Od dłuższego już czasu toczę
wewnętrzną walkę.
Nowe czy stare?
Ładne czy brzydkie?
Z historią czy tabula rasa?
Chodzi o książki.
Jestem
człowiekiem z gatunku chomików. Nie dla mnie minimalizm (taki, jak np. opisany tu, o rany!). Mój dom jest pełen przydasiów i kuwiecznychpamięciów. A ponieważ
chomikowatość jest cechą genetyczną, nietrudno się domyślić, że ilość
przydasiów i tych drugich jest odpowiednio zwiększona dzięki zapobiegliwości
poprzednich pokoleń („sama nie wiedziałam, po co to trzymam, ale patrz – teraz
dla Ciebie jak znalazł!”).
Dotyczy
to też książek.
Moja
Babcia kochała książki najbardziej na świecie. Była gotowa wydać na nie
ostatnie pieniądze (często zresztą wydawała). Była i jest jedyną znaną mi
osobą, która naprawdę przeczytała wszystkie książki, jakie miała w domu. Nigdy,
przenigdy nie wyrzuciła żadnej książki.
Kiedy
umierała, wymusiła na mnie obietnicę, że nie spalę jej książek. Obiecałam.
I
tak, z dnia na dzień weszłam w posiadanie liczącego dwa tysiące sztuk (na oko,
bo nigdy nie zdołałam tego w całości skatalogować) księgozbioru, składającego
się głównie z książek wydawanych w PRL-u. Jakości wydań można się domyślić.
Obecnie w większości wyglądają one jak obraz nędzy i rozpaczy. To, że pożółkłe,
pal sześć; gorzej że zazwyczaj (poza ekskluzywnymi wydaniami w płóciennych,
bądź niby-skórzanych okładkach) w totalnej rozsypce. Bierzesz do ręki, a tu po
przewróceniu każda kartka postanawia zacząć żyć własnym życiem, a grzbiet udaje
się w siną dal. Hm.
Jako
dziecko byłam księgarsko rozpieszczana. Uwielbiałam czytać, więc babcia bez
skrupułów wykorzystywałam znajomość z kierownikiem lokalnego Domu Książki, aby
zapewniać wnuczce wszystko dobre, co się właśnie wydawało. Były tego tony.
Książek się nie wyrzuca, więc – jako że dziecko urosło – rodzice zapakowali je
w kartony i znieśli je do piwnicy. Bo przyda się ku wiecznej pamięci.
Jako,
że sama mam już dzieci, którym uwielbiam czytać (one twierdzą, że też
uwielbiają jak im czytam, ale kto ich tak naprawdę wie…), udałam się któregoś
dnia w czeluście piwnic i wydobyłam. Wykichawszy się (kurz) i umywszy się
(brudny kurz), zatkałam nos. Stęchlizna jak ta lala. Zalecane gdzieś kiedyś
przez ZWL zamknięcie w woreczku z sodą nie pomogło ani trochę. Pozostało
wietrzenie, bardzo dłuuuuugie, a i tak nie przynoszące spektakularnych efektów
(„Mamooo, co tak śmierdzi? Może poczytamy co innego, cooo?”). A do tego masakra
jak wyżej – czytasz, a tu każda kartka osobno, całość pogięta, pomięta; no nie
tak się umawialiśmy, jeśli chodzi o edukację estetyczną potomstwa!
Ja
rozumiem, jeśli chodzi o białe kruki, pozycje niedostępne obecnie nigdzie i za
żadną cenę (ewentualnie za cenę oszalałą, nie dla normalnych ludzi). Ale jeśli
coś wznowili, wydali ponownie tak samo ślicznie, tyle że na nieśmierdzącym i
nieżółtym papierze? To może wywalić to rozpadające się barachło na makulaturę,
co?
Z
drugiej strony. Człowiek nie alfa i omega - poza niektórymi jednostkami,
których blogi często odwiedzam;) – i wszystkiego z góry nie wie.
Bo
na przykład.
W
Stosikowym losowaniu kiedyś tam kiedyś, wylosowano mi do przeczytania
„Dzienniki gwiazdowe” Lema (wiem, wiem, recenzji jak nie było, tak nie ma).
