Po tę książkę nie
sięgnęłabym z pewnością, gdyby nie sierpniowe spotkanie Klubu czytelniczego u Czytanki Anki. Kiedyś, kiedyś, na fali szału na punkcie Rebisowej serii z
„Salamandrą”, zdaje się, że przeczytałam „Zielonego człowieka” i – zdaje się –
że mi się podobał. Nic więcej nie pamiętam.
Kingsley
Amis nie jest zresztą w Polsce ostatnio na topie (ciekawe, czy jest gdzie
indziej). Z tego, co mi wiadomo, wydano go u nas jednorazowo, serią, na
początku lat 90-tych i koniec. Czy to o czymkolwiek świadczy? Wątpię.
Notka
od wydawcy zamieszczona na okładce książki, jak zwykle entuzjastyczna: „w kolejnej błyskotliwej powieści Kingsley
Amis w żartobliwy sposób rejestruje konserwatywne nawyki angielskiego
intelektualisty.”
W
ten to dyskretny sposób już na starcie czytelnik zyskał odpowiednie
ukierunkowanie: w trakcie lektury trzeba się zachwycać (błyskotliwością) i
chichotać (bo przecież żartobliwa).
W
zasadzie nie należy się jednak czepiać wydawcy. Zdaje się, że sam autor puścił
do nas oko - „Gruby Anglik” w tytule zdaje się mówić całkiem wiele.
No
niby tak…
Bohaterem
faktycznie jest Anglik. Gruby.
Nie
mam pojęcia, czy powyższe oznacza, że jest to „typowy” Anglik czy może
nietypowy, zwłaszcza gdy zauważyć, że książka powstała w roku 1963. Na mój nos,
chyba nietypowy, ale spierać się nie mam zamiaru.
Anglik
jest gruby, gdyż kocha jeść. W książce mało jest jednak opisów tego, co je.
Najsmakowitszy został już wyłapany, przedstawiony szerszej publiczności oraz
szeroko i wyczerpująco omówiony tutaj, więc nie zamierzam się powtarzać.
Nadmienię tylko (zachęcając do kliknięcia w link), że przeprowadzona przy tej
okazji dyskusja doprowadziła do niezwykle interesujących wniosków, także na
gruncie krajowym. Okazało się bowiem m.in., że oscypki kląskają, któż by
pomyślał?
Od
siebie, aby lepiej zobrazować stosunek tytułowego bohatera do jedzenia (i
picia) dodałabym może tylko opis gruboanglikowego prowiantu na wieczorną
wycieczkę: „Dwie butelki whisky, około
pół kilograma pokrojonej w kawałki szynki Wirginia, trochę zimnego bekonu,
kawałek szwajcarskiego sera, dwa rodzaje chleba i kilka jabłek.” Ot, drobna przekąska!
Anglik
nie jest u siebie, gdyż znajduje się na terenie USA. Jego stosunek do
Amerykanów jest raczej pogardliwy, ale to w zasadzie bez znaczenia, bo takie
same uczucia zdaje się żywić do wszystkich, bez względu na narodowość. No, może
Amerykanów nie lubi trochę bardziej niż innych. To poddawałoby pewien trop –
może jest to książka o wzajemnych animozjach pomiędzy nacjami? Może w roku 1963
ten temat był – zwłaszcza w Anglii – ważny? Chcąc jakoś wziąć lekturę w karby,
wstawić ją do odpowiedniej przegródki, dość długo tak myślałam. W zasadzie aż
do ostatniego zdania przedostatniego rozdziału (strona 193 w moim wydaniu z
1995 roku). Wtedy się okazało, że to jednak chyba nie o tym.
W
książce pojawia się też wątek romansowy. Anglik bowiem – pomimo że gruby, do
tego niski i niespecjalnie apetyczny – nie narzeka na konieczność utrzymywania
seksualnej abstynencji. Wprawdzie niby jego myśli krążą wobec konkretnej osoby,
ale czy jest tak naprawdę?
Sposób
przedstawienia tego wątku w książce zdumiał mnie najbardziej. Niby jest
wszystko: żona, mąż, ten trzeci, ukrywanie się, szybki seks, ale jakieś to
dziwne. Może dlatego, że obie strony romansu lekko nietypowe? I nie chodzi tu o
dane personalne (gruby, nienajmłodszy Anglik i młoda (29 lat, jeśli dobrze
pamiętam), zgrabna, ładna i inteligentna mężatka, matka dziecku), ale o
charaktery. Helene (ona) jest dla mnie charakterologicznie równie kuriozalna
jak Roger (on).
