć jakieś dobre argumenty przeciwko jej tezom, zawsze kończyło się na tym samym. Na pytaniu: a dlaczego to ja wiem najlepiej, co jest ładne?

Kiedy chcę poczytać dzieciom Brzechwę, nie mam wątpliwości, które wydanie wziąć do ręki: 






to z ilustracjami Szancera, stanowiące Biblię mojego dzieciństwa,







czy to, które Młodszy dostał w przedszkolu (całe przedszkole czyta dzieciom, dajmy dzieciom po książeczce! I cóż od niej chcecie? Przecież jest porządna, w twardej oprawie!).


 Ale może Szancer to przeżytek?






Z kolei Kaczka Dziwaczka może wyglądać zarówno tak:







                                                        jak i tak:



My z zamkniętymi oczami wybieramy Butenkę, ale może niektórych on brzydzi?


Przy Tuwimie podobnie.



Klasyczna Siemaszko,









                                               równie klasyczny Witz,







albo – moim zdaniem brzydki – Artur Nowicki.


Ale może Tuwimowi by się podobało?




W tym miejscu, dla jasności, nie od rzeczy będzie wyznać, że osobiście czytałam swoim dzieciom to, wcale nie zakrywając im przy tym oczu:


Na swoje usprawiedliwienie dodam, że pierwsze dwie książeczki przynieśli dziadkowie, a potem ruszyła lawina, której nie dało się zatrzymać.

Cudowne, modelinkowe obrazki.
Zachwycające, stereotypowe teksty (osobna seria dla chłopców, o strażakach i kierowcach, osobna dla dziewczynek, o lalach i fryzjerkach).
Wstrząsająca składnia i gramatyka, zaskakujące i odkrywcze rymy (że przywołam tylko frazę, która z racji wielokrotnych powtórzeń z pewnością tkwić będzie w mej głowie aż do chwili, w której wydam ostatnie tchnienie: „aż nagle woda z węża wytrysła i ugasiła ogień natychmiast”).

I co?
Moje dzieci żyją. I mają się dobrze. Czytają i oglądają bardzo różne książki, nie wzdrygając się z odrazą na widok tych „artystycznych”.

Więc może jednak nie ma o co robić afery?
Bo może „Pierwsza książka mojego dziecka” jest ładna, a ja się nie znam?
A może – chociaż paskudna - nie wyrządzi dzieciom szkody, a faktycznie – jak twierdzi – pani Koźmińska – zachęci nieczytających rodziców do czytania dzieciom i rozmawiania z nimi?
Może dzięki niej ludzie zaczną kupować książki dla dzieci gdzie indziej niż w hipermarketach, a małe, bardziej ambitne wydawnictwa przestaną wałęsać się po krawędziach bankructwa?

Dziś Międzynarodowy Dzień Książki dla Dzieci.
Czytajcie dzieciom.
Ale jeśli chcecie pokazywać im obrazki, to może takie?

źródło zdjęcia

63 komentarze:

  1. Dlatego zawsze w wyborach kieruję się własnym gustem, ale nie sprzeciwiam się gustom dzieci i pozwalam brać z biblio do czytania/oglądania to co chcą, mimo że czasem oczy mnie bolą i uszy krwawią. Kieruję, ale nie tresuję, a efekt, wydaje mi się, jest, bo Starszy ostatnio zażyczył sobie "książkę z ilustracjami pana de Latoura". Co nie znaczy, że nie śmieje mu się paszcza do rzeczy, które dla mnie są stanowczo passe :P Co do PKMD mogę powiedzieć tylko tyle, że ja bym jej nie chciał. I tyle.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Po niektórych wizytach w bibliotece też cierpię. Ostatnio na szczęście rzadziej, gdyż zaczęłam wyrażać zgodę na wypożyczenie, ale tylko pod warunkiem, że sami będą to sobie czytać. Skutecznie studzi zapał!:P

      Usuń
    2. A ja się łamię (szymkowe oczy a la kot ze Shreka) i czasem czytam różne dziwne rzeczy. Przy czym najbardziej nie lubię czytać na głos komiksów i różnego rodzaju książek z encyklopedycznymi notkami. I nie ma to nic wspólnego z ich jakością, ani stroną wizualną :)

      Usuń
    3. A wiesz, że mam podobnie? Komiksy czyta się wręcz fatalnie, wolę już te paranaukowe pozycje. Chwilowo i tak jednak najbardziej na świecie nienawidzę historyjek o Strażaku Samie!:P

      Usuń
    4. Całe szczęście u nas jakiejś szczególnej fazy na Listonoszów Patów, Samów czy inne miniminiowe postaci, nie było. Książkę z Samem mamy jedną. Za to muszę się przedzierać przez kiepsko napisane historyjki o Lego Chima czy innych takich. No właśnie - kicz i gonić odeń kijem? :P

      Usuń
    5. Ojej! Lego Chima! Mój Młodszy każdą wizytę w księgarni na literę E... kończył zwykle z tym czymś książkopodobnym pod pachą... Ale na szczęście ma Starszego i on mu to czyta. Ja za żadne skarby się nie złamię! :-)

      Usuń
    6. U nas niestety Starszy miał swego czasu fazę na historyjki o Tomku i jego przyjaciołach, a Młodszy stanowczo za długo wychodzi z fascynacji przygodami Strażaka Sama. Lego Chima na szczęście ich nie rusza, ale już np. dwie książeczki z opowieściami ze świata Lego Ninjago mamy. Kupiłam, zapowiedziawszy od razu, że jak ma czytać, to tylko samodzielnie. Skończyło się więc tylko na tych dwóch:)
      Daleka jestem od odganiania kijem - sądzę, że nawet takie bzdurne i słabe literacko historyjki mogą zachęcać do czytania. Co nie znaczy, że i ja muszę je czytać:)

      Usuń
    7. Wszystko może zachęcać do czytania. Ot, obraziłem się na Starszego i polazłem do pokoju chłopaków, żeby poleżeć. A żeby nie bezczynnie, to wyciągnąłem z półki nieco zakurzonego "Pinokia" z MM i zacząłem oglądać ilustracje. Starszy przylazł popatrzył, polazł. Potem dorwał porzuconą książkę i w dwa dni skończył. Jak skończę Masłowską muszę sięgnąć, żeby móc porozmawiać o. :D
      PS. Trochę to wkurzające, że Młodszy jeszcze nie czyta, bo Bartek czasem sam kończy książki, które głośno im czytam, a potem się piekli, że czytam Szymkowi coś co już przeczytał. Ale wszystko jest na dobrej drodze i myślę, że za rok problem się rozwiąże :D

      Usuń
    8. "Pinokio" z MM to ten z ilustracjami Innocentiego? Czymkolwiek jest to MM, bo przecież chyba nie Marylin Monroe?:P Nie jestem jednak pewna, czy Twój przykład to akurat dowód na to, że "wszystko" może zachęcać do czytania. Tym "wszystkim" był bowiem tutaj widok czytającego rodzica, a to skarb nad skarby i plus 100, gdy o skuteczność zachęty idzie.
      Widzę, że jesteś optymistycznie nastawiony, gdy idzie o Młodszego. Ja liczę, że zanim mój Młodszy sam naprawdę będzie chciał coś czytać, miną jeszcze najmarniej dwa lata, a najpewniej, to i trzy. Ale specjalnie nie narzekam; oczywiście o ile nie muszę czytać o Strażaku Samie.

