wtorek, 16 kwietnia 2013

H. James "Łgarz", czyli gdzie się podziała moja centralna świadomość

źródło zdjęcia: Wikipedia

Kiedy patrzę na dostępne w internecie (czemu komputer zawsze poprawia „internet” na „Internet”?) podobizny Henry’ego Jamesa, widzę ponurego mężczyznę, który wszystko traktuje serio i nie lubi innych.
Nie ocenia się człowieka po wyglądzie, ale powierzchowność autora w tym przypadku dobrze współgra mi z poznanymi właśnie jego dziełami. Na swoje usprawiedliwienie mam jednak to, że podobizny autora oglądałam po, nie zaś przed lekturą.

Nuda, panie, nuda. Tak najkrócej scharakteryzowałabym dwa opowiadania Jamesa, które przeczytałam („Łgarz” i „Wychowanek”).


W roku 1974 wydawca tego niewielkiego zbioru napisał na okładce, że „mimo pozornej staroświecczyzny uderza nowoczesność prozy Jamesa” oraz, iż „w obu opowiadaniach James z niezwykłą subtelnością rysuje sylwetki psychologiczne swych bohaterów.” Nie omieszkał też zaznaczyć, iż „są to ponadto arcydziełka ironii i satyry obyczajowej, w czym pisarz ten w ogóle celuje”.
Aha. Najwyraźniej to, co było nowoczesne w roku 1974 i okolicach, w roku 2013 bezpowrotnie utraciło ten walor. Codzienny kontakt z lustrem nieustannie utwierdza mnie zresztą w przekonaniu o słuszności tej tezy.

Nie mogę powiedzieć, abym bardzo męczyła się przy tej lekturze – nie, przeczytałam bez specjalnego wysiłku. Ale i bez większej przyjemności.
W obu opowiadaniach James kreśli obraz współczesnych sobie Anglików. Bohaterem pierwszego z nich jest dość uznany malarz, który przy okazji realizowania prestiżowego zlecenia (malowania portretu nestora cenionego towarzysko rodu) spotyka swoją dawną, niespełnioną miłość, która – cóż za nietakt! – jest obecnie szczęśliwą żoną przystojnego pułkownika Capadose. Powyższa konstatacja – jako że pułkownik zdaniem głównego bohatera nie jest bez wad – staje się odtąd uwierającym cierniem, wręcz obsesją. Jak bowiem wyjaśnia nam – występujący w pozycji jawnego narratora – autor: „Ostatecznie nie prosił o wiele. Ani o to, by kochała go teraz, ani by pozwoliła mu wyznać jej swą miłość. Pragnął jedynie, żeby dała jakiś znak, że nie uważa swego wyboru za w pełni korzystny.”
Dała, nie dała? Uważa, nie uważa? Bohater odetchnął z ulgą, czy nie?
Szczerze powiedziawszy, kiedy się już dowiedziałam, niewiele mnie to obeszło.

Jeszcze gorzej było w przypadku drugiego z bohaterów – tym razem ubogiego nauczyciela, zaangażowanego w celu otoczenia wszechstronną opieką wątłego i chorowitego najmłodszego syna rodziny, uchodzącej (czy raczej chcącej uchodzić) za członków towarzyskiej elity. „Towarzyska niezwykłość tej rodziny była właściwie naśladownictwem życia: ich paplanina w przeróżnych językach, ich wesołość i humor, ich nie kończące się marnowanie czasu (…), ich francuszczyzna i język włoski i w wyniku obcych wpływów ich twarde, martwe amerykanizmy. Żyli makaronem i kawą – przyrządzanymi w sposób doskonały – lecz znali przepisy na sto zwykłych potraw. Przepełnieni muzyką i śpiewem stale nucili prześcigając się w tym wzajemnie i posiadali jakąś nieomal zawodową znajomość miast kontynentu. Mówili o „dobrych miejscowościach” jak złodzieje kieszonkowi lub wędrowni aktorzy. Mieli willę w Nicei, powóz, fortepian i banjo i uczęszczali na oficjalne przyjęcia.”
Za banjo chwała niebiosom, za samo opowiadanie pochwał jednak nie będzie. O ile bowiem w „Łgarzu” można było doszukać się jakiejś akcji, o tyle w „Wychowanku” okazało się to niemożliwe. O ile pierwszy z bohaterów wydawał się nawet wiarygodny (kto, spotykając swoją Wielką Miłość z jej Nową Wielką Miłością, nie poczuł piknięcia zazdrości i żalu, choćby sam był najbardziej szczęśliwy?), o tyle postępowanie drugiego jest raczej trudno wytłumaczalne. Nie bardzo też wiem, jakież przesłanie autor chciał przekazać swoim czytelnikom (bo raczej nie tylko takie, że nie wszystko złoto, co się świeci).

