czwartek, 6 grudnia 2012

W. Chotomska "Legendy polskie", czyli historii o lekturach ciąg dalszy


Dawno, dawno temu, za siedmioma morzami i siedmioma kominami był sobie kraj. Nie duży, nie mały, taki w sam raz. W owym kraju żyło wielu ludzi i wiele też było tam dzieci. Musiały one chodzić do miejsc zwanych szkołami, gdzie spędzały całe dnie, ucząc się latami tych wszystkich rzeczy, które dziś poznają w dniu urodzin, kiedy wszczepia im się czip XA59f.  Zaiste, dziwne to były czasy.

W każdym razie, jak pisał kronikarz Polonius Informaticus, dzieci w szkołach musiały – pośród innych zajęć – także czytać książki. Pewnie teraz zapytacie, cóż to znaczy „czytać książki”? Otóż, ówczesna ludność z nieznanych powodów ceniła sobie historie zapisane na papierze. Zamiast, jak to jest dzisiaj, zaaplikować sobie nocną iluminację, podczas której bezpośrednio domózgowo można wszczepić sobie opowieści zabawne, smutne, czy jakie kto tam akurat potrzebuje, dzieci ślęczały długimi godzinami nad kartkami papieru, pokrytymi dziwnymi znaczkami, usiłując odtworzyć na ich podstawie jakąś historię. Nic więc dziwnego, że zajęcie to (które nazywało się, przypomnijmy, czytaniem) nie cieszyło się w owych czasach zbytnim powodzeniem. I dorośli, i dzieci wykręcali się od niego, jak mogli. Niestety, jeszcze 100 lat musiało upłynąć, zanim rządzący państwami zrozumieli, że nie ma ono sensu. Do tego zaś czasu przemocą zmuszano dzieci do tych niecnych praktyk (dorośli szybciej wyzwolili się z władzy owego zabobonu).

Wróćmy jednak do naszej historii. Otóż, jak donosi wspomniany już wyżej kronikarz, młodszym dzieciom nakazywano czytać opowieści (zwane legendami) o tym, jak to onegdaj bywało. Na nic zdawały się protesty i krzyki. Na nic zdał się podstęp grupy rodziców, zrzeszonych w tak zwaną radę, którzy – przy pomocy sprytnych i obrotnych sprzedawców obwoźnych - próbowali choć trochę wyzwolić dzieci z cierpienia, zakupując każdemu uczniowi jako podarek na zakończenie nauki w poprzedniej klasie książeczkę milszą oku, bo cieńszą, a do tego bogato ilustrowaną. Niestety, można powiedzieć wręcz, że pomysł ten obrócił się przeciw nim, bowiem nie tylko że i tak nakazano czytać dużo obszerniejszą i trudniejszą pozycję, gdzie o zgrozo, ilustracje pojawiały się tylko co którąś kartkę, ale i sugerowano, że druga książka, skoro już zakupiona, to też powinna zostać przeczytana. Oj, straszne słychać było z niektórych domów jęki i wzdychania!
   
Jeśli ciekawi jesteście o czym też owe biedne dziateczki musiały czytać, to spieszę donieść, że przedstawiano im szereg opowieści o ich kraju, założonym podobno przy udziale trzech braci: Lecha, Czecha i Rusa, o żyjących w nim niegdyś dziwnych i strasznych stworach zwanych bazyliszkami czy smokami, o złych i dobrych władcach, jak Popiel czy Piast i Siemowit. Nie szczędzono im też historii mrocznych i strasznych, ukrytych pod pozorami bajek o zwierzętach – złotej kaczce czy sielawowym królu. Nie pomijano żadnego zakątka kraju – historie dotyczyły zarówno Krakowa, jak i Warszawy, Wieliczki i Raciborza, Kruszwicy oraz Mikołajek. Bohaterowie legend byli zarówno dorosłymi jak i dziećmi, szewcami lub rybakami, książętami albo chłopami. Opowiadano o nich przy tym na przemian wierszem i prozą. Tak, trudno sobie to dziś wyobrazić, jednak jest to najszczersza prawda.

