Bycie
tu i teraz uwodzicielem płci dowolnej to pestka.
Niezbędną
wiedzę o obyczajach męskich/damskich zdobywa się bowiem od niechcenia. Radio,
telewizja, prasa, internet, autobus, ulica – wszędzie pełno opowieści o
doznaniach, oczekiwaniach, spełnieniach (lub nie), marzeniach oraz – uwaga!
jeśli nie masz 18 lat, natychmiast zamknij oczy! – orgazmach (lub ich braku),
penisach, biustach a także – mamy wszak sezon wiosenno/letni – cellulitisach i
rozstępach.
Wystarczy
zapamiętać, umyć włosy (oraz zęby, koniecznie pamiętajcie o
zębach!) i można rozpoczynać podboje.
Ci
bardziej oporni w przyswajaniu wiedzy mogą w ostateczności zgłosić się do
jakiegokolwiek talk show, talent show lub czegokolwiek, co ma sporą oglądalność
i o czym piszą na Pudelku. Zgłosić, wystąpić (nie trzeba przy tym wcale dobrze
wypadać), a potem wystarczy już tylko rozłożyć ramiona i czekać aż kolejne
ofiary same będą w nie wskakiwać.
źródło zdjęcia |
Mając
powyższe na uwadze, kompletnie i absolutnie nie rozumiem, w jaki sposób
Pierre’owi Choderlos de Laclos, żyjącemu w drugiej połowie osiemnastego wieku,
Francuzowi, z wykształcenia inżynierowi wojskowemu, który sporą część swego
życia spędził w garnizonie, udało się dowiedzieć wszystkiego, co najważniejsze.
Nie jestem pewna, czy chciałabym go poznać osobiście, albowiem po pierwsze, nie
pociągają mnie mężczyźni w perukach i pończoszkach (i proszę
nie doszukiwać się w tej wypowiedzi podtekstów innych niż taki, że
osiemnastowieczna moda męska niespecjalnie mi odpowiada), zaś po drugie,
bariera językowa okazałaby się nie do przeskoczenia. Po wyznaniu, iż „że słi
fem” oraz „bążur, ną parle franse”, w odwodzie miałabym bowiem jeszcze tylko „że tę
monamur”, a ten akurat zwrot wolałabym zachować na deser.
De
Laclosowi (łamię klawiaturę, nawet pisząc jego imiona i nazwiska!) udała się
wielka sztuka. Napisał powieść epistolarną, która choć dzieje się w
osiemnastym wieku i pozornie ściśle dotyczy tamtych realiów, trzyma w napięciu
i wywołuje przyspieszone bicie serca także i w wieku dwudziestym pierwszym.
Miejsce akcji: Paryż i gdzieś we Francji – w bliżej niezidentyfikowanych zamku,
pałacu, klasztorze.
Czas akcji: pięć miesięcy – od sierpnia do grudnia któregoś
roku, w wieku osiemnastym.
Bohaterowie: cały szereg, z czego pierwszoplanowi źli
(wicehrabia de Valmont i markiza de Merteuil), dobrzy (prezydentowa de Tourvel,
pani de Rosemonde) oraz w sumie nie wiadomo jacy (Cecylia Volanges, pani de
Volanges, kawaler Danceny). Do tego kilka postaci drugoplanowych –
mądrzejszych, głupszych i nijakich; cnotliwych i rozwiązłych; co kto woli.
Fabuła: jego i ją kiedyś coś łączyło, teraz łączy ich
tylko niecny charakter oraz popędliwość seksualna. On szuka nowej podniety,
nowego króliczka do gonienia (żadna jak dotąd nie opierała się dłużej niż trzy
miesiące); ona pała żądzą zemsty na kochanku, który śmiał ją porzucić (nie, nie
na nim, na innym, na niego przyjdzie czas później). Powstaje PLAN. Plan
ewoluuje, bowiem nie wszystko daje się z góry przewidzieć, zatacza coraz
szersze kręgi, obejmując coraz większe grono osób. Napięcie rośnie i rośnie,
uczucia komplikują się coraz bardziej (czytelnika również), aż wreszcie
następuje finał. Dość spektakularny, trzeba przyznać.
