sobota, 22 czerwca 2013

Urodziny, czyli wszyscy jesteśmy Ciumkami

Zanim TO się zdarzyło, w tym miejscu stał piętrowy domek państwa Ciumków – powiedział przewodnik i zwiedzający pochylili się nad czarną dziurą, w której pełzały resztki dymu, a spomiędzy zgliszczy uśmiechała się smutno piegowata lalka-szmacianka…
Tata zlany potem usiadł na łóżku i przez chwilę siedział nieruchomo, pracowicie sortując zmieszane strzępki prawdy i sennych koszmarów. Kiedy skończył, uspokoił się trochę, ale tylko trochę, bo co prawda dom stał nietknięty, ale TO miało nastąpić dzisiaj.”

TO zdarzyło się dzisiaj.
Starszy wprawdzie urodzony w lipcu, jednak z uwagi na nieuchronne wakacyjne rozpierzchanie się kolegów, oficjalne imprezy urodzinowe wyprawia w czerwcu.
Na moje nieszczęście w tym roku w naszej lokalnej modzie urodzinowej zapanował trend na domówki. Dzieciaki, znudzone bawialniami, parkami linowymi, ściankami wspinaczkowymi oraz innymi tematycznymi i zorganizowanymi do bólu imprezami, uznały że najlepsza zabawa odbywa się w domu.
- Czy jesteś tego pewny, synu? – zapytałam co najmniej sto razy, licząc że właśnie teraz usłyszę inną odpowiedź niż „tak”.
Niestety, dziecko nie wyciągnęło ku mnie pomocnej dłoni.

Tata przytulił mamę i powiedział łagodnie:
- Tak trzeba, kochanie. Tak trzeba.”

Oczywiście, tatom łatwo powiedzieć. Oczywiście, pozdrawiamy wszystkich tatów – w końcu jutro Wasze święto.
Czemuż jednak ojcom z taką łatwością przychodzi bezradne rozkładanie rąk i mówienie aksamitnym głosem: „Kochanie, zrób jak uważasz. Ja Ci oczywiście pomogę. Na przykład chętnie upiekę dzieciom kiełbaski na grillu.”

I tak zaczął się ów pamiętny dzień, a atmosfera, która już rano była gęsta, w miarę zbliżania się godziny siedemnastej gęstniała jak tężejąca galaretka.(…)
- Tato, pobawisz się ze mną? – zaproponowała Kasia, ale tata popatrzył takim wzrokiem, że znałaby odpowiedź, nawet gdyby nie powiedział:
- Oszalałaś? Przecież dzisiaj są twoje urodziny!

Doprawdy, przeklinałam chwilę, w której się na to zgodziłam. Doprawdy, przeklinałam ją najbardziej o zbrodniczej godzinie 6:30, gdy w jedyny dzień w tygodniu, w którym mogę choć trochę się wyspać, zadzwonił budzik. Szybkie zakupy, szybkie sprzątanie (czytaj: wrzucanie zbędnych przedmiotów do sypialni, którą można zamknąć na klucz), szybkie dekorowanie pomieszczeń (nienawidzę dmuchania balonów!), szybkie przygotowanie przekąsek dla dzieci, szybkie przygotowanie akcesoriów do wybranych wczorajszej nocy a znalezionych w internecie gier i zabaw. Przydałby się szybki prysznic, najlepiej zimny.

źródło zdjęcia

Goście, na początku nieśmiali, zaczęli się szybko rozkręcać i wkrótce całe towarzystwo zabrało się za rozpakowywanie prezentów. W powietrzu latały strzępy kolorowych torebek (…)
Potem ktoś nagle pobiegł na górę, a za nim ktoś drugi i trzeci, i w ciągu kilku chwil pokój opustoszał. Mama chciała posprzątać porozrzucane prezenty, ale na schodach znowu zatupotało i stado zbiegło z powrotem na dół. Pokręciło się po pokoju. Ten i ów skubnął paluszka, i owocowego żelka, ktoś inny ściągnął z półki grę, ale była nudna, więc ściągnął drugą, a potem frr! i znowu na górę. (…)
Trzech chłopców siedziało na piętrowym łóżku i odpierało ataki gromady dziewczynek, które pięły się w górę: po drabinie, po biurku, po regale. Kiedy jedna spadała, natychmiast w jej miejsce pojawiały się dwie następne i bój trwał nieprzerwanie.”

