Plan był taki: w roku 2013
zacznę wreszcie znów czytać literaturę niemiecką, kto wie, może nawet w
oryginale? Kuszą wszak zarówno Ania, jak i Agnieszka, a czekanie na polskie
tłumaczenia niepokojąco przypomina niekiedy oczekiwanie na Godota.
Kiedyś
(przed mitycznymi dwudziestoma laty) przeczytałam sporo niemieckiej klasyki,
potem (gdzieś około 2000 roku) zdarzyło mi się sięgnąć po jakiś ówczesny niemiecki
bestseller, który jednak okazał się niestrawny; następnie zapadła długa cisza.
Wstyd, jak nic.
Niezaprzeczalnym
plusem prowadzenia bloga jest dla mnie to, że zaczęłam się czytelniczo
rozwijać. Na pewno rzadziej niż kiedyś sięgam po lektury przypadkowe (co wcale
nie oznacza czytania tylko rzeczy poważnych i ambitnych), konieczność napisania
posta zmusza mnie też do zastanowienia nad treścią tego, co przeczytałam,
poszperania tu i ówdzie.
Minusem
prowadzenia bloga jest to, że pożera czas. Czas, którego i bez niego mam mało,
a który w innym przypadku mogłabym poświęcić choćby na lekturę.
Mamy
więc oto maj, a ja obwieszczam światu: tadam! drodzy Państwo! właśnie
przeczytałam pierwszą w tym roku książkę niemieckiego autora! W tym tempie, kto
wie? może uda mi się do grudnia przeczytać jeszcze jakąś inną? Nie omieszkam
się pochwalić.
źródło zdjęcia |
O
Bernhardzie Schlinku przed lekturą wiedziałam tyle, ile wyczytałam z okładki
wypożyczonej książki. Teraz wiem znacznie więcej, choć ciągle niewiele.
Zdumiewa mnie jednak to, że profesor prawa (aktualnie na Uniwersytecie
Humboldta w Berlinie), specjalizujący się w filozofii prawa i prawie
publicznym, sędzia trybunału konstytucyjnego Nadrenii Północnej-Westfalii,
jednocześnie zajmuje się działalnością literacką, osiągając w tym zakresie
międzynarodowy sukces. I nie, nie chodzi tu o to, że prawnik a pisze po ludzku
(choć to także może dziwić), a raczej o to, że nie jestem w stanie pojąć, w
jaki sposób umiał pogodzić te dwie, a w zasadzie trzy sfery, gdyż zakładam że
prowadzi jeszcze jakieś życie prywatne. W odróżnieniu ode mnie jest jednak
mężczyzną, co być może stanowi klucz do rozwiązania zagadki.
„Coraz
dalej od miłości” to zbiór siedmiu opowiadań, które po niemiecku ukazały się w
roku 2000, pod typowo niemieckim tytułem (uwielbiam ich nieprzetłumaczalne
rzeczowniki!) – „Liebesfluchten”. W tym samym roku ukazało się zresztą i pierwsze
polskie wydanie, w innym niż teraz tłumaczeniu i pod innym tytułem. Jeśli
sposób tłumaczenia tytułu („Miłosne ucieczki”) odzwierciedla sposób tłumaczenia
całej książki, to zdecydowanie wolę obecną, mniej łopatologiczną wersję.
Ostatnio
przez przypadek przeczytałam książki trzech całkowicie od siebie różnych
autorów, które łączy to, że zostały napisane przez mężczyzn po sześćdziesiątce
i sprawiają wrażenie rozrachunkowych.
John Updike i jego „Po kres czasu” wypadli źle. Nie byłam w stanie wczuć się w
sposób myślenia autora, ani jakkolwiek przejąć rozterkami głównego bohatera.
Julian Barnes i „Poczucie kresu” (wygląda na to, że ciężko jest ułożyć polski tytuł
dla tego rodzaju powieści z użyciem innych liter niż p, k, o, u, c, s, i, e, z,
r) pozostawili po sobie bardzo dobre wrażenie. To uniwersalna opowieść między
innymi o naszej subiektywnej pamięci/niepamięci i tym, jak bardzo sposób
postrzegania świata zależy od detali.