      Usuń
    9. Ten sam ( a u nas jeszcze z autografami tłumacza i ilustratora :D ). Przykład może nie najlepszy, ale to rzeczywiście działa. Niestety w przypadku gry na konsoli, działa również :P Młodszy przejawia zrywy czytelnicze, bo zostawiony samemu, podczas gdy wszyscy czytają, próbuje dociągnąć do stawki i w skupieniu sylabizuje egmontowską serię :)

      Usuń
    10. No niestety. Bycie rodzicem oznacza, że jesteś non stop pod obserwacją. Przynajmniej do pewnego momentu, w którym dzieci (wreszcie?) tracą nami zainteresowanie.
      I nie szczuj tak tym autografem Innocentiego. Nie wszyscy mają blisko do Krakowa!:(

      Usuń
    11. Pod obserwacją i na podsłuchu. Wczoraj oderwany od rzeczywistości (tak nam się wydawało!) Starszy, przy tablecie, z drugiego końca pokoju, posłyszał ciche pytanie Kitka o markę tornistra. I odpowiedział sklerotycznym rodzicom. Nietoperz normalnie :) Gacek wielkouch :P
      A szczuł będę. Bo co to? Mnie Warszawiaki mogą szczuć spotkaniem z Martą Kisiel, to i ja mogę Innocentim. A jak mi się zbierze na pisanie o Pinokiu, to i zdjęciem dołożę :D

      Usuń
    12. Ja o Pinokiu (TYM Pinokiu, niestety bez TEGO autografu) piszę już od roku i coś napisać nie mogę. Może Tobie pójdzie lepiej?
      Uprzejmie zauważam także, że ja niczym nie szczuję (tak mi się przynajmniej wydaje), więc czuję się zaszczuta za niewinność!

      Usuń
    13. Nieee? A kto antologią reportażu w twarz rzucał. I nordikiem po oczach. Phi :P

      Usuń
    14. No przepraszam, ale antologię reportażu może sobie nabyć każdy. Podobnie jak i każdy może pójść z kijami do lasu. A autograf Innocentiego mogli zdobyć tylko nieliczni, do tego zamieszkujący odpowiednią część kraju!

      Usuń
  2. Jeśli miałabym określić siebie w kategoriach filozoficznych, to zdecydowanie jestem tomistką. Nieustająco szukam w świecie prawdy, dobra i piękna. Wierzę, że takie istnieją w kategorii obiektywnej, a nie subiektywnej. Św. Tomasz wyróżnił trzy warunki decydujące o tym, czy coś jest piękne: doskonałość, harmonia i blask. Na próżno szukam tych trzech cech w PKMDz. Czy pani K. by je tam odnalazła? Wątpię. Może szukamy piękna tam, gdzie go nie ma, bo nie miało go tam być. Bo założenie było inne. Bo chodziło o utylitarność, o przekaz, o produkt, o wynik, o sprzedaż, o popularność, o pieniądze wreszcie...?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę, że zapędziłaś się trochę za daleko.
      A ze świętego Tomasza wolę fragmenty przypisywanej mu modlitwy:
      "Odbierz mi chęć prostowania każdemu jego ścieżek"
      "Użycz mi chwalebnego poczucia, że czasami mogę się mylić"
      i wreszcie: "Daj mi zdolność dostrzegania dobrych rzeczy w nieoczekiwanych miejscach".

      Usuń
    2. Nie uważam, że się zapędziłam. Po prostu nie mamy szansy znaleźć wspólnego mianownika w tej dyskusji, jeżeli różni nas zasadniczo podejście do wartości obiektywnych. Tyle.

      Usuń
    3. W ostatnim zdaniu postawiłaś dość poważne zarzuty, nie podając żadnych dowodów na ich poparcie, poza własnymi przypuszczeniami. Moim zdaniem to pójście ciut za daleko.
      I owszem, najwyraźniej różni nas podejście. Przede wszystkim do tego, czym jest obiektywizm oraz kiedy i czy jest możliwy. Ale czyż nie można się pięknie różnić?:)

      Usuń
    4. W ostatnim zdaniu miałam na myśli nie tylko tę sporną książkę Fundacji, ale również inne wątpliwej jakości publikacje, o których wspomniałaś. Chodziło mi wyłącznie o to, że być może osoby odpowiedzialne za ich powstanie miały na względzie coś innego niż wartość estetyczną.

      Usuń
    5. W takim razie wszystko jasne - odniosłam to zdanie wyłącznie do publikacji Fundacji. Reszty nie zamierzam tak gorliwie bronić:)

      Usuń
    6. Tobie miło, wspomnianej reszcie pewnie mniej;)

      Usuń
  3. Na pytanie, czym właściwie jest piękno i kto decyduje, co jest piękne, a co nie, można napisać filozoficzny traktat. Ja jako dziecko zachwycałam się i Szancerem i naklejkami z lalką Barbie i też mi się nic nie stało, pochlebiam sobie, że wyrosłam na osobę z całkiem niezłym gustem (przynajmniej subiektywnie). Moja córka pewnie z równym zainteresowaniem oglądałaby "Pierwszą książkę", jak każdą inną, ale ja wolę, żeby jej w ręku nie miała, póki jest na tyle mała, że mogę za nią decydować. Może gust się dziedziczy, niezależnie od jakości sztuki (szeroko pojętej), jaka nas otacza. A może nie, może wraz z ilością oglądanej szmiry (subiektywnej) rośnie dla niej tolerancja.
    Z jednym stwierdzeniem na pewno się nie zgodzę: "Może dzięki niej ludzie zaczną kupować książki dla dzieci gdzie indziej niż w hipermarketach, a małe, bardziej ambitne wydawnictwa przestaną wałęsać się po krawędziach bankructwa?" Moim zdaniem - wprost przeciwnie. Książeczki z hipermarketu są akurat na zbliżonym poziomie urody do "Mojej pierwszej...". Dzięki niej rodzice dowiedzą się, że tak właśnie wyglądają książeczki dla dzieci - są byle jakie pod względem estetycznym (zawartości, jak piszesz, również). No, to dawaj kolejne (optymistycznie zakłądam, ze zakupią w ogóle jakieś kolejne) w podobnym klimacie, w hipermarkecie leżą akurat takie za kilka złotych. Nie dostaną informacji, że istnieją małe wydawnictwa wydające cudnej urody książeczki i nie zapragną tych perełek kupić.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Obawiam się, że w drugim akapicie masz całkowitą rację. Ale miło było wyrazić taki pozbawiony realnych podstaw pogląd, w nadziei, że a nuż okaże się trafny!:)
      Jeśli chodzi jednak o chęć zakupu cudnej urody książeczek z małych wydawnictw, dostrzegam całkiem inny problem. Finansowy. Większość fajnych książek kosztuje tyle, że wielu rodziców nie dopuszcza do siebie myśli, by wydać AŻ taką kasę na książki. Podobnie część bibliotek - mając wybór, czy kupić lekturę w ładnym graficznie opracowaniu, czy jakiś bezimienny koszmarek za parę złotych, wybiera tę drugą opcję.
      Ale to problem, którego nie rozwiąże nawet najpiękniejsza Pierwsza Książka Mojego Dziecka.