Zapytacie pewnie, po co wam w ogóle opowiadam tę historię. Sama się nad tym zastanawiam. Może dlatego, że dzięki temu nie odejdzie ona w zapomnienie? Może zaś dlatego, żeby powiedzieć że w owych czasach znalazły się dzieci, które dzięki tym opowieściom polubiły owe dziwne zajęcie o nazwie czytanie. Niektóre dowiedziały się też czegoś więcej o tym, skąd są, gdzie żyją, tak jak wy teraz tego się dowiadujecie. Może więc, jeśli przypadkiem znajdziecie się na jakichś wykopaliskach z XXI wieku, rozejrzyjcie się czy nie będzie tam „Legend polskich” Wandy Chotomskiej. Szukajcie jednak koniecznie tych z ilustracjami Janusza Stannego - nie pożałujecie!


Wanda Chotomska "Legendy polskie", ilustrował Janusz Stanny; Wydawnictwo Jaworski, Warszawa.

28 komentarzy:

  1. U nas legendy w wersji Marty Berowskiej, ilustracje, niestety, nie Stannego:( Ale i tak przeczytane i nawet ponad program, więc jako ojciec kształcący młodego czytelnika czuję się usatysfakcjonowany:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Berowskiej nie czytałam, ale u Chotomskiej jest jakby trochę nowa jakość i świeżość spojrzenia. Osobiście byłam bardzo pozytywnie zaskoczona. O ilustracjach Stannego już nie wspomnę, żeby się nie powtarzać.

      Usuń
    2. Ciekawe, co świeżego można wnieść do klasyka o złotej kaczce:))

      Usuń
    3. Wiadomo, że historia jest mniej więcej taka sama jak zwykle (choć w niektórych przypadkach Chotomska dorzuca swoje trzy grosze, na zasadzie "nie wiadomo jak było naprawdę, więc mogło być i tak...:) Mi chodzi bardziej o język, formę opowieści plus to przeplatanie wierszykami, w których ta autorka jest przecież mistrzynią. Mój słuchał z wypiekami na twarzy, choć niektóre historie znał przecież już wcześniej.

      Usuń
    4. Jestem zrażony do rymotwórczych popisów Chotomskiej po ostrej dawce Martynek, gdzie rymowało się wszystko ze wszystkim, tylko sens niekiedy umykał:P

      Usuń
    5. Ja Martynkę miałam w ręku ze dwa razy i faktycznie, nie przypadła mi do gustu. Tam chyba też szata graficzna była jakaś obrzydliwie przesłodzona (chyba że mi się z czymś myli). Tu wierszyki są zdecydowanie na wyższym poziomie; nie ma ich zresztą zbyt wiele, w jednej legendzie pojawia się jeden, może dwa, teraz dokładnie nie pamiętam.

      Usuń
    6. Przesłodzone to mało powiedziane, akurat na gust 4latki:) Legendy przerobione i pewnie długo powtórki nie będzie:)

      Usuń
    7. Wyobraź sobie, że i u nas się kiedyś jakaś Martynka, zgiń, przepadnij, trafiła. Nie wspomniałeś też o ilustracjach w stylu "bold end biutiful" :)

      Usuń
    8. A u mnie będzie na pewno, bo Starszy się wciągnął. Mi też było miło, bo przypomniały mi się czasy dzieciństwa, kiedy - z nieznanych w zasadzie przyczyn - zaczytywałam się w Or-Ocie.

      Usuń
    9. Ja wspomniałam, Bazylu:) My zdaje się, że dostaliśmy jakąś Martynkę (w ogrodzie?) właśnie od 4-latki, w ramach prezentu urodzinowego. Ona była zachwycona jakością swojego prezentu, my nieco mniej, więc za jakiś czas Martynka dyskretnie poszła w świat...

      Usuń
    10. Ilustracje starałem się pomijać:P Or-Ot jest ostry, uwielbiałem, takie trochę klimaty braci Grimm:)

      Usuń
    11. Aż tak ostro mi się nie kojarzy, choć słodko też nie. Chotomska też nie jest uładzona i posłodzona, dlatego nam się podobała. Nie wiem, jak Berowska.
      Aż chyba wezmę z biblioteki tego Or-Ota, żeby na gorąco porównać!