Chwyciłam więc radośnie za nówkę sztukę nieruszany egzemplarz z 2002 roku i
przeczytałam. Numeracja dzienników lekko mnie zastanowiła, więc trochę
pogrzebałam. I doczytałam się informacji, że tak naprawdę to za każdym razem
ukazywało się co innego, a niektóre z historii to w ogóle ukazały się tylko raz
w życiu, z tych czy innych względów. I co? I idę wtedy do półek ze spadkiem, i
grzebię, i oczywiście – dogrzebuję się! Voila, zbiór opowiadań „Sezam”, „Iskry”
Warszawa 1954! Pamiętam jak przez mgłę, że kiedyś tam przemknęła mi przez głowę
myśl, że po co mi dwa egzemplarze w zasadzie tego samego, więc może by ten
brzydszy wyrzucić. I jak bym teraz wyglądała, gdybym posłuchała tej myśli?
Żeby
jednak nie było tak prosto.
Weźmy
takiego Hansa Falladę. Pod koniec ubiegłego roku ukazało się nowe wydanie jego
książki „Każdy umiera w samotności”. Phi, pomyślałam sobie, przecież ta książka
jest w mojej bibliotece. Owszem, jest, jednak to wydanie, które jest w niej
dostępne (Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej, Warszawa 1989) lekko różni
się zawartością od obecnego z uwagi na „skróty redakcyjne”. Nie jestem w stanie
(ani czasowo, ani intelektualnie) przeczytać obu wersji, ale podobno ta nowa
jest jednak lepsza. Takich przykładów, dotyczących czy to skrótów redakcyjnych,
czy różnic w tłumaczeniach pomiędzy poszczególnymi wydaniami jest dużo.
I
co?
Stare
czy nowe? Ładne czy brzydkie?
Jak
tu żyć, drodzy państwo? Jak żyć???
Na luźne kartki najlepszy jest klej introligatorski CR, do nabycia przez internet, oraz ścisk stolarski, ewent. encyklopedia minimum czterotomowa. Oczyszczasz grzbiet ze starego kleju, wyrównujesz kartki, smarujesz klejem, układasz, przyciskasz encyklopedią.
OdpowiedzUsuńW kwestiach pozostałych nie poradzę, od lat się zastanawiam, czy wyrzucić podręcznik technologii przeróbki tłuszczów po rosyjsku albo ochronę roślin z lat 50. Ręka mi drży, więc tak sobie leżą - może się kiedyś znajdzie pasjonat? :)
Zapomniałam napisać, że jestem leniwym chomikiem :(
UsuńAha, na piwniczny smród, skoro soda nie pomaga, możesz spróbować zamrażalnika. Dzieło w dużo folii i mrozimy.
OdpowiedzUsuńJuż lepiej. A nie kruszą się potem kartki? Albo nie zgrzyta nam nic podczas lektury?
UsuńNie wolno dopuścić do przemoczenia i potem łagodnie rozmrażać, żeby się nie pofałdowały kartki:P
UsuńŁagodnie rozmrażać? Jeśli chodzi o to, by nie wrzucać do gorącej wody celem przyspieszenia procesu, to dam radę. Jeśli o coś bardziej skomplikowanego - wysiadam...
UsuńPo prostu nie wyjmować z lodówki i od razu na półkę. Położyć na blacie, przycisnąć encyklopedią i niech sobie poleży.
UsuńA mówią, że w czasach internetu encyklopedia niepotrzebna:)
UsuńMożesz przycisnąć internetem, nie ma przeciwwskazań:))
Usuń:))
UsuńUprzejmie donoszę, że zamroziłam "Jacka, Wacka i Pankracka". A długo to się tak ma mrozić?
UsuńA mocno śmierdziawsze? Jak lekko, to parę dni, potem do worka z sodą:)
UsuńMocno. Jak wszystko, co spędziło 20 lat w nieogrzewanej piwnicy...
UsuńMiej litość, toż to dzieci (fakt, że w kupie, a w kupie raźniej), nie każ ich mrozić przez miesiąc!
Dzieci wytrzymają wszystko, sprawdzone empirycznie:P Możesz po paru dniach poniuchać, ale zamrożone nie śmierdzi, to potem się okazuje, czy zabieg coś dał:P
UsuńA jak zostawię do 1 września, to zamarznie na kość? Bo inaczej musiałabym wyjąć już w czwartek, a to obawiam się że za krótko...
UsuńDwa tygodnie? Hmmm. Ja bym najpierw w sodę, a potem wymrażał. W sodzie może leżeć długo.