Cóż, nie będę ukrywać, że jestem nieco sfrustrowana. Mówią bowiem na mieście, że „Jamesowi zawdzięczamy technikę punktu widzenia, pojęcie „centralnej świadomości” w utworze literackim”. Ci sami twierdzą też, że „był znakomitym stylistą, posługującym się swobodnie rozmaitymi konwencjami, w tym popularnymi: melodramatem, farsą, powieścią grozy. Nie stawia nigdy kropki nad i, jest wieloznaczny, pozostawia wiele otwartych pytań. Był eksperymentatorem, korzystającym z popularnych gatunków, ale kwestionującym ich zasady funkcjonowania”. Ba! Uważają nawet, że jego pozycja odpowiada pozycji Bolesława Prusa w polskiej literaturze.

Być może. Pocieszam się jednak tym, że kiedy już się dowiem, czym jest „centralna świadomość” w utworze literackim, wówczas na pewno wszystko zrozumiem i docenię.

Henry James „Łgarz”, tłumaczyła Jadwiga Olędzka. Wydawnictwo „Książka i Wiedza”, Warszawa 1974.

32 komentarze:

  1. Teraz żałuję, że nie wzięłam z darów bibliotecznych "Starej panny" Wharton - natychmiast bym Ci przesłała do ew. porównania.;) O ile już nie czytałaś, naturalnie. Oboje się znali, pisali o podobnym towarzystwie, a jakże inaczej. Po "Starej pannie" sięgnęłam po opowiadanie Jamesa i po kilku stronach miałam wrażenie podobne do Twojego. Pocieszam się, że może lepiej wypada w powieściach, znam je niestety tylko z ekranizacji.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przeceniasz mą erudycję i stopień oczytania;) - "Starej panny" nie znam, ale chętnie porównam (niestety, jak szybko sprawdziłam, w mojej bibliotece nie ma).
      Nie wiem, czy James lepiej wypada w powieściach (patrz komentarz ZWL i jego post), ale na okładce moich opowiadań wysławiają pod niebiosa, jaki to on spec od opowiadań...

      Usuń
    2. To jest spisek wydawców, na mojej okładce też go wysławiają:P

      Usuń
    3. Pytanie, co oni z tego mają i kto im za to zapłacił, bo Jamesowi już raczej wszystko jedno:P