Historie Schlinka opowiadają o ucieczkach lub próbie ucieczek. Od siebie samego
i tego, o czym marzymy lub co zaprząta nasze myśli, ale i od innych, z którymi
nam niewygodnie. Także od miłości, czymkolwiek by ona była. Można szukać w nich
wymiaru uniwersalnego lub zwracać uwagę na „niemieckość” tematyki i kojarzony
ze Schlinkiem wątek rozliczenia z historią, prawdą, pamięcią. Czymkolwiek by
były.
Schlink
pisze językiem dość prostym, oszczędnym (w końcu to prawnik), jednak bardzo
wymownym. Dotyka istoty problemów, nie udając jednak, że zna jedyne słuszne ich
rozwiązanie. Mimo tego, że moje doświadczenia historyczne i życiowe są różne od
tych, które były jego udziałem, miałam wrażenie, że wypowiada (choć nie wprost)
pytania, które od niedawna zaczęłam stawiać sama sobie.
W
opowiadaniu „Tamten mężczyzna” (niemiecki „Der Andere” – „Inny”), które jak się
dowiedziałam, zostało całkiem niedawno zekranizowane i gwiazdorsko obsadzone (w
Polsce film można było obejrzeć pod tytułem „Niewinna”, co niestety nie rokuje
dobrze), Schlink zastanawia się nad tym, czy możliwym w ogóle jest poznać drugą
osobę, choćbyśmy przeżyli z nią pod jednym dachem i kilkadziesiąt
lat. Podobnie jak w „Niebieskim” Kieślowskiego, po śmierci małżonka druga osoba
dowiaduje się na jego temat rzeczy, które nie mieściły się jej w głowie, i
które wywracają cały obraz dotychczasowego wspólnego życia.
„Nie znał krzykliwego głosu swojej
żony. Nigdy nie spędził z nią dni i nocy w łóżku. Nie wsiadł z nią po prostu do
samochodu albo do pociągu i nie odjechał. W pierwszej chwili ogarnęło go tylko
zdumienie, potem poczuł się oszukany i okradziony; jego żona odebrała mu coś,
co było jego własnością – a w każdym razie mu się należało – a tamten mężczyzna
to ukradł. Poczuł zazdrość.”
Opowiadanie
„Kobieta na stacji benzynowej” to z kolei historia o natarczywym śnie, który okazuje się
nieziszczonym marzeniem. Także o tym, że czasem przychodzi postawić na przeciwnych szalach coś, co znamy i coś, o czym marzymy. I o tym, czym staje się małżeństwo po
wielu latach wspólnego życia (bohaterowie tego opowiadania obchodzą srebrne
gody).
„W ich małżeństwie wciąż się
powtarzały rytuały i na tym właśnie opierała się jego trwałość. Czy wszystkie
dobre małżeństwa nie utrzymują się tylko dzięki swoim rytuałom?
(…) Ani jej, ani jego praca nigdy nie
stanowiła przeszkody we wzajemnych relacjach. (…) Wymagało to precyzyjnego,
poddanego dyscyplinie organizowania czasu i zostawiało niewiele miejsca na
spontaniczność; widzieli to, widzieli jednak również, że u ich przyjaciół
spontaniczność w relacjach pojawiała się nie tam, gdzie rezerwowano więcej
miejsca na przebywanie ze sobą, ale gdzie rezerwowano go mnie. Nie, swoje
oparte na rytuałach życie ułożyli w sposób absolutnie rozsądny i zadowalający.”
Kto
chce, znajdzie też u Schlinka odwołania do problemów relacji
niemiecko-żydowskich (opowiadanie „Obrzezanie”), poruszenie kwestii rozliczeń z
wojenną historią („Dziewczynka z jaszczurką”), czy wątki związane ze
zjednoczeniem Niemiec („Zdrada”). Mam jednak wrażenie, że w tym akurat zbiorze
Schlinkowi najlepiej wyszło mówienie o człowieku.
Bernhard
Schlink „Coraz dalej od miłości”, przełożyła Marta Szafrańska-Brandt. Warszawskie
Wydawnictwo Literackie MUZA SA, Warszawa 2010.
Pewnie standardowo powinnam prychnąć: Opowiadania!?