UsuńW sodzie trzymałam już kiedyś "Cypiska" - z miesiąc chyba i guzik dało (poza dodatkową frajdą, polegającą na wytrząsaniu białego proszku spomiędzy kartek).
UsuńOj, coś plączecie się w zeznaniach, obywatelu, plączecie:P
Nigdy nie miałem nic aż tak śmierdzącego:) A sodę się zmienia co tydzień:P
UsuńMnie się zdarzyło trzymać jednego śmierdziucha w łazienkowej szafce z proszkiem do prania itp. Po miesiącu zapaszek wywietrzał.
UsuńZWL: to ja poproszę od razu o wszystkie informacje, a nie że tak je dawkujesz. Ty wiesz, ile soda kosztuje? O prądzie do zamrażarki nie wspominając?
UsuńCzytankoAnki: ta metoda nie dla mnie. Zakichałabym się na śmierć i co by mi przyszło z nieśmierdzącej książki?
Skądże znowu! Zapach detergentów ustępuje szybko.
UsuńTo może rozważę. Lecz pamiętaj, że w razie czego mój duch będzie straszyć na Twym blogu;)
UsuńProszku do prania nie używałem, może dlatego, że korzystamy z żelu do prania:P
UsuńOto jest dylemat- trzymać, czy nie trzymać? wyrzucać, czy rozdawać? Sama nie wiem. Pierwsze skojarzenie z literaturą obcojęzyczną, gdzie różnice w tłumaczeniu mogą spowodować, że mamy do czynienia z różnymi wersjami tej samej książki. Przy rozklejających się stronach dałam książkę do introligatora, aby to nie jest sposób, można tak zrobić w przypadku jednej książki, z większym księgozbiorem byłoby kosztowne. Sposób sklejania ZWL jest na pewno dobrą radą, niestety nie dla mnie- leworęcznej, jeśli chodzi o rękodzieło, obawiam się, że zamiast jednej książki, miałabym kilka a wygląd sugerowałby na ciężkie przeżycia, znacznie cięższe niż wylatujące stronice. Natomiast chętnie wypróbuję sposoby usuwania stęchlizny z kart książek, zaczynając od najmniej cennej pozycji. Od miesięcy przymierzam się do odchudzenia biblioteki poprzez rozdanie paru książek i zwyczajne wyrzucenie na makulaturę rozpadających się czytadeł do których na pewno nie wrócę, ale wciąż jest jakieś ale... Obawiam się, że nie pomogłam:)
OdpowiedzUsuńO różnicach w tłumaczeniach też mam coś do powiedzenia, ale nie przy niedzieli;)
UsuńJa wprawdzie praworęczna, ale zdolności manualne w mojej rodzinie rozłożyły się tak, że całość zgarnęła siostra, więc wolę nawet nie próbować.
A co do dobrych rad: a bo Wy sami jacyś tacy się zgłaszacie! Minimaliści tu potrzebni (choć i tak ich nie posłucham:))
Taki minimalizm przydałby mi się przy pakowaniu walizki, a poza tym niekoniecznie.
OdpowiedzUsuńNiestety, to się chyba przekłada na całość życiorysu. Też nie miałabym nic przeciwko, ale coś mi mówi, że po raz kolejny pakowanie walizek dla czteroosobowej rodziny zbliży mnie niebezpiecznie w stronę konieczności wynajmu przyczepki...
UsuńMnie się wydaje, że dzieci wolą nowe wydania. Kurz i zapach wilgoci zniechęcają na starcie. Te stare wydania docenia się dopiero po latach.;(
OdpowiedzUsuńTo niestety prawda, a im większy festyn ilustracyjny - tym lepiej. Do niedawna jednym z kryteriów wyboru była duża ilość brokatu, na szczęście ten etap za nami:P
UsuńBrokat plus róże we wszystkich możliwych odcieniach, przynajmniej w książkach dla dziewczynek.;( I nie pamiętam, żeby w moich lekturach z dzieciństwa tak często pojawiały się księżniczki różnej maści.
UsuńBo my nie byliśmy indoktrynowani Disneyem w takim stopniu:)
UsuńKiedyś mi tych filmów brakowało, ale dzisiaj doceniam, że np. w każdy poniedziałek w wieczorynce była ruskaja skazka;)
UsuńO, jak miło, że sami się obsługujecie:) U mnie wystąpiło chwilowe uziemienie spowodowane burzą z piorunami, nawałnicą i w ogóle hekatombą.