      Usuń
  4. No i co, nie miałam racji, kiedy napisałam, że lubię czytać wszystko co napiszesz, no bo niby temat mało mi bliski (książeczki dla dzieci), ale już pojęcie względności jak najbardziej. Od dawna protestuję przeciwko napiętnowaniu cudzych gustów, wyśmiewaniu, że jakaś pozycja to hamburger literacki, powieść dla kucharek, czy dla osób po lobotomii mózgu. Dla przykładu dziś czytając ostre zdania Marlowa o Trędowatej obruszałam się, że gust nie jest czymś obiektywnym, miernikiem umiejętności oceny dzieła, a czymś subiektywnym, że nie powinien podlegać ocenom, a z drugiej strony jestem pewna, że po pierwsze nie wzięłabym do ręki Trędowatej, bo szkoda byłoby mi czasu, a po drugie, gdyby ktoś się zaczął zachwycać bardzo bym sobie o tym kimś źle pomyślała. A dodając osobisty wtręt moja siostra ma dom zaprojektowany przez stylistkę, według jej gustu wymarzony i cudowny, a dla mnie zimny, bez charakteru, źle się w nim czuję. Jest prawniczką, ale ja także :) tak a propos wypowiedzi twojej siostry. Mam słabość do Brzechwy z ilustracjami Szancera, ale wydaje mi się, że dzisiejsi rodzice i dzieci, poza garstką zapaleńców w ogóle nie zwraca uwagi ani na nazwisko ilustratora, ani na wydanie, no i niestety kupuje się książki w hipermarketach, bo takie kolorowe, tanie, a więc dobrze się sprzedają.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja tam bym "Trędowatą" chętnie przeczytała:) Podobnie jak setki innych książek, mądrzejszych lub głupszych. Tylko kiedy? Dziś nie mam nawet czasu, by zajrzeć do Marlowa, a chętnie bym to zrobiła po Twojej wzmiance.
      Co do gustu: każdy ma prawo mieć własny. Co więcej, każdy ma prawo wyrażać własne zdanie na temat tego, czy coś mu się podoba, czy też nie (czyż nie po to piszemy blogi?:P). Całkowicie czym innym jest jednak narzucanie własnego gustu innym. I tylko o to mi chodzi.

      Usuń
    2. No to mamy jasność w temacie, a zwłaszcza czytając odpowiedź na komentarz książkozaura widzę, że mamy tożsame zdanie na temat nieistnienia obiektywnego piękna i obiektywnej brzydoty :) wg nas oczywiście. I odetchnęłam, gdyż subiektywnie patrząc nie lubię autorytarnych opinii na temat obiektywnych wartości i braku tych wartości. I zdaje mi się, że się zamotałam strasznie. A Trędowatej właśnie z owego braku czasu na przeczytanie wielu innych książek, które subiektywnie uważam za lepsze i które mam nadzieję sprostają moim oczekiwaniom nie planuję brać do ręki. Gdybym miała te dwadzieścia lat mniej chętnie bym się pośmiała, bo wydaje mi się, iż lektura mogłaby mnie rozśmieszyć.

      Usuń
    3. Mnie właśnie ów autorytaryzm męczył od samego początku, od kiedy tylko usłyszałam o tym, że powstał problem. Bo z jednej strony, klaskałam oburącz wszystkim argumentom pani Olech (w przywoływanej przeze mnie radiowej rozmowie) i załamywałam się, gdy słyszałam jak na to odpowiada pani Koźmińska, ale z drugiej coś mnie gryzło. Aż wygryzło:) Zobaczymy teraz ilu czytelników mi wygryzie:P
      Też myślę, że Trędowata dziś to raczej tylko jako relaksacyjne czytadło, niewymagające angażowania rozumu. Coś jak dla mnie niedawno "Straszny dziadunio", nad którym uchichotałam się jak głupia.

      Usuń
  5. Po pierwsze, chciałam zauważyć, że bardzo litościwie wybrałaś "brzydką" Kaczkę Dziwaczkę ;) Bo są znacznie gorsze wersje.
    Po drugie - rozumiem Twoją argumentację, ale nie do końca się zgadzam. Z jednej strony oczywiście, gust jest subiektywny, różne rzeczy podobają się różnym ludziom, ale czy to znaczy, że nie istnieje obiektywne piękno i obiektywna brzydota? Bo według mnie istnieje. Może mnie nie zachwycać Mona Lisa, ale rozumiem, że to jednak inna kategoria niż prezentowana przez Ciebie "Kaczka Dziwaczka", która również mnie nie zachwyca. Są rzeczy, które mi się po prostu nie podobają, a są takie, których brzydota jest dla mnie nie do pojęcia (tak jest w przypadku tej książki). Można cenić turpizm, ale chyba nikt nie twierdzi, że to piękne obrazy? Ciekawe, intrygujące, dobrze namalowane - ale nie piękne...
    No i wreszcie - książka to jednak jakaś forma sztuki. I poprzez obcowanie z innymi (przeróżnymi!) dziełami sztuki gust się kształtuje. Jaki gust kształtujemy, serwując coś takiego? Przecież to właśnie taka świetna okazja, żeby pokazać, jak książka MOŻE wyglądać, kiedy się ją kupi poza supermarketem. Jak się komuś podoba, proszę bardzo. Szkoda, że zmarnowano na to tyle pieniędzy, które mogły być spożytkowane lepiej. Tak, oceniam. I uważam, że to jest po prostu brzydkie. Obiektywnie brzydkie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kaczkę wybrałam taką, jaką miałam w domu. Niniejszym cieszę się więc, że mogło być gorzej.
      Co do obiektywnego piękna i brzydoty: nie, ja uważam, że taka kategoria nie istnieje. Podobnie jak nie ma obiektywnej prawdy. Nic na tym świecie nie jest obiektywne, by polecieć filozoficzną prawdą, której nie powstydziłby się Coelho. Ale rozumiem Twój punkt widzenia. Co więcej, nie wykluczam, że to Ty możesz mieć rację:P
      Co do dalszej części: nie musisz mnie przekonywać. Jestem wystarczająco przekonana do własnych racji i odczuć, które są zbieżne z Twoimi. To znaczy prawie zbieżne. Bo subiektywnie uważam tę książkę za brzydką.

      Usuń
  6. W świetle długiego wstępu i Twojej argumentacji o względności "gustu" możemy założyć, że wsparciem Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego powinny się cieszyć:
    - koncert Dody i zespołu Weekend (program "Wydarzenie artystyczne - muzyka)
    - film pełnometrażowy "Warsaw shore" (program "Promocja kultury polskiej za granicą)
    itd. idąc tym tropem...

    Jednak... dyskusja o "Pierwszej książce mojego dziecka" to -tak naprawdę- nie rozmowa o "guście" i "ładności". A pewnych normach, poprawności projektowania książki dla dzieci i ideach funkcjonowania Ministwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
    A w tle - dla mnie - o solidarności społecznej (tak, strasznie poważnie to brzmi, ale ja z tych "poważnie" traktujących dzieci)

    Wbrew temu jak odbierany protest to nie jest histeryczne wydzieranie z rąk biednych dzieci zapatrzonych w "kolorowe obrazki" - tych "brzydkich" książek.
    I Twoje, i moje dzieci też takie miały, mają i mieć będą w swoich rękach. Tylko nasze dzieci mają WYBÓR.
    Ile takiego wyboru nie ma? I nigdy mieć nie będzie?
    I to o nie powinno chodzić ministrowi. Skoro szafuje z publicznych środków 800 000 zł (na 80 tys, książek) i kolejne - tegoroczne - 800 000 zł (czy na kolejne 80 tys?)

    Fundacja na razie nie pochwaliła się sprawozdaniem finansowym, w którym byłby widoczny koszt jednego egzemplarza "Pkmd". Nie wiem na ile zasadny jest argument o tym, że "fajne" książki są drogie - znasz reguły rynku, dobrze wiesz, że różni się koszt przygotowania i wydrukowania jednego egzemplarza takiej książki (przy nakładzie 2-3 tys) od 1 egz. przy nakładzie 80 000 egz.