Przeczytałam powyższy fragment książki „Co tam u Ciumków” odpowiednio wcześniej, wydawało mi się więc, że zdołam wyciągnąć właściwe wnioski.
Po pierwsze, żadnej swobody. Czas wyłącznie inteligentnie zorganizowany.
Po drugie, opisana impreza dotyczyła urodzin dziewczynki w wieku przedszkolnym. Ach, czymże są dziewczynki w wieku przedszkolnym w obliczu groźby najazdu stada chłopców (i jednej dziewczynki) w wieku wczesnoszkolnym! Przełączyłam się w tryb bojowy.
To zdumiewające, ale te same miny i tembr głosu, które w pracy znakomicie mi wystarczają, by okiełznać najbardziej agresywne jednostki, nie wyłączając zatwardziałych recydywistów, dziś zdały się na nic. Po piętnastu minutach ochrypłam, po półtorej godzinie wspomagałam się gestami. Towarzystwo rozłaziło mi się i rozpierzchało, preferując zwłaszcza przebieganie przez ulice (część urodzin odbywała się w plenerze i polegała na poszukiwaniu kolejnych miejsc, w których ukryte były wskazówki naprowadzające na miejsce ulokowania skarbu). Propozycje kolejnych gier i zabaw spotykały się wyłącznie z jedną reakcją: „a nie możemy iść pograć w piłkę?” (na swoje nieszczęście mieszkam w pobliżu orlika).


źródło zdjęcia
 „- Prosimy na tort! – zawołała w którymś momencie mama, ale nie doczekała się żadnej reakcji. W końcu tacie udało się zagonić towarzystwo do stołu i wtedy mama wniosła na tacy serowy tort z czerwoną galaretką.
- Blee, nie znoszę galaretki! – zawołał Benio.
- Ja też nie – poparła go Zosia.
- A ja lubię tylko zieloną – oświadczyła Zuzia.
- Mam nadzieję, że w tym torcie nie ma sera – wzdrygnął się Bartek i zewsząd posypały się recenzje w podobnym duchu.
Po chwili na stole zostało kilkanaście talerzyków z ledwie nadgryzionym tortem, a przy stole tylko Jasio, który nie miał nic przeciwko serowi i galaretce – i mama pomyślała, że to bardzo miłe dziecko.”

Menu naszej imprezy nie było zbytnio rozbudowane.
Ot, znakomicie upieczone przez Ojca kiełbaski z grilla, w towarzystwie bananów z grilla, kilka miseczek z różnymi owocami, bakaliami, nieco słodyczy.
Ośmioosobowe towarzystwo zjadło łącznie dwie kiełbaski oraz jednego banana.
Tort był w planach, owszem.
Że to nie był dobry pomysł pomyślałam po raz pierwszy, gdy ojciec Krzysia wyszeptał w progu: „Tylko bardzo proszę nie dawać Krzysztofowi tortu! Przyszedł na te urodziny tylko pod warunkiem, że nie będzie musiał go jeść!”
Potem kilka razy próbowałam triumfalnie wnieść tort na stół, za każdym razem słyszałam jednak: „Nieeee! Tylko nie tort!”, ewentualnie: „Ja mogę zaśpiewać „Sto lat”, tylko niech Pani nie każe mi tego jeść!”

Jeśli ktoś ma ochotę na tort, zapraszam, mamy go dużo.
Jakież to szczęście, że Młodszy ma urodziny dopiero w następnym roku…

Wszystkie oznaczone kursywą cytaty pochodzą z opowiadania „Urodziny” autorstwa Pawła Beręsewicza, zamieszczonego w książce „Co tam u Ciumków?”, z ilustracjami Surena Vardaniana, wydanej przez Wydawnictwo Skrzat, Kraków 2011. 