UsuńCo do różu, róży i brokatu - jest to jeden z tych elementów, kiedy jestem szczęśliwą matką dwóch synów. Z dwojga złego już wolę roboty i potwory... W ogóle wydaje mi się, że chłopców jakoś łatwiej estetycznie wstawić na właściwe tory. Gorzej, jak są wrażliwi węchowo, jak moi.
A te ruskaje skazki to w poniedziałek były? Ja pamiętam tylko tego zająca, który z uszu robił helikopter:)
O, tego zająca nie kojarzę. Wychowałam się na Zającu i wilku.;) W poniedziałki były prawdziwe bajki narodów radzieckich, tak to pamiętam i mogę się mylić. Podejrzewam, że z racji zacieśnionej przyjaźni między Polską a ZSRR w pozostałe dni tygodnia też pokazywano tamtejszą produkcję. Był np. jakiś serial o misiu Kiwaczku(?), którego nie lubiłam.
UsuńZalew potworów w książkach chłopięcych też jest obłędny. Plus imiona/nazwy brzmiące tak obco.
Misia Kiwaczka ja dla odmiany nie pamiętam.
UsuńA zająca-helikoptera sprawdziłam; no cóż, lata lecą, pamięć nie ta. Leciało podobno w czwartki, a było produkcji węgierskiej.
http://www.latajacyzajaczek.nostalgia.pl/
Wilk i zając rządzi do dziś. Moje dzieci uwielbiają i przaśność bijąca teraz po oczach nie przeszkadza im nic a nic.
Ja na razie jako Matka-Czytaczka wprowadzam terror. Jak Starszy chce potwory - proszę bardzo, ale sam sobie musi czytać:) Zazwyczaj wymięka. Liczę, że mam jeszcze kilka miesięcy na to, żeby go ostatecznie czytelniczo wyrobić. Jak na razie zresztą nie narzeka; Smok Wawelski z historii o Baltazarze Gąbce zdaje się mu wystarczać:)
Widziałam tego zajączka, ale to już nie moje lata;)
UsuńZgadzam się w kwestii akceptowania przaśności - dzieciakom nie przeszkadza brak komputerów i innych gadżetów w starych książkach czy filmach. Niemniej widząc w powtórkach Plastusia, szybko przełączam kanał - nie wiem, czemu, ale razi mnie staroświeckość akurat tego filmu.
Z Plastusiem mam tak samo; i moje dzieci też - jakiś czas temu kanał Mini Mini puszczał tę bajkę i nie było lepszego sposobu, żeby dobrowolnie skłonić ich do wyłączenia telewizora:)
UsuńWracając jednak do książek - może to mój sentyment, ale czasem wydaje mi się, że najlepsze ilustracje powstały kiedyś. Mam na myśli Szancera (z Brzechwą w spółce), Butenkę czy Lutczyna (z boskimi "Daktylami" na czele). I dlatego mi żal tych starych wydań, choć dobrze wiem, że lekki lifting by nie zaszkodził. A poza tym: "ho,ho, moje dzieci, a czy wiecie, że jak mamusia była mała, to też czytała tę książeczkę?" :))
Zgadzam się z Tobą w całej rozciągłości - ilustracje były świetne. Dlatego też podoba mi się, że niektóre książki są wznawiane właśnie w dawnej szacie graficznej - np. żółte "Dzieci z Bullerbyn". Oczywiście to gra na sentymentach, ale czy tym ilustracjom czegoś brakuje?:)
Usuń"Dzieci z Bullerbyn" to niezły przykład, bo ja akurat - jako że mój dziecięcy egzemplarz rozpadł się kompletnie - z nieznanych mi przyczyn zaoszczędziłam i kupiłam jakieś tanie wydanie Naszej Księgarni z udziwnioną okładką. W środku wprawdzie tradycyjna Ilon Wikland, ale okładka każdorazowo wywoływała u mnie wzdrygnięcie.
UsuńZ drugiej strony: a może to jest tak, że reprezentujemy zramolałą estetykę, tyle że młodsi są jeszcze za mali, żeby sami decydować co wydają, ha?