źródło zdjęcia |
Niestety,
nie sięgnęłam po tę książkę przed ukończeniem szkoły podstawowej, dlatego
czytając ją teraz nie mogłam pozbyć się z głowy pamięci o obejrzanej najpierw
jej ekranizacji (która w zasadzie nie jest ekranizacją książki, a będącej jej
adaptacją sztuki Christophera Hamptona, wystawianej z powodzeniem chyba po dziś
dzień). Film Stephena Frearsa z 1988 roku uważam za majstersztyk, a obsadę
głównych ról za przejaw tknięcia palcem geniuszu (absorbujące zagadnienie,
gdzie geniusz ma palec, omówię kiedy indziej). Valmont to przecież Malkovich
(wybacz, Colinie!), markiza de Merteuil – Glenn Close, a madame de Tourvel –
obłędnie wówczas piękna Michelle Pfeiffer. Wyjątkowo jednak powyższe natręctwo
wcale nie szkodzi lekturze; przeciwnie, pozwala wydobyć z niej to, co w filmie
siłą rzeczy umknęło. Niuanse, słówka i półsłówka, głębszą psychologię postaci.
„Oto więc
od czterech dni pochłania mnie namiętność. Znasz mnie; wiesz, czy umiem żywo
pragnąć, czy umiem dawać sobie rady z przeszkodami; ale nie wiesz, jak bardzo
osamotnienie wzmaga gorączkę pragnienia. Żyję wyłącznie jednym: myślę o niej we
dnie, śnię w nocy. Muszę mieć tę kobietę, aby się ocalić od śmieszności
zakochania: dokąd bowiem nie zdoła zaprowadzić niezaspokojone pragnienie? O
słodka sytości! Przyzywam cię dla mego szczęścia, a zwłaszcza spokoju. Jakież
to szczęście dla nas, że kobiety tak słabo się bronią! Inaczej bylibyśmy stadem
kornych niewolników.”
Tak pisze wicehrabia de Valmont do markizy de
Merteuil na samym początku historii i zanim co bardziej romantyczne dusze zdążą
szczerze się oburzyć insynuacją o „śmieszności zakochania”, dostają w
odpowiedzi wyznania samej markizy:
„Powiedz mi więc sentymentalny
kochanku: te kobiety, które w życiu miałeś, czy ty myślisz w istocie, że je
gwałciłeś? Ależ choćby która z nas miała największą ochotę oddać się komu,
choćby nam nie wiem jak było do tego pilno, i tak trzeba jakiegoś pozoru; a
czyż może istnieć wygodniejszy niż ten, który pozwala odgrywać rolę słabej
istoty ulegającej sile? Co do mnie, przyznam się, iż w kampanii miłosnej
najwyżej cenię żywy i dobrze przeprowadzony atak, w którym wszystko postępuje
po sobie w porządku, choć szybko; który nie zostawia nas nigdy w tym
kłopotliwym położeniu, abyśmy same musiały naprawiać niezręczność
nieprzyjaciela; atak, który pozwala zachować pozory przemocy w tym nawet, na co
same się godzimy i zręcznie głaska dwie nasze arcysłabostki: chwałę obrony i
przyjemność porażki.”
Warto,
naprawdę warto. Zwłaszcza, że dzieło Laclosa ma też niezwykłą konstrukcję –
idzie tu o wielokrotną zmianę narratorów i perspektyw (wszak listy pisane są
przez różne osoby do różnych adresatów), ale i objęcie wszystkiego klamrą „nakładcy”
– redaktora, a zarazem moralizatora, który łaskawie objawia się nam jako ten,
dzięki któremu możemy poznać całą tę historię. Nie czyta się tego w związku z
tym łatwo, ale satysfakcja jakiej doznajemy na końcu może być porównywalna
tylko z tą, którą dokonując kolejnego podboju osiągał Valmont.
Pierre
Choderlos de Laclos „Niebezpieczne związki czyli listy zebrane w jednym
społeczeństwie a ogłoszone ku nauce innych”. Z francuskiego przełożył Tadeusz
Żeleński (Boy), przekład uzupełnił i posłowiem opatrzył Andrzej Siemek. Świat
Książki, Warszawa 2007.