72 komentarze:

  1. Wszystkiego najlepszego - mówię w kierunku rodziców. Wszystko będzie dobrze.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Istotnie, z dzisiejszej perspektywy (hurra! TO było wczoraj!) wszystko wydaje się znacznie piękniejsze:)

      Usuń
  2. My jeszcze nie weszliśmy w etap kinderbalów, na szczęście. Wszystko przed nami i już się boję:P A słodycze, w tym torty, doskonale koją zszarpane nerwy, więc dobrze, że masz małe co nieco:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak to nie weszliście? U nas makabra już od czasów przedszkolnych - urodziny Młodszego wprawdzie udało mi się zataić przed społecznością przedszkolną z uwagi na stosunkowo krótką współegzystencję, ale tylko w samym czerwcu dostał zaproszenia na imprezy urodzinowe od trojga kolegów i koleżanek (a jest w najmłodszej grupie).
      Słodycze to ja owszem, ale torty akurat niekoniecznie. W moim zawodzie mogą się jednak przydać do innych celów, więc może się nie zmarnuje?:P

      Usuń
    2. A normalnie jakoś. Do przedszkola nosiło się tort i cukierki i było z głowy. Urodziny koleżeństwa zdarzyły się może ze dwa razy dotąd i obyło się bez żądań urządzania imprezy przez nas.

      Usuń
    3. Pozazdroscić:( Choć w sumie ja też nie powinnam narzekać, bo to dopiero drugie urodziny, które robimy, a innym zdarzało się już wcześniej (z Młodszym to jednak niewątpliwie nie przejdzie, za dużo już zobaczył, w tym u brata, aby odpuścić).. Czasem mam wrażenie, że to eskaluje, podobnie jak obchody pierwszokomunijne.

      Usuń
    4. Chwilowo pławimy się w braku konieczności urządzania kinderbali, bo to się może w każdej chwili zmienić:P

      Usuń
    5. Pławcie się więc, bo nie znacie dnia, ani godziny!:P

      Usuń
    6. Chwilowo luz, rok szkolny się kończy.

      Usuń
    7. Faktycznie luz. Zapewnianie atrakcji dzieciom przez całą dobę, także w czasie gdy dotychczas zajmowały się tym rozmaite placówki, pozwala rodzicom na wytchnienie i odpoczynek:P

      Usuń
  3. Od czasu do czasu biorę do siebie dzieciaki na dzień czy dwa, kupuję wówczas różne rodzaje słodyczy, robię obiadek, zakupuję wędlinki na kolacje. Ledwie wpadną pytają o produkt, którego nie mam. A dlaczego nie kupiłaś waty cukrowej? Ale mam lizaczki, mambeczki, tiktaczki, batoniki, ciasteczka i nawet (o zgrozo) chipsiki. Nie, my mamy ochotę na watę cukrową. Robię kanapki- zjecie? Taaaak. Stawiam na stole. Jeden pyta, ale dlaczego nie dałaś białego chlebka? Jak to białego, przecież ty jadasz ciemny. Już nie, teraz jadam biały. A dlaczego z szynką, ja wolę pasztet - mówi drugi. Talerzyki niemal nietknięte lądują w kuchni, a ciocia dojada. Chcę podać obiad, domowe kotleciki. Nie, my nie jesteśmy głodni na kotleciki, tylko na pizzę. Kiedy chłopcy wracają do domu, ja zostaję z całą furą jedzenia (i to nie tylko w lodówce, ale i na podłodze). Oj, chyba nie nadaję się na opiekunkę. Jako szczęśliwie nie-matka ośmiolatków, które za tydzień mają urodziny rozmyślam teraz nad sensownym prezentem. Wpadłam na (moim zdaniem) świetny pomysł zabrania dzieci na wycieczkę. Jednak zdaniem mojej siostry pomysł nie jest wcale świetny. I tak zostałam z ręką w nocniku. Czy jako doświadczona matka chłopca w zbliżonym wieku możesz podpowiedzieć, co sprawia radość dziecku?
    A reasumując to cieszę się, że nie wpadałam na pomysł urządzenia dzieciom urodzin (kiedyś wpadłam na pomysł urządzenia chrzcin i choć to była impreza raczej dla dorosłych, to skutecznie wybiła mi takie pomysły z głowy :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bycie ciocią ma te dobre strony, że nic nie trzeba, a wszystko można. Ja tam bym im nie gotowała specjalnie, nawet jak się trochę przegłodzą, nic im nie będzie. Moje dzieci zresztą wiedzą, że występowanie z tego rodzaju uwagami jak te, które przytoczyłaś powyżej oznacza rychłą i gwałtowną śmierć, więc grzecznie jedzą co jest (zazwyczaj, żeby nie było że im się nie zdarza grymasić).
      Co do radości dziecka, obawiam się że jestem matką niewystarczająco doświadczoną, aby udzielić Ci mądrej i światłej rady. Wprawdzie wszystkie dzieci nasze są, ale moja dwójka - jak pokazał wczorajszy dzień - jest nader niereprezentatywna. Wszystko zależy od charakteru, temperamentu i upodobań osobniczych. Jeśli wycieczka ma być w miejsce, w którym z punktu ICH widzenia jest choć trochę fajnie, może się udać. Ale nie musi. Nie zliczę już ile razy opadły mi ręce, kiedy po - jak mi się wydawało - świetnym dniu, słyszałam od własnych dzieci (ze szczególnym naciskiem na Starszego), że było "trochę fajnie".
      W przypadku chłopców gwarancję stuprocentowej frajdy dają moim zdaniem jedynie wszelkiego rodzaju demolki - coś, przy czym będą mogli się wyszaleć, wyskakać, wywrzeszczeć i powygłupiać, najlepiej bez udziału dorosłych. Dla jednego będzie to mega plac zabaw (macie w Trójmieście parę fajnych, których Wam bardzo zazdroszczę) i możliwość popijania w przerwach zakazanej na co dzień coli i zajadania chipsów, dla innego wizyta w Eurece (też macie fajną w Gdyni), dla kolejnego jeszcze co innego, na co wyobraźni mi nie starcza. Nic mądrzejszego nie wymyślę, niestety:(

