Tak,
uczę się języków. Nieustająco przez całe życie.
Nie
zamierzam zawracać tu głowy takimi oczywistościami jak pogłębianie znajomości języków
z grupy języków germańskich, słowiańskich czy – niestety, tylko w pewnym
zakresie - jednego z języków indoeuropejskich z podgrupy latynofaliskiej
języków italskich. Chciałabym natomiast skupić się na znanych mi już całkiem
nieźle językach dużo bardziej rozrywkowych niż wyżej wymienione, które nie doczekały się jednak dotychczas żadnego porządnego słownika.
Dążąc
do nadania mojemu postowi waloru użyteczności, dalszą jego część opracowałam w formie swego rodzaju rozmówek, ograniczając do minimum informacje natury
ogólnej.
1. Język biuronieruchomościowy
To
język, którego nauczyłam się w ostatnich miesiącach. Dość prosty, polegający
głównie na operowaniu kilkoma zwrotami.
„dom położony w cichej i urokliwej
okolicy” – dom położony jest w
miejscu, do którego nie dociera komunikacja miejska, taksówkarze za dowóz do
niego żądają potrójnej stawki, za to każdy dzień można rozpocząć od przywitania
się z ryjącym w ogrodzie dzikiem.
źródło zdjęcia |
„dom/mieszkanie z dużym potencjałem” – aktualnie to ruina, jeśli jednak wydacie co
najmniej trzykrotność tego, co za nią zapłaciliście, może nawet da się tam
zamieszkać.
„łazienka do własnej aranżacji” – obecnie na krzywej betonowej wylewce stoi muszla
sedesowa z górnopłukiem oraz odrapana żeliwna wanna.
„stan do odświeżenia” – wystarczy zbić różowe kafelki z łazienki, a także
usunąć boazerię ze wszystkich ścian oraz kasetony z sufitów.
„niezwykle sympatyczni właściciele
chętnie udzielą wszystkich informacji”
– właściciele od trzech lat bezskutecznie usiłują sprzedać ten dom/mieszkanie,
dlatego nieprędko wypuszczą z rąk kogokolwiek, kto nieopatrznie przekroczył ich
progi.
„nieruchomość w prestiżowej
lokalizacji” – codziennie będziecie spotykać wszystkich tych, których nie macie ochoty oglądać, a z uwagi na
konieczność ostrożnego gospodarowania cennymi gruntami odległość od okien
najbliższego sąsiada nie przekroczy czterech metrów; nie spodziewajcie się też, że
w promieniu 10
kilometrów znajdziecie jakąkolwiek szkołę czy
przedszkole, nie wspominając o placu zabaw dla dzieci.
2. język prawniczy
Pamiętam,
że w czasie studiów dość długo kładziono nam do głów, że język prawny to
zupełnie co innego niż język prawniczy. Niestety, zapomniano dodać, że
język prawniczy nie ma nic wspólnego z językiem ludzkim.
„i zobowiązuje Pana/Panią do zapłaty
kwoty 300 (trzystu) złotych w terminie 7 dni pod rygorem egzekucji” – zazwyczaj mylnie tłumaczone jako informacja o
konieczności położenia głowy na pieńku. Na szczęście w Polsce jakiś czas temu
zniesiono karę śmierci, od tej pory egzekucje przeprowadzają wyłącznie komornicy.
Uprzedzam jednak: to może dużo bardziej boleć!
„niestety, nie mogę wstawić się w sądzie”
– zwyczajowa formułka, którą należy rozpocząć pismo informujące o niemożności
stawienia się w wyznaczonym terminie. Sąd przyjmuje ją zazwyczaj z ulgą, gdyż
wstawiający się w sądzie bywają kłopotliwi.
„sąd nie dał wiary zeznaniom świadków,
albowiem były one wzajemnie sprzeczne, niekonsekwentne i wewnętrznie niespójne”
– wszyscy świadkowie kłamali, aż im
się z uszu kurzyło, a sąd nie był taki głupi, żeby dać się nabrać.
„wierzę, że sąd będzie instancją
niezawistną” – formułka, którą
należy zamieszczać w pozwach o zapłatę kwot wyższych niż 300.000 złotych.
Dzięki niej jest szansa, że połechtany sąd zasądzi choć połowę żądanej kwoty,
nie kierując się zawiścią, że sam tyle nie ma.