OdpowiedzUsuńZawsze tak reaguję na opowiadania, a potem czytam i zazwyczaj jestem na tak, bo to nie jest kiepska forma wypowiedzi. Akurat opowiadań Schlinka nie znam, bo z zasady za opowiadaniami nie gonię, unikam nawet, ale znam "Lektora". Czytając recenzję, aż się ucieszyłam, że ja przecież tego faceta znam. Nie wiem, czy ja kiedykolwiek do autora powrócę, ale jeśli już sam na mojej drodze stanie, to pewnie nie pogardzę, nawet opowiadaniami.
Ja na opowiadania nie prycham, a wręcz przeciwnie, jednak żadna przesada nie jest dobra, a ostatnio czytałam niemal wyłącznie tę formę. Teraz więc czas na przerwę, inaczej będę zmuszona zwrócić się do Ciebie po nauki jak prychać, nie tracąc przy tym czaru i uroku:P
UsuńMnie Schlink ciekawi teraz jako autor powieści kryminalnych, niestety jak dotąd nie przetłumaczonych na polski.
-Z nauką prychania nie ma problemu, moja kociczka Krecia robi to wzorowo. Jakby co, podrzucę.
Usuń- Sama jestem ciekawa kryminalnego Bernardha S. Może utworzymy KWNnCUWKSnRP czyli Komitet Wywierania Nacisku na Czynniki Utrudniające Wejście Kryminalnego Schlinka na Rynek Polski? Ja mogę być skarbnikiem :D
- Zapytaj Kreci, może udzieli mi lekcji korespondencyjnie?:P
Usuń- Początek już zrobiłaś: Bernhard S. brzmi wystarczająco kryminalnie, żeby zainteresować nim opinię publiczną! Ja kupię czarny uniform i będę pilnować porządku!
Opowiadania Schlinka b. mi się podobały, m.in. dlatego, że poruszają tematy, które z powodzeniem opisuje także Updike.;) Żałuję, że nie było wokół nich (tych Schlinka) więcej szumu, bo są naprawdę dobre.
OdpowiedzUsuńMocno dziwi mnie fakt, że współczesna lit. niemiecka jest u nas niezbyt dobrze obecna. Co jak co, ale niem. laureatów odpowiednika nagrody Nike/Bookera powinno się u nas wydawać.
Odnośnie powodzenia misji Updike'a pozwól, że pozostanę przy swoim odrębnym zdaniu:)
UsuńNa literaturę niemiecką w Polsce zdecydowanie nie ma mody, ale tragicznie też chyba nie jest. Parę wydawnictw (m.in. Czarne, WAB) ratuje sytuację. Ja czekam teraz na zapowiadane na jesień tłumaczenie "Er ist wieder da" Vermesa; wcześniej na pewno sięgnę po wydaną w Polsce już dość dawno "Rachubę świata" Kehlmanna.
Myślałam ogólnie o Updike'u, nie o wspomnianym przez Ciebie "Po kres czasu". A bardziej szczególnie - o "Miasteczkach", "Parach", czy zbiorze opowiadań "Miłosne kawałki".
UsuńTo, co się u nas wydaje z lit. niemieckiej, to wg mnie ilości śladowe, na dodatek nie pierwszego gatunku. Wystarczy spojrzeć na krótką i długą listę książek nominowanych do Deutscher Preis. Tylko kilku autorów w ogóle u nas zaistniało. Jak na literaturę sąsiada, z którym wiele nas łączy, to mało.