Nie chciałam już marudzić i pisać o tych koszmarnych okładkach.;) Tego się nie robi Astrid Lindgren.;)
UsuńNiedawno pisałam o książce Plath dla dzieci i wydaje mi się, że ilustracje są tu trochę w stylu retro, ale też do przyjęcia przez najmłodszych bez żadnego "ale". Sama zresztą oceń, kilka zdjęć jest u mnie, więcej w sieci. Może za mało się mówi o dobrych ilustracjach?
Twój wpis dotyczący Plath czytałam milcząc;) Mi te ilustracje też się bardzo podobają i sądzę że moje dzieci też by je zaakceptowały. Zresztą "Dwie Siostry" wydają tylko dobrze zilustrowane książki (w końcu mają serię "Mistrzowie Ilustracji"), które można brać w ciemno. Problem jednak chyba w czym innym - jak zwykle. Kasa, misiu, kasa.
UsuńTo nie są tanie rzeczy, a przecież są takie fajne promocje kolorowego badziewia w supermarketach, więc po co przepłacać?
A w mojej całkiem nieźle zaopatrzonej bibliotece, w dziale dziecięcym, też Dwóch Sióstr nie uświadczysz (w odróżnieniu od Bolków i Lolków:))
Niestety za jakość trzeba płacić.;( W mojej bibliotece królują książki będące papierową wersją telewizyjnych filmów dla najmłodszych czyli ogólnie - tandeta.
UsuńEee tam zaraz tandeta! Mój Młodszy na przykład już ze 20 razy wypożyczył jedyną historyjkę o Strażaku Samie; o dzięki ci, biblioteko, bo inaczej dziecko by mnie zjadło z nerwów, że nic o Samie nie mamy:)
UsuńNa szczęście dziecko nie wie, jaka jest różnica między sztuką a tandetą.;)
UsuńKiedy się nowy Fallada ukazał, od razu sobie pomyślałam, że to znam. A potem, że chyba nie, a teraz to już wiem, że na pewno kiedyś czytałam :-)
OdpowiedzUsuńMiło, że okazałam się pomocna:) Pamiętaj jednak, że niewykluczone, iż książka, którą czytałaś jest w rzeczywistości zupełnie inną książką, niż ta, którą mogłabyś przeczytać dzisiaj:)))
UsuńAle na razie wracać do niej nie będę. Dziś znów skapitulowałam i kupiłam kolejnego ebooka "Margot" Witkowskiego. Przeczytałam fragment i nie mogłam się oprzeć. Dawali prawie darmo na woblinku.
UsuńA sugerowałam sen zimowy! Ja właśnie głowię się nad rozwiązaniem ważkiego problemu matematycznego: czemu "prawie za darmo" + "prawie za darmo" + "prawie za darmo" = ratunku, to niemożliwe żebym wydała tyle pieniędzy?!:PP
UsuńOd Margot zaczęłam swoją znajomość z Witkowskim i bardzo mi się spodobał. Potem jednak niestety przeczytałam "Barbarę Radziwiłłównę..." i straciłam zapał.
Oprócz "Margot" nie zamierzam się wgłębiać w inne twórcze dzieła Witkowskiego, choć po rodzinie mają "Lubiewo" i "Drwala". No chyba, że mi się odmieni.
UsuńDo Lubiewa jakoś nie mam przekonania, choć powinnam mieć sentyment, jako że w dzieciństwie prawie całe wakacje spędzałam w Międzyzdrojach, gdzie jedną z większych atrakcji były wędrówki plażą w stronę Lubiewa, z nadzieją że akurat będą się tam opalali jacyś naturyści:)
Usuń"Drwal" mnie ciekawi, ale coś nie może wpaść mi w ręce; znaczy - nie jego pora.
Hmmm, wszystko ma swój czas. Póki co, maile wymieniam z Biedroniem, choć dziecko z niego. Libero jestem, ale dziecię przed "Lubiewem" mnie przestrzegało. Facet z niego całą gębą, a ze mnie libero, bo nic co ludzkie... czy to ważne? Kochać lud cały, to powód do chwały. Tak sobie mówię :-))
UsuńLud (szeroko rozumiany) niestety nie zawsze daje się kochać, ale ważne jest by czynić starania:)
UsuńMyślę, że przestrzeganie przed Lubiewem mogło mieć sens wówczas, gdy się ukazywało, bo to było jednak parę lat temu. Przez ten czas tyle się jednak zdarzyło, tyle padło dużo bardziej strasznych słów, tyle bardziej obrazoburczych książek napisano, że ja tam się nie lękam. Co nie zmienia faktu, że nie mam nastroju na taką pozycję:)
Ło matko! Babcia wspaniała, tylko skarby źle przechowywane... szkoda... ja tego smrodku chyba bym nie zniosła. Miłość do literatury dziecięcej we mnie ogromna i też z rodziny chomikujących ale nie...