Ten
romans w zasadzie też do niczego – jeśli chodzi o akcję – nie prowadzi. Niby
rośnie jakieś napięcie, zwłaszcza na początku wydaje się, że to będzie o tym,
ale potem okazuje się, że jednak nie. Chyba.
W
każdym razie przy okazji romansu pojawia się jedna z dziwaczniejszych scen
książki (początek rozdziału 11, u mnie strona 123), kiedy to Roger okazuje się
być człowiek niezwykle wykształconym, chętnie sięgającym do łaciny i greki. A że robi to w sytuacjach nietypowych? Cóż…
Może
więc ważne jest to, co Anglik robi kiedy nie je i nie romansuje? Może i tak,
ale ciężko powiedzieć w zasadzie, co on robi. Snuje się, rzekłabym. Po co w
ogóle przyjechał do Stanów? Nie wiem, ale nie jest to jego pierwsza wizyta w
tym kraju. No, niby obraca się w bardzo intelektualnym towarzystwie – pisarze,
wydawcy, pracownicy naukowi college’u Budweiser (cały czas zastanawiałam się,
czy takowy istniał lub istnieje naprawdę; fakt że w pewnym momencie Roger na
terenie college’u szuka miejsca o adresie „Pilsener 33” sugerowałby raczej, że
nie…), ale oni też w zasadzie robią nie wiadomo co. Organizują przyjęcia, piją,
plotkują, uczestniczą w nieodbywających się wykładach o nie wiadomo czym.
Może
więc jest to satyra? Może, za mało jednak wiem na temat tamtych lat, tamtych
stosunków i tamtej atmosfery, aby być pewną, że to właściwy trop.
Pojawia
się też wątek religijny. Gruby Anglik jest bowiem religijny, w swoiście
pojmowany sposób. Paciorek na kolankach – obowiązkowo (kolejna scena, która
wprawiła mnie w osłupienie). Wyznanie – nietypowo dla Anglika, bo
rzymskokatolickie. Nie wiemy, ile Roger ma lat, ale wiemy jakiego jest wyznania
– może to jakaś podpowiedź ze strony autora? A do tego nawiedzony i starający się być niezwykle pomocny duchowny – ojciec Colgate (i znów nie
wiem: to nazwisko to zabieg celowy, czy po prostu moje horyzonty są ograniczone?
Tu Colgate, tam Budweiser…).
Wydaje
się więc, że według definicji Rogera jestem snobką. Bo „bycie snobem powoduje niepokój. Nie masz czasu na relaks i wyluzowanie
się. Cały czas w pogotowiu, że tak powiem.”
Ta
lektura niewątpliwie pozostawiła we mnie niepokój. Pomimo bowiem, że cały czas
byłam w pogotowiu, nie dowiedziałam się, o czym jest ta książka, do jasnej
Anielki?!
PS.
Ponieważ wyjeżdżam już za chwileczkę, już za momencik, nie wezmę na razie
udziału w dyskusji na blogu Czytanki Anki, która pewnie jak zwykle będzie
niezwykle interesująca:) Kiedy wrócę, to z pewnością będzie już po wszystkim, więc - po uprzednim uzyskaniu wymaganej zgody - ośmieliłam się wychylić już dziś...
Gospodyni z całą pewnością postawi w piątek takie pytania,
które – dzięki wypowiedziom jak zwykle wszechstronnie oczytanych dyskutantów -
wyłowią jakieś dodatkowe, inne sensy, obnażające całą miałkość moich wywodów.
Trudno.
Ja tylko nieśmiało proszę, aby w „miejscu na Wasze pytania” dopisać to
moje, cichutkie: to o czym jest ta książka?
Kingsley Amis "Gruby Anglik", wydawnictwo Rebis, Poznań 1995.
Ech, żałuj, że Cię nie było, kiedy dyskutanci wyciągali dodatkowe sensy powieści o pannie Brodie, a ja się czułem miałkim troglodytą nastawionym za rozrywkowe powieści:))
OdpowiedzUsuńNo nie było, nie było. Nie czytałam zresztą tej dyskusji, bo i do książki nie dotarłam. Teraz w każdym razie czuj się zwolniony z roli troglodyty, bo już ją obsadziłam:)
UsuńJa się też zwolniłem z dyskusji, bo nie udało mi się zdobyć lektury na czas:P
UsuńA "Pestkę" to zdobyłeś, no wiesz?! Przy tej lekturze przynajmniej nie trzeba było jęczeć i stękać, a i czas czytania znacznie krótszy...