      Usuń
    2. Oczywiście masz rację, że to co jednego ucieszy drugiego niekoniecznie. Zabrałam na wycieczkę do Malborka (z dużymi obawami, czy po paru minutach nie będą chcieli wracać). Na szczęście zamek krzyżacki okazał się dość okazały, możliwość nabycia tarczy atrakcyjna, a wystawa machin oblężniczych na które można było się wdrapywać i dotykać zajęła na jakieś parę minut. Do tego Mc Donald z obowiązkowo niezdrową colą :) Chyba znowu odchodzę od tematu. No tak, niełatwo być rodzicem, a po paru latach okaże się, że niełatwo być też dorosłym dzieckiem jeszcze bardziej dorosłych rodziców (może wówczas rodzice biorą rewanż na potomstwie :).

      Usuń
    3. Malbork w przypadku chłopców to raczej pewniak, jeśli chodzi o dobre miejsce na wycieczkę:) Choć pewnie gdyby nie McDonald i coca-cola, nie byłoby aż tak fajnie...
      Branie rewanżu na dzieciach? Zapamiętam ten pomysł, na wypadek gdyby moi synowi mieli mi kiedyś mocno zaleźć za skórę!:PP

      Usuń
  4. Ostatnio moja kuzynka na wywiozła syna z koleżeństwem do lasu. To gimnazjaliści, więc mogła ich tam zostawić nie przywiązując do drzewa (a taką miałam wizję, gdy usłyszałam owo: "wywiozłam A. do lasu i jestem wolna"). Ognisko w dozwolonym miejscu było, pizza i tort dowiezione na umówioną godzinę też, biegać i krzyczeć mogli do woli. Jest to zapewne jakiś pomysł.
    Tak czy owak, urodziny dla młodszych to duże wyzwanie. Podziwiam też nauczycieli, którzy jeżdżą na wycieczki klasowe - zapanowanie nad grupą 8-latków choćby w autobusie miejskim to już coś.;(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wolę nie zastanawiać się nad tym, cóż takiego robili w owym lesie pozostawieni samopas gimnazjaliści - jeszcze do tego nie dojrzałam:P Z lasem jest ponadto ten problem - przynajmniej u nas - że przy "dozwolonych na ognisko miejscach" trzeba warować od bladego świtu, aby nikt go nie zajął - nie wiem, czy jestem gotowa na takie poświęcenie, nawet dla paru godzin pozornej wolności.
      Wczoraj przez całą imprezę oczyma wyobraźni widziałam wychowawczynię klasy mojego syna i zastanawiałam się: jak ona to robi?:) Myślę jednak, że dużą rolę odgrywa konwencja - tak jak mi łatwiej jest - w określonej konwencji - zapanować nad ludźmi w pracy, tak i ona ma pewnie z tego tytułu jakiś, być może niewielki ale zawsze, handicap.