Szkoda, że Laclos nie skończył rozprawy o najlepszej metodzie edukacji kobiet, nad którą pracował. Ujęcie tematu przez artylerzystę mogłoby być interesujące. Mam nadzieję, że w ramach działań wychowawczych nie przewidywał dla pań roli mięsa armatniego.
OdpowiedzUsuńUwielbiam "Niebezpieczne związki" i zgadzam się z Tobą, że pod kilkoma względami są nadspodziewanie aktualne. A film po prostu genialny.
Pan Siemko w posłowiu do wydania, które czytałam (znakomite posłowie i wydanie, polecam!)o innych próbach literackich de Laclosa wypowiada się raczej sceptycznie, więc może i dobrze, że nie skończył?:P
UsuńA o powieści i filmie bardziej entuzjastycznie niż wyżej wyrazić się już nie mogę:) Choć miałabym jeszcze o nich duuużo do powiedzenia!
Ze starodawnego sekszenia, to przeczytałem "Kochanka lady Chatterley" Lawrence'a. I mam tylko nadzieję, że de Laclos lepszy :)
OdpowiedzUsuń"Kochanka..." chyba czytałam gdzieś w okolicach liceum i z tego, co pamiętam, tam było dużo bardziej erotycznie i dosadnie niż tutaj (chyba że mi się z czymś myli). Tu zaś głównie o napięcie idzie, pal sześć gdzie on ją całował i co przy tym zobaczył!
UsuńKochanek mnie tak w okolicach liceum znudził, że nawet do tego sekszenia nie dotarłem:)
UsuńNo właśnie ja też nie pamiętam, abym się jakoś szczególnie zachwycała. Biorę jednak poprawkę na to, że tego typu lektury (znaczy: sekszeniowe) zaczynałam od Wuja Oswalda, a to dość mocno wypacza:(
UsuńO, Wuj Oswald był znakomity, nawet go mam pod metaforyczną ręką i chętnie powtórzę:)
UsuńJa już od roku mam go (wcale nie metaforycznie) nad głową, gdzie znajduje się miejsce dla książek, które są przeznaczone do przeczytania "już" i dochodzę do wniosku, że jeśli Wuj sam nie weźmie spraw w swoje ręce i nie spadnie mi na tę głowę, będzie tam kwitł przez następne pięć lat:(
UsuńJa po miesiącu z lekturą poważną rozpoczynam fazę czytelniczego bęcwalenia się, więc dobrze, że Wuja wspomniałaś:))
UsuńProszę bardzo, polecam się na przyszłość:) Może na tej zasadzie i ja się zmobilizuję? ("Co? On czyta, a ja nie??! O, niedoczekanie!:PP)
UsuńNic nas tak nie wkurza jak to, że ktoś inny dobrze się bawi bez nas, co? :D
UsuńJakoś tak to idzie:D Choć akurat w tym przypadku propozycję wspólnej zabawy można odczytać cokolwiek dwuznacznie:P
UsuńOho, jeszcze nie zaczęłaś czytać, a już masz kudłate myśli:P Co znaczy potęga literatury:D
UsuńCzytałam to już tyle razy, że stałam się posiadaczką kudłatych myśli niejako przez zasiedzenie:P Ale niech będzie, że to potęga literatury, a nie wywodząca się z czasów rzymskich instytucja prawna!
UsuńKudłate myśli mogły Ci być przyrodzone, a Wuj je tylko ujawnił:PP
UsuńNo coś Ty! W dzieciństwie mama czesała mnie w koszyczek - słyszałeś kiedyś o skażonej niecnością dziewczynce w koszyczku?!:P
UsuńJeśli w koszyczku była butelka wina, a z tyłu biegł Karliczek, to wszystko możliwe (plus okolice Gogolina) :P
UsuńW życiu nie byłam w Gogolinie i okolicach, więc ten trop odpada. Przyodziana w stosowny strój zanosiłam natomiast jedzenie chorej babci, i owszem, co dodatkowo poprawia me notowania na liście top ten wcieleń niewinności:P
UsuńI żadnych skoków w bok ze ścieżki po poziomki? Eeee
UsuńJa skonstatowałem, że do tej pory trzymałem się z Dahla od jego erotycznej twórczości. BFO czy "Krokodyl olbrzymi" (Starszy miał nawet koszulkę z onym), to tak, ale żeby świntuszenie? Przyznam szczerze - pierwsze słyszę :D
UsuńNie. Sięgałam jeno skromnie rączką drobną na skraj ścieżki, robiąc przy tym buzię w ciup i spuszczając wstydliwie oczy na widok wilka.