„odpeszczanie śliwek” – gdy prawnik pozbawia śliwki pestek (cytat za
Sądem Najwyższym; wyrok z dnia 26 marca 2013r., sygn. akt II UK 201/12)
„konwergencja legislacji krajowych
wspiera zredukowanie dowolności państw i odwrotnie, rozbieżność systemów
krajowych prowadzi do większego stopnia dowolności” – w zasadzie nikt nie wie, co to znaczy, ale jeśli
będziecie niegrzeczni, będziecie musieli przepisywać takie zdania po sto razy.
„stale leczę się u lekarza pumologa” – tekst, którym należy posłużyć się, gdy składa się
pozew w sądzie dla zwierząt; użyty w sądzie dla ludzi może nie wywołać
pożądanego efektu.
3. języki u dzieci.
Niestety,
w przypadku języków dziecięcych prawidłowością jest, że zanikają one wraz z
rosnącą liczbą lat ich użytkowników. Apogeum rozwoju osiągają, gdy dzieci mają
około trzech lat, później jest tylko gorzej.
Znany
mi osobiście pięciolatek używa aktualnie niestety już tylko kilku swoistych
słów. Podaję je niżej, przy czym z uwagi na duże podobieństwo do wyrazów z języka
dorosłych, nie przytaczam tłumaczenia:
„helitopter”
„plac babaw”
„kojban”
„spoljel” (w tym miejscu wszyscy próbują samodzielnie wymówić
to słowo. Powodzenia!)
„kawałnosy”
Odrębnego
omówienia wymaga nader popularny czasownik „przyszłem".
Wbrew obiegowym opiniom, jego użycie może być bowiem w pewnych sytuacjach nader
adekwatne i całkowicie poprawne. „Przyszedłem” mówimy bowiem tylko wówczas, gdy
przyjście wymagało pokonania pewnego dystansu. Jeśli zaś dziecko – chłopiec
mówi, że „przyszłem", chce po prostu powiedzieć, że miał do nas bardzo
blisko!
Niniejszy post został zaprogramowany przez Izę. Reklamacji nie uwzględnia się:)
Nie wiem, co to jest "kojban"... :-(
OdpowiedzUsuńDo listy podobnych języków mogłabym zaliczyć język nowoczesnych przedsiębiorców (startupy, inkubatory, onlajny i inne...), który muszę sobie aktualnie na chybcika przyswoić.
A przydatna okaże się również znajomość narzecza pijarówców, czyli takich, co wystawiają świadectwa pracy ("X starał się niezmiennie..." w tłumaczeniu: "X nie potrafi nic").
Zawsze mówiłam, że znajomość języków to podstawa :-)
"Kojban" to po prostu kombajn:)
UsuńMam wrażenie, że ostatnio tych obcych języków się namnożyło. Kiedyś było prościej: albo partyjna nowomowa, albo ludzki język polski. A teraz tworzą się jakieś językowe grupy i podgrupy, zupełnie jak afrykańskie narzecza, których człowiek z zewnątrz nijak nie zrozumie:(
No tak, baran ze mnie, to przecież takie oczywiste:-) Dobrze pasuje też do słów "kapka" oraz "donio", wymyślonych przez moje dziecię. Dziecię w ogóle miało talent do tworzenia fajnych słów. "Modororo" i "pocalaj" weszły na stałe do naszego domowego języka. Takie dziecięce języki to jeszcze są urocze, najgorsze to te medialno-nabuchodonozorowe...
UsuńTo ja dla odmiany nie mam pojęcia, co to może być "modororo":( Podejrzewam jedynie, że to coś w rodzaju jednego ze słów wymyślonych swego czasu przez Młodszego, oznaczającego on tylko wie co, w związku z czym znakomitego do wykorzystania w roli niemożliwego do złamania hasła (użyłam do bardzo ważnego konta, więc za nic w świecie nie zdradzę jakie to słowo:P)
UsuńNie wiem jak w mediach niemieckich, ale w polskich coraz więcej Nabuchodonozorów...
O, my też mamy takie osobiste słowo-wytrych zakamuflowane w jednym haseł :-)
UsuńPodaję zatem tłumaczenie modororo: pomidor.
A donio to betoniarka, kapka - koparka, jakby ktoś chciał wiedzieć.