      Usuń
    2. Ten las znajduje się z dala od dużych miast, więc popyt taki sobie. Chłopcy wybrali się ze śpiworami i namiotem, w ten sposób mieli dwudniowy obóz. Las się ostał.;)
      Praca wychowawcy to raczej ciężka sprawa, w klasach najmłodszych chyba szczególnie trudno zapanować nad dziećmi, bo to przecież usiedzieć na miejscu jeszcze nie potrafi.;)Konwencja - być może, bardziej liczyłabym tu na osobowość nauczyciela.

      Usuń
    3. Śpiwory i namioty w prawdziwym lesie? No, no, no, pogratulować (i rodzicom, i dzieciom).
      Osobowość nauczyciela - wiadomo; bez tego nie da rady i żadna konwencja nie pomoże. Ciężka praca, bez dwóch zdań!

      Usuń
  5. Ostatnim moim przeżyciem tego typu był Sylwester w naszym małym mieszkaniu w bloku. My z mężem mieliśmy tylko wyjść i nie wracać do rana. Towarzystwo klasowe licealne (znające się jak łyse konie), ale w początkowej karierze studenckiej, więc sami sobie zapewnili rozrywkę. Nawet dużych strat nie było (nie liczę wanny zapchanej ... wiadomo czym), a nawet znalazłam w przedpokoju obce garnki i kieliszki. Później próbowałam się przemykać i nie spotkać sąsiadek, ale jednak to mnie dopadło i musiałam wysłuchać mrożących krew w żyłach opowieści.
    Na pocieszenie mamy teraz święty spokój, bo towarzystwo obrosło we własne maluchy - my już nic nie musimy. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ostatnie zdanie pocieszające, pytanie tylko czy dotrwam do tego błogiego momentu, kiedy nic nie będę musiała musieć. Po Twojej opowieści zaczęłam się bowiem zastanawiać, jak by tu zrobić aby zatrzymać się na etapie kinderbali, nie dochodząc do zapchanych (wiadomo czym) wanien...

      Usuń
    2. Niestety, nie da się zatrzymać na etapie kinderbali, chociaż w porównaniu z etapami późniejszymi jest najłatwiejsye - dla naszych nerwów oczywiście. Dzieciaki są jeszcze pod kontrolą, a rodzaj szkód, które mogą sobie wyrządzić łatwiejszy do przeżycia dla dorosłych.
      Im dalej, tym gorzej - a z wiekiem głupota pomysłów wcale im nie mija.
      Nie ma innego wyjścia, trzeba przejść wszystkie etapy.
      Potem tylko można się pośmiać wspominając :)
      Tylko, niestety (chociaż teraz to Ci się może wydać zbyt daleką abstrakcją), nadchodzi etap imprez dla wnuków.

      Usuń
    3. poprawka - miało być "jest najłatwiejszy"

      Usuń
    4. Istotnie, póki co imprezy dla wnuków to istne science-fiction!:)
      Mam nadzieję, że w miarę dochodzenia do kolejnych etapów w życiu moich dzieci będzie mi też przybywać rodzicielskiego rozumu; inaczej pozostanie mi tylko śmiech przez łzy:(

      Usuń
  6. U nas życie wymusiło eksperyment psychologiczno - socjologiczny i Szymon nie miał imprezy urodzinowej. Przeżył. Nie rozpaczał. W piachu i pyle się nie tarzał. Encyklopedia "Star Wars" załatwiła temat :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Szymon jest Młodszym, z nimi póki co ciągle łatwo. Mój Starszy z pewnością też by przeżył brak imprezy, i to bez encyklopedii Star Wars, ale nie wiem czy chciałabym odebrać mu - dla niego niewątpliwą - przyjemność goszczenia u siebie jednocześnie kilku najlepszych kumpli (oraz jednej najlepszej koleżanki) i występowania w roli Gościa-Który-Dziś-Rządzi:) Bez bata w postaci urodzin niewątpliwie zaś nie wyraziłabym zgody na taką inwazję:P

      Usuń
    2. Łatwo, ale nie znaczy że miło. Bo ciągle mam wrażenie, że coś mu, jak piszesz, zabrałem. I nawet nie chodzi o prezenty, ale o to poczucie bycia kimś wyjątkowym. Kurczę, chyba mu zrobię w wakacje imieniny. Np. 1 lipca :)