    I na koniec jeszcze - upierdliwe pytanie - jakie (i czy w ogóle) ma obowiązki/powinności dziś elita polskiego społeczeństwa. Dać "biednym" (także w sensie intelektualnym) "rokoko" niech się ucieszą?

    Więc może jednak jest o co robić aferę?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niestety nie znam żadnej próbki repertuaru zespołu Weekend, ale wierzę że jest wystarczająco straszna:)
      Piszesz, że to rozmowa o normach, o poprawności projektowania książki dla dzieci. A kto powiedział, że to nasze normy są właściwe? Że to my poprawnie umiemy projektować książki dla dzieci? Że to my jesteśmy elitą polskiego społeczeństwa?
      Na co dzień mam w rękach realną władzę, która pozwala mi - dosłownie, a nie w przenośni, zmieniać ludziom życie. Może dlatego rękami i nogami bronię się przed takim sposobem myślenia. Bo dostrzegam pułapkę. Dziś uznam, że to ja najlepiej wiem jakie książki powinny czytać polskie dzieci (to przecież tylko książki, a ja się na tym znam). Jutro stwierdzę, że wiem, kto i ile może mieć dzieci (w dzisiejszej "Polityce" jest o tym znakomita rozmowa z panem zajmującym się pracą socjalną). O tym, na jaki pomysł mogłabym wpaść pojutrze, boję się pomyśleć.

      Poza tym - to nie jest jedyna i największa dotacyjna aktywność tego Ministerstwa. W moje ręce trafia coraz więcej książek dla dzieci - moim zdaniem znakomitych, także wydawanych przez małe wydawnictwa, opatrzonych adnotacją, że zostały wydane dzięki wsparciu finansowemu Ministerstwa. Czy chciałabyś, aby dotowano tylko to, co nam się podoba? Bo ja nie.

      O kwestiach finansowych związanych z wydaniem tej książki się nie wypowiadam, bo nie mam o nich pojęcia. Może to naiwne, ale chcę wierzyć, że osoba pani Koźmińskiej gwarantuje, że te środki zostały wydane prawidłowo. Choć nie można wykluczyć i tego, że jest inaczej.

      Co do "drogości" i "taniości" - doskonale wiem, ile kosztuje wydanie książki. I rozumiem, dlaczego ażtyle. Wiem też jednak, ile się w tym kraju zarabia. Nie mam więc pretensji do wydawnictw (choć do niektórych pewnie można by mieć, ale nie są to moje ulubione oficyny), ale dostrzegam problem. Mnie stać na to, żeby kupić dzieciom fajne książki. Ale nawet w moim budżecie wydatki z tym związane stanowią na tyle poważny procent, że często muszę rozważyć, z czego zrezygnować.
      Znakomicie się o tym pisze z pozycji osoby, która ma dostęp do darmowych książek, przesyłanych przez wydawnictwa (i to nie jest zarzut, a już na pewno nie skierowany personalnie do Ciebie, zwłaszcza że nie mam pojęcia, czy masz dostęp do takich książek), znacznie gorzej z pozycji rodzica, który zarabia 1800 zł na rękę i ma na utrzymaniu dwójkę dzieci.

      Usuń
    2. No dobrze, okopałaś się w (chwytliwej retorycznie) linii obrony. Powinnam uciec się do podobnych chwytów, rzec "Tak, ale.." po czym rozpocząć litanię:
      * kto powiedział, rze regóły i zasady nieótródniają rzycia i nalerzy ie pszesczegadź?
      * czemu mamy nie kraść, skoro "wszyscy kradną"?
      i tym podobne ;)
      ale zakładam, że chodzi o próbę zrozumienia, nie zaś - żonglowanie efektowną linią obrony :)

      1. Nie zakładałam, że to "ja" jestem elitą (myślałam raczej o ministrze i prezesce fundacji); swój coming out nie tak dawno uczyniłam - nie pochodzę z inteligenckiej rodziny, mieszkam w "robotniczym" mieście (a i moje dochody mogłyby być argumentem) nie mam więc podstaw (socjologicznych).

      2, >>że to ja najlepiej wiem jakie książki powinny czytać polskie dzieci <<
      ależ ja właśnie tego nie wiem! Zabiegam o różnorodność. O to, aby Ci, którzy "zarabiają 1800 zł" mogli DOSTAĆ książkę inną od tej, którą są w stanie kupić dziecku za 5 zł czy otrzymąc podobną bp. w przedszkolu.
      Wysłuchaj nagrań z audycji, w których Pani Koźmińska argumentuje "Pkmd" właśnie w ten sposób "że TO podoba się dzieciom". I koniec. Kropka.
      Pozostałe "wytwory" są dla profesorów i ilustratorów. Efekt ich samozachwytu (co też się zdarza).
      Ministerstwo Kultury wychodzi z podobnych założeń - patrząc także na słynnego "Wincentego Chomika".

      Czy to "Ja" okopałam się w twierdzeniu, że jest jedyny słuszny (kolorowy i w konturze; z rymami częstochowskimi) sposób pokazywania świata dziecku?

      3. >> to nie jest jedyna i największa dotacyjna aktywność tego Ministerstwa<<
      Nie jedyna - zgoda. Czy nie największa?
      Zsumuj kwoty, ile dostają małe officyny w KONKURSIE (gdzie decyduje o dotacji ocena komisji - 3 niezależne oceny), a ile otrzymała fundacja POZA KONKURSEM (bo tam wniosek dwukrotnie przepadł - dostał dotację dopiero w wyniku odwołania, na skutek jednosobowej decyzji ministra)

      4. Kręcimy się w kółko albo zjadasz swój ogon ;)
      Dotacja do wydawanych książek malych oficyn - super. Doceniam. Tylko, że to książki - jak zauważyłaś, które trzeba KUPIĆ. Czyli takie,na które tej przykładowej rodziny (1800 zł dochodu) nie stać.
      (istnieją jeszcze biblioteki, ale to temat na osobną rozmowę)

      A rozmawiamy o książce, którą DOSTAJĄ w prezencie.Próbuję zwrócić uwagę na tę perspektywę. Skoro te książki mają być jedynymi, jakie dostanie dziecko dlaczego powielać to, co i tak wpadnie mu w ręce (hipermarket, tania książka itd). Czyli - nie pokazywać możliwości. Nikt nikomu nie narzuci gustu. Można pokazać, że jest inna droga.

      Tak, DOSTRZEGAM problem - bo mam do czynienia z różnymi dziećmi, także podopiecznymi MOPSu. Stąd mój sprzeciw, aby "fajne książki" były jedynie dla tych, których stać na to. Skoro DOSTAJĄ - niech dostaną "FAJNĄ KSIĄŻKĘ" (to Twoje sformułowanie :)
      Argument o perspektywie "pełnego brzucha" nie jest słuszny :) Dużą cześć książek mam z biblioteki.
      Owszem, od niektórych wydawnictw dostaję książki - za słuszne uznaję podzielenie się wiedzą: "co, jak i gdzie". Co może pomóc innym wyborach (panie bibliotekarki czy nauczycielki) , ale i pokazaniu dzieciom, że świat nie kończy się na Barbie czy herosach z kreskówek i gier komputerowych. Bo często problem leży w tym, jaką perspektywę mają dorośli i rodzice tych dzieci - skoro widzą tylko takie możliwości, to czy powinna być społeczna zgoda na "jedyną słuszną" linię "kolorowych postaci i konturze oraz wierszyków bez sensu, ale z rymami częstochowskimi?).