Cóż my byśmy poczęli bez tych dzieci Nie dość, że starym rodzicom wytłumaczą, jak obsługiwać nowoczesny sprzęt, to jeszcze i robią za szyfrantów!:)
UsuńI jakież to szczęście, że "modororo" przydarzył się tłumaczce - szary człowiek nijak by nie wpadł na to, o co może chodzić:))
Urocze są takie nowe słowa!
UsuńMoim ulubionym jest słowo wymyślone przez mojego brata- myjątko (mydełko)
A jaka szkoda, że w przytłaczającej większości przypadków umiejętność tworzenia nowych słów zanika mniej więcej w okolicy piątego, szóstego roku życia.
UsuńA "myjątko" cudne!:))
W języku znanych mi osobiście dzieci występuje "placzabaw" w bardzo praktycznej formie łącznej, odmieniany również łącznie, czyli: "byliśmy na placzabawie", "nie było placzabawu". Na wcześniejszym etapie, jak u Ciebie, z głoską "b", czyli "na placbabawie".
OdpowiedzUsuńA tak, faktycznie, u mnie też zdarza się, że dziecko wraca z placbabawu! Do tej pory zwalałam to na ślady niemieckich genów (ach, ich długie na pięć metrów czasowniki!), ale najwyraźniej rzecz w czym innym:)
Usuńnie czasowniki, tylko rzeczowniki, rzecz jasna.
UsuńJęzyk audytorów - przychodzimy do państwa firmy, aby wam pomóc, oznacza, należy się cieszyć, jak nałożona przez nas korekta na projekt nie przekroczy 5 procent.
OdpowiedzUsuńJęzyk audytorów jest jak na moje oko mocno zbliżony do języka prawniczego. Co nie jest bynajmniej komplementem.
UsuńAno nie jest :(
UsuńCiekawe, swoją drogą, czemu tak się ludziom dzieje - że wydaje im się, że skoro już są prawnikami/audytorami/i innymi takimi, to natychmiast muszą przestać mówić, a zacząć bełkotać?
UsuńNo to próbka języka ogłoszeń turystycznych (podgrupa nieruchomościowego) - "300 m od plaży".
OdpowiedzUsuńWg google mapy - odległość ok 5 razy większa:).
Tak, ten język to faktycznie to podgrupa nieruchomościowego. Na szczęście trzeba z niego tłumaczyć tylko raz w roku, a z nieruchomościowego jeszcze rzadziej!
UsuńZ turystycznego także - wejście do hotelu przez sklep, co oznacza, że po zamknięciu sklepu wchodzi się od podwórza przez całodobowo otwarte drzwi, pełne menelów, narkomanów i innej podejrzanej klienteli, gdzie taksówkarz radzi nie chodzić samotnym kobietom w ogóle, a parom doradza asystę policji (doczytałam opinię na kilka dni przed wylotem i ekspresowo zmieniałam rezerwację, nie mając ochoty na bliższe kontakty z londyńską policją).
UsuńCo tylko potwierdza słuszność tezy, że czytanie ma przyszłość!:) Z drugiej strony, gdyby wejście prowadziło przez salon Tiffany'ego, mogłoby to okazać się równie szkodliwe!
UsuńJestem pod wrażeniem Momarto! Prawdziwa z Ciebie poliglotka! Tyle języków opanowałaś!
OdpowiedzUsuńCo do języka dziecięcego, to co ciekawe my z mężem wciąż używamy wielu powiedzonek, słówek które wymyślił Starszy jak był młodszy a on dziwnie nas patrzy. "O co im chodzi? jakie TIEN? Jaki FANYN? Jaki TRAKON?" :-)
Staram się, staram! Dziękuję, że doceniasz mój wysiłek:)
UsuńU nas słowotwórcą był tylko Młodszy. Który też - tak samo jak Wasz Starszy - kompletnie niczego nie pamięta. W sumie to dobrze: nie włamie się nam do rachunku bankowego i nie zrobi przelewu na okrągłą sumkę:P
To z tym domem i dzikiem w ogródku, to mi coś przypomina :P
OdpowiedzUsuńNie mów, że Wasze bardzo blisko przyszłe miejsce zamieszkania! My - po licznych wahaniach - uznaliśmy, że kontakt naszej rodziny z dzikami zapewniam ja (ostatnio średnio dwa razy w tygodniu), dlatego postanowiliśmy zamieszkać w bardziej cywilizowanym miejscu:P
UsuńMówię. Mogę zobrazować materiałem foto w razie potrzeby :P Tzn. dzika jeszcze nie namierzyłem obiektywem, ale chyba mam jakieś sarenki :D
UsuńMimo wszystko nie zazdroszczę. Chyba że sprawicie sobie dużego psa, a najlepiej dwa. Te dziki, widziane z bliska, nie są wcale fajne:(
UsuńJest jeszcze język niektórych ministrów "dlaczego pan nie pisze w łardzie? jak pan napisze w łardzie, to pan to wyjastuje ażeby było czytelne".