      Usuń
    4. Na pewno jakieś zimny z ciemnej strony mocy maczały w tym macki:D

      Usuń
    5. O nie, ten sequel kręć beze mnie!:PP

      Usuń
    6. Jeszcze nie słuchałam, ale w tej audycji może znaleźć się odpowiedź na nasze wątpliwości.;)) Ze wstępu:
      Zawsze pragnął pozostać tajemnicą, czego ślad znajdujemy w jego opowiadaniu "Łgarz". Bohater, ujrzawszy swój portret, namalowany tak, że zdradzał wszystkie sekrety jego wnętrza, po prostu niszczy - opowiadała prof. Buchholtz. Wspomniała, że podobny fakt - zniszczenie portretu (tylko w innych okolicznościach i nie przez samego modela) - miał miejsce w życiu Jamesa. - Na 70. urodziny przyjaciele zafundowali mu portret, malowany przez słynnego artystę. Do galerii, w której go wystawiano, wtargnęła kobieta i tasakiem pocięła obraz. Tłumaczyła, że, jako feministka, chciała w ten sposób wyrazić swój sprzeciw wobec sytuacji kobiet na rynku pracy. Przecież portret, stworzony przez mężczyznę, kosztował ogromną sumę, podczas gdy malarki otrzymywały za swą pracę nieporównanie mniej - opowiadała prof. Buchholtz. Podkreśliła, że Henry James, który również nie zgadzał się z istniejącym stanem rzeczy, zatrudniał do przepisywania swych dzieł właśnie kobiety, dyktując im wyjątkowo długie zdania.
      Chyba trzeba odsłuchać całość.;)

      Usuń
    7. Pisząc post, natknęłam się i na tę audycję. Daję słowo, próbowałam! Po trzech minutach doszłam jednak do wniosku, że tak naprawdę średnio mnie to interesuje, a mój czas jest ostatnio zbyt cenny, by darowywać go akurat Jamesowi. Wybaczcie!:P
      Informacje zaś o rzekomym stosunku Jamesa do kobiet są, jak dla mnie, wewnętrznie sprzeczne. To nie lubił, czy lubił? Zatrudniał i dyktował, bo się nie zgadzał, czy zgadzał? Powodzenia w poszukiwaniach odpowiedzi, ja mam na głowie poważniejsze problemy mi współczesnych ludzi, a od szybkiego znalezienia ich rozwiązań zależy znacznie więcej niż od snucia tego typu dywagacji.

      Usuń
    8. O, Koleżanka chyba coś dzisiaj nie w humorze.;(

      Usuń
    9. Humor mam nienajgorszy, a tylko ilość spraw do załatwienia w ciągu najbliższych dziesięciu godzin zaczyna mnie lekko frustrować. Poza tym, to kwestia priorytetów. Jeden uważa za ważne roztrząsanie teoretycznych problemów, drugi wybiera praktykę:)

      Usuń
  2. Co do posługiwania się przez Jamesa powieścią grozy, to dałem wyraz swojej niewierze w jego talenta przy okazji "W kleszczach lęku".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pamiętam:) Choć nakręcony na tej podstawie film "Inni" z Nicole Kidman bardzo mi się podobał (choć generalnie nie lubię filmów tego typu) - być może dlatego, że jest jedynie luźną adaptacją tej powieści?

      Usuń
    2. Możliwe, szczególnie jeśli zachowano klimat, za to od nowa napisano fabułę:)

      Usuń
    3. Klimat jest niesamowity (mgła, bez mgły to nie byłoby to! w książce też była?), fabuła zdaje się, że istotnie zmieniona dość mocno. Swoje zrobił chyba też reżyser, który moim zdaniem idealnie czuje takie klimaty.

      Usuń
    4. Mgły nie pamiętam, na pewno jakieś ciemności za oknem były, półmroczne wnętrza itepe.

      Usuń
    5. Bez ciemności i półmrocznych wnętrz nie ma wszak powieści, podobno, gotyckiej. W filmie też było ciemno i półmrocznie, ale ta mgła! Od czasu jego obejrzenia, ilekroć jesienią jadę do pracy przez moje pola i lasy, tylekroć przypominam sobie tamtą atmosferę, ciesząc się że przy mojej prędkości podróżnej duchy i zjawy nie mają szans:)

      Usuń
    6. Jak na razie strachów, mgieł i cudów niewidów mam dosyć. James będzie musiał poczekać. Zresztą, w moim pojęciu nie łapie się człowiek do literatury łatwej i przyjemnej :)

      Usuń
    7. W opowiadaniach nie ma niczego z tego, co wymieniłeś (osobiście żałuję, przynajmniej coś by się działo). Ale do literatury łatwej i przyjemnej zdecydowanie się nie łapie (choć nie wiem, jak odbierali go mu współcześni).