      Tak, dostrzegam PROBLEM. Dlatego dużą część czasu poświęcam na pokazywanie różnych możliwości - także nauczycielkom o różnych gustach, które jednak podejmują decyzję o tym, jakie lektury pokazują dzieciom. Skoro nie mamy wpływu na zamknięcie się ministerstwa kultury na różne możliwości kultury adresowanej do dzieci
      http://pozarozkladem.blogspot.com/2014/03/targi-edukacyjne.html

      Usuń
    3. Eee, nigdzie się nie okopywałam!:) Myślę że wyraźnie dałam do zrozumienia, że mi ta książka też się nie podoba - dlatego też nie zamierzam pełnić funkcji adwokata diabła aż do upadłego:P A co do chwytliwej retoryki, to znacznie lepiej bym wyszła na poście pt. jaka straszna ta książeczka, ministerstwo i fundacja, ojojoj! Przez parę ostatnich lat nauczyłam się jednak, że warto stawiać czasem nawet pozornie najgłupsze pytania; takie, na której odpowiedź wydaje się oczywista. Bo nawet jeśli w efekcie dojdziemy do tego, że od początku znaliśmy odpowiedź, to i tak czegoś się nauczymy.

      Co do definicji elity: dla mnie jej wyznacznikami jest całkiem co innego niż to, co podałaś (też pochodzę z robotniczej rodziny, dla ścisłości:P), ale pełna zgoda, że ministra i panią prezeskę powinno się do niej zaliczać. I zgoda, że od niej należałoby oczekiwać więcej niż od innych. Pytanie tylko, czy to nasze oczekiwania są słuszne?
      W tym miejscu aż prosi się o nawiązanie do przykładu, od którego rozpoczęłaś swój komentarz. Co do ortografii - mimo tego, że zwracam na nią uwagę i drażnią mnie błędy, nie uważam, że należy kogokolwiek za nią zabijać. To jedne z tych reguł, które tak naprawdę nie mają żadnego znaczenia. Co innego z kradzieżą - niezależnie od tego, w co wierzymy, żyjemy w społeczeństwie, w którym życie jest znośne tylko wtedy, gdy nie krzywdzimy się nawzajem. Są więc pewne prawdy i reguły uniwersalne, z którymi po prostu się nie dyskutuje.
      Brzydota i piękno - moim zdaniem - się do nich nie zaliczają. Znam wielu dobrych ludzi, którzy kochają kicz i nim się otaczają i równie wielu złych estetów. Dlatego nie mogę tak bardzo jak Wy oburzać się na tę publikację. Mimo tego, że obecnie kijem bym jej nie tknęła. Ale gdyby to było dziesięć lat temu? Nie ręczyłabym za siebie.

      W zasadzie też nie mam dobrej odpowiedzi (w sensie kontry) na Twoją argumentację na temat różnorodności. Zwłaszcza że - jak napisałam już w którymś z wyżej zamieszczonych komentarzy, słysząc to, co i jak mówiła pani Koźmińska, łapałam się za głowę.
      Ale i tak nie mogę wyzbyć się wrażenia, że gdyby ta książka wyglądała inaczej - czyli tak, że nam by się podobała - to nie byłoby problemu. I nikt nie rozliczałby fundacji i ministerstwa.
      Będę natomiast bronić słuszności argumentacji o tym, że pełen brzuch zmienia punkt widzenia. Tak jak zaznaczałam, nie był to argument ad personam, ale u wielu osób, które zajmują się książkami, dostrzegam tego rodzaju oderwanie od rzeczywistości. A potem rozmawiam z rodzicami dzieci z klasy mojego syna. Albo z rodzicami, z którymi stykam się w pracy. I mam wrażenie, że żyjemy na innych planetach, których orbity stykają się tylko na bardzo krótką chwilę. Przy czym nie jestem do końca pewna, kto tak naprawdę jest tu kosmitą.

      Usuń
    4. Z dużym zainteresowaniem śledzę Waszą dyskusję i myślę, że rację macie obydwie.
      Mój komentarz będzie troszkę obok, ale nie zupełnie (i trochę w duchu o tego o czym kiedyś a propos wywiadu z panią Iwasiów).
      Mnie się zdaje, że polski problem z czytelnictwem, kulturą itd., może częściowo wynikać z hermetycznego dyskursu (i pewnej ideologicznej radykalności) naszych postępowych elit, który przysłania w oczach większości ludzi "sedno sprawy". Skazuje to owe "elity" na coraz większe oderwanie od "mas" a wręcz na tych mas obojętność - jeśli nie wrogość. [wybaczcie, ale nie będę definiować elit i mas - załóżmy, że mniej więcej się rozumiemy]
      W słowach pani Koźmińskiej brzmi podobna obawa: że jak zrobimy "za ambitnie", to nikt na taką wydziwioną książeczkę nawet nie spojrzy - zróbmy więc przystępnie. Różne komentarze po audycji też szły w tę stronę: elity, dajcie nam święty spokój ze swoimi pokręconymi pomysłami, nie narzucajcie nam swoich wydumanych gustów.
      I tu moim zdaniem trzeba skoncentrować wysiłki: jak PRZEMYCIĆ treści ambitne, wartościowe, piękne w sposób strawny a wręcz atrakcyjny dla mas? Czy taki mariaż jest w ogóle możliwy? Pkmd nie można uznać za udaną próbę. Ale są eksperci od marketingu, którzy się w tym specjalizują. Są różne techniki, np. konia trojańskiego - "sell them what they want, give them what they need". Dramat polega na tym, że ludzie idei brzydzą się marketingiem, nie chcą 'sprzedawać' swoich haseł, bo to się im źle kojarzy. Ale prawda jest taka, że z marketingu nie wahają się korzystać ci, którym o żadne "wyższe dobro" nie chodzi. Którym chodzi o kasę kosztem 'mas' (wybaczcie te frazesy...). Elity powinny za swój moralny obowiązek (tak! uważam, że mają obowiązki właśnie w duchu solidarności społecznej) uznać takie wyedukowanie mas, żeby potrafiły się obronić przed manipulacją komercji, massmediów, pornografii - które są coraz ściślej ze sobą splecione i które sieją coraz większe zniszczenia w ludzkich głowach. Nie chodzi o narzucanie komukolwiek swoich gustów.
      Koniec końców idzie o wolność, świadomość, kontrolę nad własnym myśleniem i życiem. Takie są chyba cele krzewienia oświaty, czytelnictwa, kultury - książka, obraz to przecież tylko narzędzia.
      Zgadzam się, że nóż się w kieszeni otwiera, bo to państwo powinno o to wszystko dbać. Ma na to i środki i możliwości. Ale tego nie robi. Dlatego chwała wszystkim tym, którzy działają na własną rękę. Zdaje mi się jednak, że powinni przeprosić się ze 'sztuką reklamy'. Bo inaczej ich hasła nigdy nie dotrą do uszu (i oczu) tych, którym najbardziej są potrzebne...