OdpowiedzUsuńSama mam na przechowaniu w piwnicy u rodziców 4 kartony książek. Piwnica na szczęście ocieplana. Śpią tam sobie Anie z Avonlea (cała seria) oraz Jeżycjada i inne babskie, nastoletnie czytadła. Córek się nie doczekałam więc jak się dorobię dużej domowej biblioteki to to wszystko zwiozę i będę sobie wspominać :-) Na moich chłopaków czeka seria o Panu Samochodziku i inne urwisy od Ożogowskiej i Niziurskiego.
Wiem o jakim wydaniu "Dzieci z Bullerbyn" mówisz.. Profanacja! Kiedyś zapytana przez koleżankę co kupić Starszemu na urodziny powiedziałam, że NA PEWNO ucieszy się z wydania kolekcjonerskiego Naszej Księgarni, tejże książki i mamy! :-) Czasem robię tak robię w celu pozyskania dobrych książek. Starszy marzył wtedy pewnie o czymś zupełnie innym, pewnie o jakimś potworze. Ale teraz to docenił :-)
Na razie z białych kruków smrodek daje się usunąć tylko przez kilkumiesięczne wietrzenie (leży sobie książka na parapecie i co kilka dni przewracam kartkę). Trochę psuje mi to estetykę posiadłości, ale czegóż się nie robi dla książek:P
UsuńW piwnicy u rodziców na szczęście wylądowała tylko literatura dziecięca, ta młodzieżowa zalega w jednym z ich pokojów (i tak go nie używają:)) Zastanawiam się tylko, czy oni aby będą chcieli to czytać - dziś, w czasach Igrzysk śmierci czy co tam teraz jest na topie.
Wydanie kolekcjonerskie Dzieci z Bullerbyn ma tę zaletę, że jest tym samym (tylko nieśmierdzącym) wydaniem, które miałam jako dziecko i które zaczytałam do imentu:)
Co do zapachu książek przypominałam sobie profil na FB "Wącham książki", to Ty założyłaś? :-)
OdpowiedzUsuńNie wiem czy Ożogowska zachwyci chłopaków.. Na razie testowaliśmy Niziurskiego. "Osobliwe przypadki Cymeona Maksymalnego" Starszy wciągnął w czasie ferii i pytał czy jest kolejna część. "Marka Piegusa" słuchał na audiooboku, więc chyba jest mała szansa.
To wydanie "Dzieci z Bullerbyn" .....Nie miałam własnego egzemplarza. Teraz podstępnie spełniłam własne marzenia z dzieciństwa :-)
Ja na fb tylko incognito i jako podglądacz, jednak chętnie sprawdzę, bo może to bratnia dusza?:)
UsuńMy z Ożogowskiej na razie tylko "Przygody Scyzoryka". Moim zdaniem bardzo się zestarzało (nie to, co taka np. Nesbit), ale Starszy był zadowolony. Niziurski wydaje mi się jeszcze dla niego za poważny, ale wkrótce zamierzam uruchomić Bahdaja:)
Jak można było nie mieć własnych "Dzieci z Bullerbyn"??? Chcesz o tym porozmawiać?:P To się chyba nazywa "traumatyczne dzieciństwo"...
Rzeczywiście, jeszcze Bahdaj! Trzeba znaleźć "Kapelusz za 100 tysięcy!" :-)
OdpowiedzUsuńNie miałam własnych "Dzieci z Bullerbyn"... Tak...Wystarczy, że powiedziałam to właśnie publicznie. To rodzaj oczyszczenia - poradził mi to psychoanalityk, do którego chodzę od lat w związku z ta traumą :-) ufff
A było od razu uderzyć do mnie - leczę z traum za darmo!:)
Usuń"Kapelusz..." to chyba bardziej dla Twojego Starszego niż dla mojego. My chyba zaczniemy od "Uwaga! Czarny Parasol!", choć nie wiem kiedy, bo stosy książek dziecięcych z adnotacją "koniecznie przeczytać!" tak samo beznadziejnie duże, jak tych dla dorosłych...