A to przepraszam, nie jestem specjalistką od Updike'a i na pewno przez dłuższy czas nią nie zostanę, wobec czego wierzę na słowo:)
UsuńPewnie, że współczesnej literatury niemieckiej po polsku mało, ale nasze stosunki dopiero od niedawna są dobrosąsiedzkie, a wielu i tak ciągle nie przyjmuje tego do wiadomości, więc wolę patrzeć od strony szklanki do połowy pełnej:)
Mam wrażenie, że we wcześniejszych latach (tak 2000-2006) i tak było lepiej - przetłumaczono przecież Kehlmanna, Timma, Schulzego, że o Hercie Mueller nie wspomnę. Z ostatnich niemieckich nagród miałabym ochotę na książkę Ursuli Krechel, ale nie wiem czy nie przyjdzie mi usiąść nad nią ze słownikiem:(
Uwierz mi na słowo i daj jeszcze kiedyś szansę Updike'owi - wierzę, że trafisz na coś satysfakcjonującego.;)
UsuńPo Twojej uwadze dot. publikacji w WAB i Czarnym radośnie w myślach przyklasnęłam, po czym się właśnie zreflektowałam, że ostatnio jakby zaniechali tego trendu.;( Niby masz rację z dobrymi stosunkami, ale jednak Rosjan i książek o Rosji jest w naszych księgarniach znacznie więcej.;(
Mam podobne obawy co do czytania po niemiecku, zbyt długo leży odłogiem, ale może wezmę się na sposób i zabiorę książkę niemieckojęzyczną jako jedyną lekturę w długą podróż.
Czy masz na myśli 'Landgericht'?;)
No właśnie, po napisaniu pierwszego komentarza też się zreflektowałam, że ostatnio coś gorzej jakby:(
UsuńNa Rosję wytworzyła się swego rodzaju moda, to pewnie dlatego. Poza tym Polakom jawi się mimo wszystko bardziej egzotycznie i "przygodowo" niż te nudne, przewidywalne i poukładane niemieckie landy. Ale to tak naprawdę gdybanie; nie jestem dobra w przewidywaniu i lansowaniu trendów:P
Co do lektury w podróży - pomysł odważny, na zasadzie "raz kozie śmierć". Kto wie, czy i ja samej siebie w taki sposób nie przyprę do muru? Np. w związku z chęcią przeczytania "Landgerichtu", bo chodziło mi właśnie o tę książkę (choć i poprzednia wydaje się ciekawa - "Shanghai fern von wo").
Oj tak, na Rosję mamy modę. Na pewno jest tego warta, a i temat chyba nie do wyczerpania. Niemcy rzeczywiście nie zaskakują: Syberii nie mają, praw człowieka nagminnie nie łamią, czasem może tylko neofaszyści nabrużdżą. Nuda.;)
UsuńA skoro już jesteśmy przy doborze lektur itp., to chętnie porozmawiałabym w naszym klubie o czymś niemieckojęzycznym i cieszę się, że miałabym chociaż jednego sprzymierzeńca w Tobie (taką mam przynajmniej nadzieję). Tak więc proszę o propozycję, bohater niesympatyczny, ew. kontrowersyjny, mile widziany.;) Myślałam np. o "Homo Faber" Frischa, "Amatorkach" Jelinek - to nie są b. skomplikowane i nieprzyjemne książki.
No tak, bo ileż w końcu można o tej wojnie i o rozliczeniach, albo ich braku? Nuda, jak nic:P
UsuńRolę sprzymierzeńca przyjmuję z entuzjazmem, a z racji pochodzenia mogę również groźnie pokrzykiwać na opornych;) Co do propozycji, to ja raczej jestem kiepska w te klocki. "Homo Faber" może być jednak niezły (czytałam tak dawno, że zastanawiam się, co mogłam wtedy z niego zrozumieć); nie zestarzała się też chyba, a może i nabrała nowego wymiaru "Utracona cześć Katarzyny Blom" H. Boella (i objętość ma dobrą, "Homo Faber" zresztą też).
W takim razie cieszę się. Lirael też kiedyś pisała, że "Homo Faber" mógłby się nadać. Jesienią chyba zatem nastąpi.;)
UsuńA pokrzykiwać chyba trzeba będzie, lit. niemieckojęzyczna nie jest w blogosferze szalenie popularna.;(
Będę więc oczekiwać w radosnym napięciu:)
UsuńBrak popularności w blogosferze (nie całej, ale w sporej jej części) wynika też pewnie z faktu, że akurat tych książek nie rozsyłają za darmo...
Kiedy prześledziłam waszą wymianę zdań na temat literatury niemieckiej zrobiłam sobie rachunek sumienia, jak to wygląda u mnie; też marnie jedna książka w tym roku, tyle, że ja nie robiłam założeń, że będę czytać literaturę sąsiada, bo mnie ciągnie w rejony francusko, włosko, podróżnicze, przy czym chciałabym trochę nadrobić literaturę rodzimą. Na Updike zerkam od czasu do czasu w różnych bibliotekach i księgarniach i nie jestem do końca przekonana, może zacznę od poleconych przez Anię, Schlinka znam jedynie z ekranizacji Lektora (choć czy to można nazwać znajomością- nie wiem?), ale film bardzo, bardzo..