      Usuń
    5. Bardzo mądrze prawisz, Doroto!:)) To trochę tak - i tym razem ja pójdę bardzo obok - jak z zachwytem nad papieżem Franciszkiem. Mimo tego, że wcale nie jest mniej katolicki od swoich poprzedników i wcale nie poluźnił dogmatycznych rygorów, jest postrzegany zupełnie inaczej - właśnie dlatego, że mówi innym językiem. Takim, który trafia także do tych, którzy mają diametralnie inne poglądy.
      Dlatego z jednej strony oburza mnie akcja dodawania książeczek (zupełnie przyzwoitych, zwłaszcza pod względem graficznym) do fastfoodów w McDonaldzie, ale z drugiej zastanawiam się, czy może jednak w tym przypadku faktycznie cel nie powinien uświęcić środków. Nie podoba mi się Pierwsza książka mojego dziecka, ale może faktycznie jest sporo grono rodziców, którym się podoba i którzy dzięki temu chętniej wezmą ją do ręki i poczytają dziecku, niż gdyby zawierała ich zdaniem udziwnione ilustracje?
      Na całe szczęście nigdy, przenigdy nie miałam ambicji, by zostać ministrem. Znacznie bardziej odpowiada mi rola człowieczka, który siedzi sobie na swoim poletku i po prostu robi swoje, pokazując innym, że można i tak. I wiem, że to działa. Może nie na taką skalę, żeby zmienić od razu cały świat, ale jego malutki kawałek i owszem, można.

      Usuń
    6. Tak, tak Doroto - moje dalsze przemyślenia znad kopanej grządki były podobne do Twoich. Ale...
      Nie sądzę (a nie jest to tylko i wyłącznie proces hipotetyczny), że jedyna droga to >> PRZEMYCIĆ treści ambitne, wartościowe, piękne w sposób strawny a wręcz atrakcyjny dla mas<<
      (nie lubię tego ostatniego terminu, bardzo)
      Takie postawienie sprawy zakłada bowiem, że książki "dla elit" są nie do strawienia dla tego "ogółu", który nie widzi, nie zna i często po prostu nie ma narzędzi, "co zrobić z książką, w której jest kilka słów i jakieś dziwne ilustracje".
      Nie zgadzam się także z teorią Mommarty, że "Pkmd" w takiej formie, jaką ma jest jedynym sposobem dotarcia do tych rodziców.

      Czytałyście "Wannę z kolumnadą" Filipa Springera? Można tam doszukać się kilku diagnoz i przyczyn takiego a innego stanu rzeczy. (Nie zawsze przyjemnych "dla elit").

      Wierzę (i widzę efekty) oddolnych działań >> http://czytaniewlodzi.blogspot.com
      (przychodzą do nas różne dzieci; część biletów dostają rodziny pozostające pod opieką różnych instytucji i dzieci ze świetlic środ.)

      Upieram się przy obowiązkach elit (edukowania siebie i innych). Do których także zalicza się i prezeska fundacji, i minister kultury.

      >>Elity powinny za swój moralny obowiązek (tak! uważam, że mają obowiązki właśnie w duchu solidarności społecznej) uznać takie wyedukowanie mas, żeby potrafiły się obronić przed manipulacją komercji, massmediów, pornografii - które są coraz ściślej ze sobą splecione i które sieją coraz większe zniszczenia w ludzkich głowach. Nie chodzi o narzucanie komukolwiek swoich gustów.
      Koniec końców idzie o wolność, świadomość, kontrolę nad własnym myśleniem i życiem. Takie są chyba cele krzewienia oświaty, czytelnictwa, kultury - książka, obraz to przecież tylko narzędzia.<<

      Co tu dodać?
      Można tylko zadać pytanie: w jakim stopniu są tego świadome różne instytucje (zaangażowane w Narodowy Program Czytelnictwa).

      Usuń
    7. Anno, ja nie mam na temat, o którym dyskutujemy żadnych teorii. Mam natomiast pytania i wątpliwości. A kiedy poczytałam parę wypowiedzi w dyskusjach na temat Pkmd w kilku internetowych miejscach (w tym na forum, na którym byłaś uprzejma mnie podlinkować), to bardzo, ale to bardzo nie podoba mi się kategoryczny ton wypowiedzi niektórych osób ustawiających się po Estetycznej Stronie Mocy.
      I dlatego, mimo że uważam, że w zasadzie to Ty masz rację i biję Ci pokłony za Twoje prokulturalne oddolne działania (żałując zarazem, że do Łodzi mam tak daleko), to chociażby z powodu tych głosów będę upierać się przy tym, żeby nie wyrzucać tej publikacji do kosza tylko dlatego, że nam się nie podoba.

      Usuń
    8. Termin 'masy' jest potworny - zgrzytam zębami odkąd go (tyle razy) napisałam...

      Mnie też akcja w McDonaldzie wydała się zmyślna. W szalonym śnie ukazały mi się warsztaty czytelnicze, albo czytanki dla dzieci w centrach handlowych. Nie przyszła góra do Mahometa...
      Albo Kazimiera Szczuka, która zachwyca się jakimś popkulturowym czytadłem, dobrym ale jednak. (może takie rzeczy się i dzieją, tylko o nich nie wiem) Żeby zlikwidować ten dystans i nieufność do wykształciuchów.

      Dostepność na pewno jest problemem - dlatego rzeczywiście trudno mówic, o tym, że ambitniejsze publikacje nie znajdą uznania w oczach ogółu, skoro ogół nawet nie ma do nich dostępu. Wiem po sobie, taki dostęp często wymaga nie lada 'heroizmu', zawzięcia się, planowania, wycieczek, itd. Tylko, że ja mam świadomość, że warto. No i stać mnie. A trudno od wszystkich wymagać takiego samozaparcia.

      "Wannę z kolumnadą" chętnie przeczytam - mam ją nawet komu świsnąć ;-)

      Pozdrawiam

      Usuń
    9. Czytanki w centrach handlowych? Jakoś tego nie widzę - trudno w takich miejscach o jakąkolwiek koncentrację. Ale rozumiem Twoją myśl przewodnią.
      Co do dostępności, tak jak pisała wyżej Anna - są jeszcze biblioteki, coraz lepiej zaopatrzone w książki. Trzeba by jednak zrobić tak, żeby zmusić ludzi do tego, by tam trafili, razem ze swoimi dziećmi. Sprawić, by te miejsca stały się atrakcyjne, nie tylko z uwagi na ich treść, ale i formę, o której tyle tutaj dyskutujemy. W niektórych z nich wiele się już dzieje, ale informacja o tym się nie przebija. W klasie mojego syna (III klasa SP) 90% procentom rodziców nie chce się nawet ruszyć tyłka po lektury (wolą ściągnąć dzieciom streszczenie z internetu), mimo iż wiedzą (na przykład ode mnie, albo od wychowawczyni), że w bibliotece publicznej jest spora ilość tych książek.
      A "Wannę z kolumnadą" mam na osobistej półce. Podczytywałam jak dotąd fragmenty, na całość ciągle jeszcze nie starczyło mi czasu. Mam nadzieję, że wkrótce nadrobię:)

      Usuń
    10. Zwiększenie atrakcyjności bibliotek to mądry postulat. Patrząc na moją bibliotekę osiedlową, która opływa w nowości, widzę, że książki dla dzieci prawie nie są wypożyczane. Świadczą o tym dobitnie rzadko występujące listy rezerwacji. Na niektóre książki dla dorosłych czeka się za to miesiącami. Druga rzecz to spotkania autorskie z naprawdę świetnymi osobami, na które zapraszane są dwie klasy z pobliskiej szkoły, a spotkania odbywają się, a jakże, przed południem. Przecież takie spotkania powinny być organizowane o 17, a plakaty informacyjne powinny być wywieszane w pobliskim warzywniaku, na placu zabaw i w przychodni, tak żeby dużo osób mogło przyjść.