      Usuń
    12. Chrystus Cudowny u Fary - cóż to jest za piękna rzecz i do tego wierszem:) Ja mam własne, starodawne wydanie z demonicznymi rysunkami: http://allegro.pl/legendy-warszawskie-oppman-artur-or-ot-i2827090411.html

      Usuń
    13. Też miałam takie z kogutem, ale czy możliwe że okładka była biała? Chyba muszę znów zanurkować w tym zatęchłym kartonie w piwnicy moich rodziców, brr! (a jeszcze nie wywietrzyłam poprzedniej porcji - mrożenie guzik daje, takoż soda, pomaga tylko kilkutygodniowe wietrzenie)

      Usuń
    14. No to musisz mieć jakiś odporny typ zatęchu:) Nie wiem, czy było biale wydanie, widziałem tylko czarne. Białe bez koguta było: http://allegro.pl/legendy-warszawskie-artur-oppman-bcm-i2794868866.html

      Usuń
    15. @momarta No tak, jak się jest w "locie", to się nie wyrabia w komentarzach :( U mnie legendy i baśnie jakoś nie bałdzo. Choć wczoraj doszliśmy w "Skrzatach" do skrzacich legend i nawet słuchali, więc może wrzucę coś siłą rozpędu :)

      Usuń
    16. A ja jakoś nie mogę się przekonać do "Skrzatów", choć może powinnam przetestować na dzieciach. Tylko czemu to takie obrzydliwie grube?
      A co z legend próbowaliście?

      Usuń
  2. A jednak: białe z kogutem: http://allegro.pl/legendy-warszawskie-oppman-opis-i2818913033.html
    Bazyliszkiem, nie kogutem:P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie, kogut był taki jak w pierwszym linku. Może jednak było czarne, nie dowiem się, póki nie zanurkuję, choć istnieje ryzyko że książka rozpadła się wskutek nadmiernego używania i została wcześniej wyrzucona.
      Zatęch jest bardzo odporny, bo solidny - 25 lat w nieogrzewanej piwnicy to nie w kij dmuchał, każdy by zaśmierdł...

      Usuń
    2. Co Wy dzisiaj? Jak nie jedno z Bazylim, to drugie z bazyliszkiem :P

      Usuń
    3. A masz w związku z tym jakieś szmery w podświadomości? Zrób rachunek sumienia:))

      Usuń
    4. Szmery to mam w portfelu. Święta idą :) A w domu mam dwa tomy baśni/legend. Jedne ludowe, drugie literackie. Jedne nawet gwarą, drugie ... wiadomo. I nie mogę ich namierzyć, żeby się pochwalić :) Co najciekawsze ostatnio w autku włączyła nam się przez przypadek "Historia żółtej ciżemki". Pytam Starszego czy wyłączyć, bo pewnie niewiele rozumie, ale stwierdził, że nie. Niewiele rozumie, ale fajnie się słucha (sic!) :D

      Usuń
    5. Ciżemka fajna jest:) Film bym obejrzał.

      Usuń
    6. Ja już filmu nie mogę. Za często leciał w telewizji. Nawet młody i gładki Kondrat nie pomoże:P Ale książka, czemu nie? Tylko nie wiem, czy Starszy da radę; kompletnie nie pamiętam stylu, w jakim jest napisana.

      Usuń
    7. Jest stylizacja, chyba mniejsza niż Paziach króla Zygmunta, ale widoczna.

      Usuń
    8. Ady mu przecie wybacz, kiej tak święcie przyrzeka (...) i takie tam. Ale ostrzegam przed drastycznymi opisami wychowawczymi:
      - Wytrzepać skórę, to na drugi raz będzie uważał, taka moja rada - rzekł Piotr.
      - Przecie znam ojcowskie prawo, bicia mu nie żałuję. Tyle go ino ominie, co matka mnie czasem przytrzyma za rękę. Wszystko na darmo: ja swoje, on swoje.
      - Ano, nieposłuszeństwo w tym widzę i niedbałość; nijakich czarów nie uznawam - objawił swe zapatrywania Walenty.

      Usuń
    9. Naślemy na Walentego i Piotra Ponurego Bazylego, to od razu zmienią zapatrywania:P
      Nie wiem, czy dla młodocianego fana Star Wars, to nie za duża dawka archaizmów, zwłaszcza w połączeniu z tymi, które przyswoił przy okazji legend.

      Usuń