UsuńA nie nie nie:P Pestka kurzyła się u mnie od dawna. Ja zawsze wspieram propozycje książek, które już mam:)
UsuńA, to przepraszam:) Mi tam Twój partykularyzm nie przeszkadza; w sumie to można pomyśleć, że dajesz coś od siebie innym...
UsuńO popatrz, nie myślałem, że jestem taki altruista:P
UsuńZWL, momarta Ja się ze swym troglodyctwem nie wychylam, bo tylko bym zamęt i dryfy wprowadzał w naukowe dysputy. Ewentualnie mogę dużo, ale o doopie Maryni, a to chyba nie o to chodzi :)
UsuńBazyl wiesz co? Z tą akurat książką rzeczona doopa mogłaby się komponować...
UsuńTo chyba, że tak :P
UsuńIle trudu sobie zadałaś, żeby napisać o tej książce! Jestem pod wrażeniem, serio. Pytań o głębsze sensy jeszcze nie wymyśliłam, ale Twoje zamieszczę, spokojna głowa.
OdpowiedzUsuńCo do nazw, Amis ewidentnie stroi sobie żarty, albowiem dwa college mają nazwę znanych marek piw - oprócz Budweisera jest wymieniony jeszcze Schlitz. Do tego wspomniany przez Ciebie adres z Pilsener w roli głównej.;)
Zapraszam po powrocie, może coś dorzucisz do dyskusji.
Bardzo się skupiałam i nie chciałam źle wypaść, więc to tylko dlatego...:P
UsuńPiwo Schlitz nie jest mi znane i w ogóle sobie nie przypominam, kiedy się w książce pojawia.
Pewnie, że zajrzę po powrocie, ale wtedy cóż ja głupiutka będę jeszcze mogła dorzucić?:))
Skromnisia!;)
UsuńSzkoda, że Ty i ZWL nas opuścicie, ale nic to, jakoś damy radę.;)
Mogę kibicować i wtrącać uwagi oftopowe, szczególnie jeśli zejdzie na naleśniki:)
UsuńMęski pogląd b. by się przydał, obawiam się, że panie mogą być zbyt zgodne w ocenie.;)
UsuńNie ma sprawy, mogę potępiać bohatera, mogę go chwalić:P
UsuńCiekawe, za co można go chwalić.;)
UsuńTego się od Was dowiem:) Może krawaty ładnie dobierał.
UsuńNa pewno lubił kwiatki.;)
UsuńTo już coś:P
UsuńTo ja na pewno zajrzę; zwłaszcza dla uwag oftopowych...
UsuńPostanowiłam dopiero po przeczytaniu książki i dyskusji klubowej przeczytać Twoją recenzję, żeby się nie sugerować. :)
OdpowiedzUsuńOscypki leciutko kląskają, ale tylko takie, które poddano obróbce cieplnej. :P
Fragment z wycieczkowym menu rewelacyjny. Chyba sobie gdzieś zanotuję i wykorzystam na najbliższym pikniku. :) Mogą być problemy ze zdobyciem szynki Wirginia, ale się postaram.
Masz rację, że Roger nie znosi Amerykanów, ale na ich miejscu mogłaby się znaleźć grupa ludzi jakiejkolwiek narodowości - i tak by ich nie znosił i gardziłby nimi. Notabene zastanawiam się, jak smakowałaby mu polska kuchnia. :)
Zgadzam się z Tobą również co do niepokoju. Mnie też "Gruby Anglik" wprowadził w stan napięcia i lekkiego rozdygotania.
Ta zbieżność poglądów niezmiernie mnie cieszy - jeśli jest nas więcej, szanse na to, że to my mamy rację, rosną.
UsuńDopiero oo wróciłam (rozwalone bagaże walają się to tu, to tam), więc jeszcze nie zajrzałam do Ani; nie wiem wciąż wobec tego, jakie inne sensy udało się innym (w tym Tobie wydobyć), ale zajrzę na pewno.
Co do przekąski - myślę, że zdobycie szynki Wirginia jest najmniejszym problemem. Zdobycie takiej pojemności żołądka - ho,ho, to jest dopiero wyzwanie:)
Polska kuchnia mogłaby mieć u Rogera szanse, w każdym razie ta tradycyjna: dużo mięsa, smacznie i treściwie. Chyba polubiłby nas bardziej niż Amerykanów...
No, wlasnie, bo ta ksiazka jest wlasciwie o niczym - dla mnie to jest bardziej jakas migawka obyczajowa niz powiesc.
OdpowiedzUsuńTo na pewno nie jest książka o niczym.
UsuńJa - z racji treści swojego wpisu - może lepiej nie będę pisać, czy ta książka jest o czymś, czy może o niczymś ;)
Usuń