      Usuń
    11. Jak pomóc ludziom odkryć coś, o czym nawet nie wiedzą, że tego potrzebują...

      http://sethgodin.typepad.com/seths_blog/2014/04/search-vs-discovery.html

      Usuń
    12. Mała czcionka: no właśnie. Moja biblioteka może nie opływa w nowości (a w każdym razie nie z tych wydawnictw, z których bym sobie życzyła), ale jest zaopatrzona zupełnie przyzwoicie. I też rzadko zdarza się, abym miała problem z wypożyczeniem tego, co chcę; często jestem (a formalnie nie ja, lecz moje dzieci) pierwszym wypożyczającym daną pozycję. Co do spotkań autorskich - u nas jest dokładnie tak samo! Nie dość, że godziny spotkań są zawsze przedpołudniowe, to jeszcze brak jest jakiegokolwiek nagłośnienia z wyprzedzeniem. Najczęściej o tym, że dany autor był, dowiaduję się po fakcie. Próbowałam już o tym rozmawiać, jednak efektów i wyjścia naprzeciw tego rodzaju oczekiwaniom nie widzę. Szkoda.

      Doroto: szczerze powiedziawszy, niespecjalnie chwytam jaki jest związek pomiędzy tym linkiem a naszą dyskusją.

      Usuń
    13. >>kategoryczny ton wypowiedzi niektórych osób ustawiających się po Estetycznej Stronie Mocy.<<
      Momarto, nie wiem o jakie wypowiedzi chodzi (konkretnie), więc nie będę się do tego odnosić. Ale cały czas umyka (?) wątek potraktowany przez Ciebie czysto retorycznie,
      1. "Pkmd" JEST źle zaprojektowana (i nie chodzi o sprawę gustów, ale zasad obowiązujących, zbadanych itd).
      2. Część "radosnej twórczości" (ta, która powstała specjalnie do tej publikacji, nie chodzi o klasykę) kieruje się po prostu zasadą "oby się rymowało" (o zasadności takich chwytów piszesz przecież w najnowszym poście)
      3. Powyższe punkty zdają być "normą" czy "wzorcem", które prezeska fundacji (firmująca tę pozycję) promuje razem z ministrem kultury.
      O tym, że odbywa się to "na wspak" konkursowi już wspominałam.

      Jeśli zebrać te wszystkie punkty może inaczej wygląda bulwersowanie się?

      Usuń
    14. Czuję się jak pryszczata nastolatka, która bardzo chciała się zbuntować przeciwko mamusi i wymyśliła naprędce parę argumentów, a tu mamusia, kobieta mądra i dojrzała, wzięła ją delikatnie na bok i po kolei, aksamitnym głosem wytłumaczyła jej, że musi znaleźć inną drogę do buntu, bo ta - ale tego jej nie powiedziała, oczywiście - nie jest zbyt mądra:P No już dobrze, już dobrze, mamusiu. Idę posmarować pryszcze spirytusem:P

      I tylko gwoli wyjaśnienia: nie chcę atakować nikogo personalnie, zwłaszcza za jego plecami, dlatego nie będę przytaczała tu żadnych konkretnych wypowiedzi. Chodziło mi jednak o pobrzmiewającą u co poniektórych nutkę wyższości i wszechmądrości. Tego nie lubię.

      Usuń
    15. I pozbawiłaś mnie Momarto wszelkich złudzeń... Ostatnią dekadę swojego życia jestem przekonana, że ten mój bunt i idealizm to kwintesencja mojej młodzeńczej naiwności. A tu mamusia...? eeekhm...
      (spirytus podobno szkodzi na pryszcze, działa odwrotnie - przesuszona skóra produkuje ich jeszcze więcej; czyżby mój upór w pokazywaniu sedna sprawy miał podobne skutki? ;)

      Usuń
    16. Faktycznie, ten spirytus to raczej babcina metoda;)
      Mam wrażenie, że dzisiejsza młodzież to jakaś taka mało buntownicza, a bardziej konformistyczna. W tym kontekście mamusię należałoby więc uważać za komplement. Na wszelki wypadek nie zapuszczajmy się jednak dalej tą ścieżką!:)

      Usuń
  7. No... jak zachecić do czytania kogoś kto nie wie, po kiego... się czyta. Czyli np. 90% rodziców z klasy Twojego syna. Wpis, do którego kieruje link nie daje oczywiście odpowiedzi, ale stawia ciekawe pytanie. Oni nie szukają książek, nie trafią więc do nawet najlepiej wyposażonej biblioteki. Tak mi się skojarzyło ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ok, zrozumiałam:) Ten weekend mnie wyczerpał, najwyraźniej też intelektualnie. Omawiani rodzice robią wrażenie przypadków nieuleczalnych, ale być może faktycznie warto spróbować.

      Usuń
    2. Nie sądzę żeby pomogło. Zaryzykowaliśmy i nie zaprosiliśmy klas. Spotkanie autorskie za free. Godziny popołudniowe. Oplakatowane najważniejsze miejsca we wiosce. Karteczki dla rodziców rozdane w szkole. Info na www. Frekwencja - żadna. Nie ma potrzeby żeby w czymś takim uczestniczyć. A z brakiem dostępności, to też bym nie przesadzał. Mój syn nie ma komórki, ma książki. U 3/4 klasy zasada jest odwrotna i to bez względu na zarobki rodziców.

      Usuń
    3. >>Nie ma potrzeby żeby w czymś takim uczestniczyć.<<
      Trzeba (?), warto (?) zadać pytanie dlaczego?

      Usuń
    4. Może hierarchia potrzeb Masłowa? Potrzeba rozwoju, samorealizacji jest na samym szczycie. Pod nią są potrzeby społeczne - uznanie, szacunek, miejsce w stadzie (polecam książkę "Duch równości",która pięknie pokazuje jak strasznie stresujące jest bycie niżej w hierarchii). W społeczeństwie, którego wyobraźnią rządzą hiperbogaci i piękni celebryci, prawie wszyscy aspirują do ich nieosiągalnego statusu i czują się wiecznymi nieudacznikami - bez względu na wszystko, mamy ciągły niedosyt. Dopóki nie zrozumiemy, że to beznadziejna pogoń, będziemy harować na kolejne gadżety i symbole statusu i w nich upatrywać źródła spełnienia. Do tego można dodać zmęczenie tą harówą, stres, brak czasu. Aż dziwne, że ktokolwiek jeszcze czyta ;-)

      Usuń
    5. Bazylu, nie od razu Kraków zbudowano. Poza tym, pewnikiem osoba autora (autorki?) była całkowicie ludziom obca (niech zgadnę: w "Tańcu z gwiazdami" nie wystąpił(a)?) Jesteście poza tym, zdaje się, mało liczebną społecznością - nawet statystyka i rachunek prawdopodobieństwa działały na waszą niekorzyść. Tu chyba trzeba zaczynać od zera, z kagankiem.
      A odpowiedź na Twoje pytanie, Anno, jest moim zdaniem taka: dzieje się tak dlatego, że nie przebija się głos osób, które zwracają uwagę na to, że czasem trzeba zatroszczyć się o coś innego, niż o najnowszy model smartfona (tak jeszcze nawiązując do tego, co napisał Bazyl: w klasie mojego syna mój syn jest jedynym, który nie ma komórki. I prawie jedynym, który ma własne książki, inne niż lektury).

      Doroto, czuję się przytłoczona i psychologicznie niedouczona:P Ale myślę, że to chyba zbyt wygodna diagnoza, mimo że na pewno w wielu przypadkach wydaje się trafna. Ludźmi dziś dość łatwo manipulować, dość łatwo ulegają szeregom różnych mód - gdyby tylko udało się wymyślić, jak stworzyć modę na czytanie (wcale niekoniecznie Prousta), pewnie i harówa, i stres, i brak czasu okazałyby się przeszkodami dającymi się usunąć. Trzeba by jednak zacząć od nauczania o prostych wartościach, w tym także o tym, że nie wszystko można kupić. Bez mediów nie da się jednak moim zdaniem tego zrobić, a tu sytuacja jest gorzej niż beznadziejna.