      Usuń
    8. Z rozrywkowej klasyki, to mam ochotę na Dumasa albo Verne'a, ale boję się sparzyć :(

      Usuń
    9. Też mnie do nich ciągnie!:) Dumasa może zapodam sobie w wakacje - wtedy powinien dobrze wchodzić. Z kolei Verne'a regularnie odświeża sobie mój mąż - raz jest zachwycony bardziej, innym razem mniej, zaś rzadko wcale, więc wniosek jest jeden: Bazylu, nie lękaj się!:PP

      Usuń
  3. Najprawdopodobniej dlatego, że słowo to zostało przejęte z angielskiego jako nazwa własna. Długo jedyna poprawna forma to był "Internet", nowsze słowniki dopuszczają już pisownię z małej litery.
    Ale można też uznać, że komputer cierpi na megalomanię, i dlatego wciąż poprawia na dużą ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O to, to! Ta wersja z megalomanią zdecydowanie bardziej do mnie przemawia!:))

      Usuń
  4. Jamesa znam jedynie z ekranizacji Na skrzydłach gołębicy (Miłość i śmierć w Wenecji). Film zrobił na mnie spore wrażenie-pozytywne wrażenie. Od czasu kiedy dowiedziałam się, że jest ekranizacją powieści Jamesa chciałam ją przeczytać. Niestety- biblioteczne egzemplarze odstraszają objętością. Recenzja u ZWL też nie była zachęcająca (tzn. nie zachęcała do lektury). Co do opowiadań to generalnie nie przepadam, chyba najbardziej podobały mi się opowiadania Maupassanta. A opis na okładce :) wiadomo zawsze mamy do czynienia z arcydziełem- inaczej ciężko byłoby sprzedać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mi się akurat "Miłość i śmierć w Wenecji" nie podobała, ale mam alergię na Helenę Bonham Carter, więc, to na pewno dlatego;) Wychodzi jednak na to, że James jest najlepiej przyswajalny właśnie dzięki adaptacjom jego dzieł (wyżej pisałam o "Innych", którzy mi się bardzo podobali). Ciekawe, co on sam by na to powiedział?
      Ja opowiadania bardzo lubię, choć ostatnio chyba przesadziłam z ilością. Po Schlinku zrobię sobie mały odwyk:)

      Usuń
    2. No popatrz, a mnie zauroczył. Klimat, fabuła no i Wenecja. Tym bardziej jestem ciekawa pierwowzoru.

      Usuń
    3. Wenecja istotnie, pięknie sfilmowana. Niestety, Helena BC zdecydowanie zbyt często psuła widoki:(

      Usuń
  5. Jeśli nie zraziłaś się dokumentnie i centralnie do Jamesa, z całego serca polecam "Dom na Placu Waszyngtona".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dokumentnie i centralnie to nie, po prostu mnie nie zainteresował:) Jeśli polecasz, chętnie sięgnę po "Dom..." (tym bardziej, że jest w mojej bibliotece) - może romans z epoki okaże się tym, czym James będzie mnie w stanie zachwycić?

      Usuń
    2. Polecam i bardzo liczę na to, że Ci się spodoba. Romans, ale taki specyficzny, zresztą Agnieszka Holland raczej nie podjęłaby się ekranizacji czegoś nieznośnie słitaśnego. :)

      Usuń
    3. James chyba nie umiałby być słitaśny, choćby bardzo się postarał. Przetestuję na pewno, mam nadzieję że niedługo!

      Usuń
    4. Też nie podejrzewam go o takie chętki. :)

      Usuń
    5. I w zasadzie należałoby potraktować to jako komplement:)

      Usuń