UsuńBazyl: bo pan Dahl ma wiele oblicz. Ale Starszego na razie trzymaj na od wuja z daleka, dobrze radzę!
UsuńNie wiem co takiego można w "Wuju ..." znaleźć, ale przy tych wszystkich książkach o siurkach i cipkach, których zatrzęsienie i które kierowane są już do kilkulatków, to mógłby stwierdzić, że jest słabo :P
UsuńSłabo istotnie mogłoby mu się zrobić, choć chyba z innych powodów. Ja te współczesne książki omijam, bowiem zagłębianie się w anatomiczne szczegóły jakoś przestało mnie kręcić, a moje dzieci na razie nie wykazują zainteresowania. Wuj jest zdecydowanie na następny etap - wiesz już czym, teraz chcesz się dowiedzieć jak i po co.
UsuńO, to ja się chętnie dowiem :)
UsuńTylko najpierw ustal ze sobą, czy interesuje Cię wiedza z zakresu czeladnika czy mistrza-wirtuoza. Jeśli to pierwsze - bierz Dahla, jeśli zaś na tym etapie wyłącznie to drugie (ciekawe, co odpowiesz?:P) - koniecznie de Laclos!
UsuńJakby na to nie patrzeć, to parę (napisałbym paręnaście, ale boję się Hiszpańskiej Inkwizycji) lat stażu mam i egzaminy mistrzowskie zwieńczone majstersztykiem w postaci dwóch synów (do wglądu, jak się zgodzą) też za sobą. To może umówmy się, że interesuje mnie tylko coś na poziomie superhiroł. Czyli wychodzi, że Grey :P
UsuńA proszę Cię bardzo!:P Zważywszy na fakt, że Ty i ja jakby jedno jesteśmy (czytałam Twój komentarz na temat Służących, rety!), uznam niniejszym że ja już Greya nie muszę (a strasznie mnie to męczy).
UsuńNo i namówiliście mnie na "Wuja ...". Trochę łopatologiczny, ale może się rozkręci :)
UsuńPatrząc na czas potrzebny Ci od podjęcia zamiaru do przejścia do czynów - znakomicie rokujesz!:P
UsuńTak, na leminga słuchającego innych :P Skończę, to albo po główkach pogłaszczę, albo obsobaczę za czas zmarnowany :P
UsuńJa wczoraj obejrzałam obrazki, które mam w swoim wydaniu, rzuciłam okiem na ze dwa fragmenty i zaczęłam się zastanawiać, jak to jest teraz z moją percepcją dzieła (którego zresztą nigdy nie przeczytałam po bożemu jako książki, a tylko tłukłam po wielekroć kolejne odcinki w "Fikcjach i faktach"). Wystąpienia konieczności obsobaczenia w każdym razie nie mogę wykluczyć:(
UsuńObrazki? Wiedziałem, że moja wersja jest ułomna :) A percepcja? No cóż, miło by było być tą panienką, która podczas opowieści majora co i rusz krzyczała coś na kształt "Ale o co chodzi?!". No, ale nie oszukujmy się ... :P
UsuńMam wrażenie, że mam to wydanie, którego okładkę wstawiłeś u siebie na blogu, ale upierać się nie będę. A co do percepcji, hm, no właśnie...
UsuńTo okładka zastępcza :) A może jednak fajnie jest być w tym przypadku zblazowanym praktykiem, który z kpiącym uśmieszkiem (miałem napisać, że uśmieszek typu my ze szwagrem nie takie rzeczy ..., ale się w porę zreflektowałem), na ustach odwraca kolejne karty "Wuja ...". Z drugiej strony, ten smak zakazanego owocu i tajemnica nieznanego. No, sam już nie wiem :P
UsuńTak czy siak, teraz już tak jakby za późno na zmiany. O mentalnym przywracaniu dziewictwa/prawictwa (niepotrzebne skreślić) nie słyszeli bowiem nawet najsprytniejsi marketingowcy!:P
UsuńZastanawiam się, czy najpierw czytałem, czy najpierw oglądałem, hm. Chyba czytałem, potem oglądałem, potem znów czytałem. Obie wersje znakomite. Znaczy warto czytać starocia!