OdpowiedzUsuńMinistrów (i całą politykę) obchodzę szerokim łukiem, ale podobnego języka używa sporo niekoniecznie mądrych osób, które jednak za takowe się uważają. Brr!
UsuńMinister robił dobre wrażenie- skończył historię i prawo na UJ. Ale potem czar prysł. UJ powinien niektórym absolwentom odbierać te dyplomy ;)
UsuńNiestety, jest szereg przykładów pokazujących, że ukończenie wyższych studiów (choćby i pięciu kierunków) w niektórych przypadkach pozwala tylko na robienie nieco lepszego niż wcześniej wrażenia, ale w środku nic się nie zmienia. A UJ (podobnie jak szereg innych uczelni) powinien po prostu niektórym nie dawać dyplomów...
UsuńNiestety masz rację- w mojej ostatniej pracy spotkałam dość spore grono takich właśnie osób. A ponieważ była to tzw. administracja państwowa, to tym bardziej jest to dobijające. O tak, dyplomy powinny być zawsze rozdawane z rozwagą! :)
UsuńHo, ho, administracja państwowa kryje wiele mrocznych sekretów!
UsuńCo do dyplomów, tendencja jest raczej odwrotna. Być prostym magistrem to już wszak niemal wstyd. I nikt nie myśli o zgubnych (widocznych zresztą gołym okiem) skutkach nadmiernej podaży. Czy chodzi o pieniądz, czy magistrów - efekt jest identyczny:(
Tak, bardzo mrocznych bym rzekła nawet. W niektórych wypadkach ten mrok był tak gęsty, że światełko w tunelu inteligencji nie miało szans na przebicie ;)
OdpowiedzUsuńObawiam się, że głównie chodzi o pieniądze. Inaczej przekładałoby się to też na jakość nauki. I dyplom byłby powodem do dumy. Chociaż myślę, że poziom nauki to też taki temat rzeka, bo nie dotyczy li tylko uniwersytetów.
Porównanie nader trafne:) Na całe szczęście gdzieniegdzie blask mądrości nie dał się jeszcze zupełnie przygasić!
UsuńKiedy patrzę na trafiających w me ręce absolwentów rozmaitych uczelni, to nie mogę się nadziwić, jak to możliwe że udało im się skończyć studia. Umiejętność myślenia i łączenia ze sobą faktów to z pewnością nie jest coś, czego tam uczą:(
Na szczęście!:)
UsuńDokładnie- to jest bardzo bolesne, że umiejętność myślenia schodzi na dalszy plan. Pamiętam co kiedyś usłyszałam od jednej z nauczycielek "te dzieci są tak głupie, że nie ma co w nie inwestować". Niestety taki tok myślenia odnalazłam potem i na uniwersytecie "przekazywanie studentom szerokiej wiedzy nie ma sensu i tak nie zrozumieją". Być może ten "trend" się rozrósł (niestety!), chociaż co jakiś czas słychać o sukcesach polskich studentów, co w sumie może daje jakąś nadzieję na przyszłość?
Niestety, patologie zdarzają się wszędzie, a za taką uważam cytowaną przez Ciebie nauczycielkę. To co dzieje się w szkołach, to jednak bajka, a to, jak wyglądają studia, to całkiem inna. Na szczęście, gdy ktoś naprawdę chce się czegoś nauczyć, to ani szkoła, ani studia mu w tym nie przeszkodzą!:P
UsuńSzkoda tylko, ze te patologie zostają nauczycielami (szczególnie, że to była nauczycielka 10-latków) :/
OdpowiedzUsuńSzkoda, ale życie bywa brutalne. Mój dziewięciolatek już we wrześniu zetknie się z patologicznym wuefistą (teraz ma genialnego, niestety nie uczy starszych chłopców) i już się martwię.
Usuń