OdpowiedzUsuńA mogłam się nie przyznawać do ambitnych planów i samoobietnic!:P Ja oprócz literatury niemieckiej, też chcę doczytać sporo polskiej, a oprócz tego nieco węgierskiej (w związku z planowanym kierunkiem wakacyjnej podróży), angielskojęzyczna też by nie przeszkodziła... Uch!
UsuńSchlinka na pewno warto; nie widziałam filmu, ani (jeszcze) nie czytałam książki "Lektor", ale wiele osób mówi, że to najlepsza jego książka (i niezbyt gruba, co przy niedoczasie jest sporą zaletą!)..
Słowo się rzekło, kobyłka u półek z lit. niemiecką.;) Chętnie będę śledzić realizację planu, węgierskiego też.;)Czy czytałaś może "Klucz do ogrodu" Erpenbeck? Jedna z lepszych rzeczy niemieckich, jakie u nas wydano w ostatnich latach. "Południca" Franck też niezła.
UsuńKobyłka się specjalnie nie napasie, bo akurat w tę literaturę moje półki nie obfitują:( Ale skoro się już oficjalnie przyznałam, to teraz muszę zmienić ten stan rzeczy.
Usuń"Plan węgierski" to może zbyt szumna nazwa - jeśli startuje się niemal od zera, nietrudno będzie poznać coś nowego. Na razie Varga i "Gulasz z turula" oraz Marai; zobaczymy czy uda się coś więcej.
Co do tytułów, o które pytasz, pozwól że odchrząknę ze wzruszenia (że podejrzewasz mnie o takie zaawansowanie lekturowe), po czym obleję się rumieńcem wstydu (że nie mogę udzielić odpowiedzi pozytywnej). Tytuły skrzętnie notuję, może załapią się na plan pięcioletni?:P
Może i Maraia poczytalibyśmy wspólnie? "Dziedzictwo Estery" ma tylko 120 stron. Tylko nie wiem, czy to jednak nie jest już literatura zbyt retro.
UsuńOj tam, oj tam, nie ma się co rumienić. Ludzie czytają różne rzeczy i nigdy nie wiadomo, czym mogą zaskoczyć.;)
"Sindbad..." też nie za gruby:) Nie mam pojęcia, czy zbyt retro, czy nie - kiedy przeczytam pierwszą książkę, będę mądrzejsza:)
UsuńJa na szczęście braki w oczytaniu ciągle mogę jeszcze usprawiedliwiać posiadaniem dzieci w wieku szkolno-przedszkolnym, które do niedawna absorbowały mnie w stopniu, jaki w pakiecie z pracą, pozwalał wyłącznie na hurtową lekturę kryminałów:(
I tak jestem pełna podziwu, że znajdujesz jeszcze czas na czytanie dla przyjemności i pisanie o tym.;)
UsuńJeśli kiedyś przestanę pisać, a następnie czytać, będzie to oznaczało, że umarłam. Otrzyj wówczas łzę, dobrze?:P
UsuńOK:)
UsuńObiecuję więc, że Ciebie nie będę straszyć!:P
UsuńNie znam opowiadań Schlinka, ale bardzo polecam Ci "Lektora". Książka zrobiła na mnie tak duże wrażenie, że do tej pory nie odważyłam się obejrzeć adaptacji filmowej. Świetna, przejmująca powieść.
OdpowiedzUsuń"Lektora" już raz miałam w domu, ale jakoś nie przeczytałam. Teraz chyba zrobię drugie podejście, choć zazwyczaj jeżę się na dzieła, których ekranizacja okazała się kasowym sukcesem.
UsuńO ekranizacji trudno mi coś powiedzieć, bo jak wspominałam, z założenia nie oglądałam, ale zapewniam, że powieść nie ma nic wspólnego z tzw. komerchą.
UsuńW weekend będę się widziała z posiadaczami dzieła, więc kto wie, kto wie?:)
Usuń