      Usuń
    6. Ojej, muszę odpowiedzieć. Wybacz przeciąganie dyskusji, ale temat fascynujący, więc trudno mi się powstrzymać ;-)

      Po pierwsze przepraszam za bełkot para-psychologiczny. Ściągnęłam sobie piramidę Masłowa z Wikipedii (moje okno na świat) - nie chciałam przytłaczać, ale tematyka psycho-socjo to mój konik, więc mogło mnie ponieść...

      Owszem, ludźmi można łatwo manipulować,o ile trafi się w czuły punkt, czyli w coś co jest dla nich ważne. Jeśli spojrzysz na różne mody i zastanowisz się co za nimi stoi, i podrążysz, i poszperasz, to okaże się, że wszystko tak naprawdę sprowadza się do dość podstawowych potrzeb i lęków, które wszyscy mamy. To właśnie wykorzystuje reklama i dlatego jest skuteczna. Może inaczej jest w przypadku krótkotrwałych 'szałów' na to czy tamto, ale nie mam pewności. I jeśliby ktoś chciał stworzyć modę na czytanie, to powinien iść w kierunku tych być może nieuświadomionych potrzeb i lęków.

      Jest uniwersalna fascynacja opowieścią - wszyscy lubimy słuchać historii, tylko, że tę potrzebę zaspokajają często filmy, seriale. Dla wielu ludzi książka była zawsze symbolem edukacji, aspiracji do awansu społecznego, był taki snobizm na czytanie. Teraz tę potrzebę zaspokaja smartfon właśnie.

      Rzecz jasna, że różne problemy społeczne mają wielorakie przyczyny i nie ma łatwych wyjaśnień ani recept. Rynek wydawniczy, szkoła, itd. itp.

      Może i jestem naiwna, ale wierzę, że ludzie nie są głupi. Nawet jeśli robią rzeczy głupie i szkodliwe, to te rzeczy mają jakiś głębszy sens. W pogoni za tym 'sensem' zapędzamy się często w kozi róg i to właśnie elity powinny jakoś korygować kurs społeczeństw, ale cóż elity to też ludzie ze swoimi ograniczeniami ;-)

      Wielkie dzięki za tę super ciekawą dyskusję!

      Usuń
    7. Dyskusje są ciekawe dzięki wszystkim dyskutantom, także tym przeciągającym, którzy są tu zawsze mile widziani:)
      Mnie od pewnego czasu mniej bawi teoretyzowanie i psychologizowanie, a bardziej szukanie praktycznych, często indywidualnych rozwiązań, choć pewnie faktycznie większość nas działa według w miarę przewidywalnych schematów. W końcu człowiek przez te tysiące lat swojego istnienia nie zmienił się aż tak bardzo i ciągle jest napędzany przez mniej więcej te same pragnienia i instynkty.
      Ja też uważam, że ludzie nie są głupi. I nie uważam tego za naiwne myślenie. Ludzie są jednak też wygodni, dlatego często wybierają proste, niewymagające wysiłku rozwiązania, do których łatwo się przyzwyczaić. Różnorodność jest jednak potrzebna - życie w społeczeństwie złożonym z samych przedstawicieli elity (jakkolwiek by ją rozumieć) byłoby nie do zniesienia!:)

      Usuń
    8. Wyjdę na egoistę i aspołecznika, ale powiem wprost. Nie mam czasu i energii, żeby zastanawiać się za innych rodziców dlaczego nie mają potrzeby uczestniczenia z dziećmi w kulturze trochę wyższej niż bajki na mini mini czy książkowy koszmarek z kosza w hipermakecie (choć nie przesądzajmy, bo ja z takiego kosza wygrzebałem jakiegoś Calvina i Hobbsa za bodajże 3,50 PLN). Ja skupiam się na swoim podwóreczku i choć uważam, że też jest mocno zapuszczone, to jednak cieszę się, że czymś więcej niż telewizja i konsola udaje mi się własne dzieci zainteresować :)

      Usuń
    9. Od własnych dzieci zazwyczaj się zaczyna; tylko niektórzy są tacy dzielni, żeby zabierać się i za cudze, albo i tylko za cudze. Myślę jednak, i tym w zasadzie kieruję się w praktyce, że mimochodem, niby tylko "obrabiając" własne potomstwo, można także sporo dobrego zrobić dookoła. Właśnie przykładem. Dziewięćdziesięciu dziewięciu przechodzących obok popuka się w głowę, ale setny może choć chwilę pomyśli, zaś co któryś setny może i coś z tym zrobi.

      Usuń
    10. I tego się będę trzymał. :D

      Usuń
    11. Mam niezłą wprawę, gdy idzie o sporządzanie pisemnych uzasadnień, więc w razie czego, wiesz do kogo walić:P

      Usuń
  8. Co do książek w bibliotekach to wydaje mi się, że bardzo ważną rolę odgrywa tu postać Pani bibliotekarki, która zna się na literaturze dziecięcej. Doradzi, podpowie. Nie wystarczy kupić książki i położyć na półce. Mój syn nie lubi chodzić do szkolnej biblioteki, bo jak twierdzi nie ma w niej ciekawych książek (same Disneye) a pani pyta: co chciałeś? Zamiast doradzić. Myślę, że mają wiele fajnych pozycji ale jak dziecko ma do nich dotrzeć?
    Ideałem jest Pani Bibliotekarka, która czyta książki dla dzieci i interesuje się tym co "w książkach dla dzieci piszczy".
    A to niestety rzadko się zdarza. "Dzięki Pani moje dziecko zaczęło czytać!" to słowa które miałam przyjemność usłyszeć parę razy i dla mnie to największy komplement. :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Masz rację! W naszej gminnej bibliotece (może poza jedną filią) panie mają raczej tradycyjny gust, co widać po tym, jakie książki eksponują i polecają. Parę razy próbowałam podpytać je o książki, które ja kupuję i które podobają się mi i moim dzieciom, jednak nie bardzo wiedziały o czym mówię. Ale i tak dość mocno się starają, a przede wszystkim widać, że są bardzo otwarte i starają się - w miarę swoich możliwości - być na bieżąco.
      Ze szkolną biblioteką jest u nas dokładnie tak samo. Starszy poszedł parę razy, ale potem stwierdził, że nic tam nie ma i teraz świecimy oczami za każdym razem, gdy jest mowa o czytelnictwie w szkole, gdyż zaniża średnią klasową, gdy idzie o ilość wypożyczanych książek.

      Też ucieszyłabym się z takiego komplementu! Te dzieciaki miały szczęście, że na Ciebie trafiły (a i przy okazji na Waszą bibliotekę; sama rozważam, czy się do niej podstępnie nie zapisać:P)

      Usuń
    2. Zapraszam, zapraszam do mej biblioteki! :-)
      A co do zaniżania średniej klasowej, mój Starszy również z tego powodu miał nieprzyjemności. Co za dziecko! W ogóle nie wypożycza książek ze szkolnej biblioteki! Ostatnio odkrył jednak tam serię "Straszne historie". Już się cieszyłam, że wreszcie będzie tam chodził, a tu mój mąż przyniósł mu 10 egzemplarzy z tej serii po kimś z rodziny... ups! :-)

      Usuń