OdpowiedzUsuńNie mam pojęcia, jakby to było, gdyby najpierw przeczytać, a potem obejrzeć, ale nie narzekam na swoją opcję. A ten staroć zdecydowanie wart jest poświęcenia mu kilkunastu godzin!
UsuńJedna z moich najbardziej ulubionych książek. czytana po wielokroć, za każdym razem wprawiała mnie w zdumienie, jak można być takim padalcem (przepraszam wszystkie padalce świata). Film także doskonały i przyznam się, że oglądając burczałam pod nosem epitety.
OdpowiedzUsuńOj, tu padalec ma godną siebie konkurentkę w postaci padalczyni i zdaje się, że de Laclos świadomie to właśnie ją ustawił w pozycji liderki w tym rankingu (sugerowana wyżej przez Lirael koncepcja żeńskiego mięsa armatniego zdaje się sprawdzać). Mnie obie te postaci tak mocno zafascynowały, że nawet i o epitetach zapomniałam:)
UsuńOj kusicie koleżanki i koledzy - kusicie. Film już obejrzałam (wielokrotnie) i do anielskiego chóru piewców dołączam, więc książkę czas przeczytać. Obiecuję sobie to od dawna. A zdradź jakie wydanie czytałaś, skoro tak polecasz. Czy te ze zdjęcia?
OdpowiedzUsuńTak, to z owego zdjęcia kiepskiej jakości (późno było i nie miałam siły poprawiać). Parametry podane małym druczkiem u dołu posta. Nie mam pojęcia, czy w innych wydaniach też maczał palce pan Siemko, ale tu wykonał kawał dobrej roboty, starając się uzupełnić i poprawić Boyowskie tłumaczenie i następnie próbując (z pełnym powodzeniem) wytłumaczyć się z takiego karygodnego braku szacunku do Mistrza.
UsuńRzeczywiście małym druczkiem :) ale dzięki za dopowiedzenie
OdpowiedzUsuńProszę uprzejmie:)
UsuńFilm jest mistrzowski i mogłabym na kolana paść przed Malkovichem, pokłony mu bijąc za rolę. Przez film kupiłam książkę, otworzyłam i szczerze byłam zaskoczona formą listów (serio serio). Wczytałam się. Książka mistrzowska.
OdpowiedzUsuńU mnie właśnie od tego filmu zaczęła się fascynacja tym aktorem:) Jakoś wówczas nie przyszło mi jednak do głowy, by szukać książki. Ba! Zdaje się, że nie wiedziałam w ogóle o jej istnieniu. Na szczęście, zasada "lepiej późno niż wcale" sprawdziła się i w tym przypadku!
UsuńZapraszam, jeśli masz ochotę do kolejnej zabawy, tym razem nie trzeba pisać o sobie, a o blogach http://guciamal.blogspot.com/2013/05/liebster-award-czyli-nowa-zabawa.html
OdpowiedzUsuńOj! Dziękuję Ci bardzo, ale na razie zapętliłam się czasowo, więc nawet jeśli, to nie teraz. Poza tym, jako osobnik raczej aspołeczny, muszę najpierw przezwyciężyć awersję do takich zabaw. Może jednak dam radę, kto wie?:)
UsuńCzyniłam próby przeczytania tej książki wiele lat temu, w czasie wakacji chyba... Poległam... Na "Wuja Oswalda" spoglądam od czasu do czasu, bo stoi na półce w mej bibliotece. A że Dahla uwielbiam, pewnie w końcu po wuja sięgnę :-)
OdpowiedzUsuńSpróbuj jeszcze kiedyś, naprawdę warto! Choć mi też czytało się raczej wolno, a wciągnięcie w akcję zajęło trochę czasu. Co zaś do "Wuja...", to chyba jesteś kolejnym bodźcem mobilizującym do ponownej lektury - sama zaczynam się zastanawiać, czy warto robić wokół tej książki takie zamieszanie?
Usuń