      Usuń
    3. Mój kalendarz podpowiada, że w związku z wyborem daty możesz pójść bądź w Mariana (z tej kategorii wiekowej kojarzy mi się tylko Marian od Zygzaka McQueena), bądź w Ottona (tu już konieczna będzie inscenizacja historyczna), bo chyba nie w Halinkę, nie?:P
      Poważnie jednak, bilans zysków i strat chyba przechyla się na stronę zysków. Uważam, że nie popadłam w jakąś schizę z rozmachem imprezy i związanymi z nią wydatkami, i owszem, uchetałam się jak wół przy pługu, ale radość na twarzy dziecka i poświęcenie mu (wreszcie!) odrobiny więcej czasu niż zwykle były tego warte:) (a szczegóły organizacyjne typu "po cholerę tort" dopracujemy przy następnej edycji:P)

      Usuń
    4. Masz strasznie ograniczony kalendarz, bo w moim znalazł się również rzeczony Szymon :) A o imieninach Młodszego będzie dziś wieczór dyskusja panelowa. Zobaczymy. Jakby co, będzie na Ciebie :P
      A, i "Ciumków" sobie powtórzę :D

      Usuń
    5. Sprawdzałam w trzech różnych, jakie mam w pracy i nigdzie Szymona nie ma, ale może to tendencyjne kalendarze są?:P Ciekawam bardzo wyników dyskusji (tylko nie pokazuj wcześniej Kitkowi Ciumków, bo uznam wynik za ustawiony!).
      Podobieństwo zdarzeń z życia Ciumków do zdarzeń z życia Momartów jest jak dla mnie uderzające, nie tylko w tym jednym przypadku, dlatego dla mnie jest to lektura obowiązkowa i do wielokrotnego powtarzania:)

      Usuń
    6. Ja się opieram na Wiki. A z niepokazywania nici, bo czytaliśmy na zmianę, ale słuchając całości. Jedyna nadzieja w tym, że to było dość dawno temu :) No i z Ciumkami mamy tak samo :D

      Usuń
    7. E, Wiki jeśli chodzi o daty imienin tworzy jakąś nową wersję kalendarza. W przypadku np. mojego imienia piszą jakieś cuda, o których w życiu nie słyszałam:)
      I jak wyniki panelu dyskusyjnego? Czy może z uwagi na powagę tematu uznaliście, że nie jest wskazane pochopne formułowanie wniosków końcowych?:P

      Usuń
    8. Wczoraj nici z dyskusji, bo koniec roku szkolnego, to w naszym domu istny armagedon :(

      Usuń
    9. W takim razie, jak na moje oko, wizja imprezy 1 lipca staje się coraz bardziej mglista...
      Pewnie gdybym pracowała w szkole, też traktowałabym koniec roku jako dopust boży. Tymczasem okazało się, że ja mogę cieszyć się z niego bardziej niż moje dzieci - wreszcie koniec z ganianiem z ozorem tu i tam, pilnowania stu tysięcy zeszycików i domowniczków, w których nigdy nie wiadomo na której stronie czai się wróg w postaci adnotacji, że to i to trzeba, a tego i tego wcale nie trzeba:) Minusy w postaci konieczności osobistego codziennego wydawania dzieciom trzech posiłków oraz wysłuchiwania (mniej więcej od połowy drugiego tygodnia wakacji): "mamo, nudzi mi się" jakoś zniosę:))

      Usuń
    10. Czemuż, mglista, ach, czemuż?! Kumple i kumpele w zasięgu rzutu puszką po coli, a spontan da się zorganizować w niecały tydzień. Kiełbasa na ruszt jest, truskawki u dziadków są, lody w delikatesach są. Tort, jak piszą bardziej doświadczeni, olać. Damy radę :P

      Usuń
    11. Trzymam więc kciuki! Zważywszy na to, co dzieje się za oknem, zamiast lodów podajcie może coś na ciepło, co?:P

      Usuń
    12. Czyli co, strogonow i po sto gram? Znaczy, dla dorosłych. A dla dzieci, hmm... płonące lody :P

      Usuń
    13. Wizja kusząca wielce (zwłaszcza ta dla dorosłych:P). Kiedy byłam w podstawówce, chadzałam co rok na urodziny do koleżanki, której ojciec był marynarzem, co w aspekcie urodzinowym oznaczało nadzwyczaj wyborne zaopatrzenie w niedostępne na co dzień składniki żywnościowe. Jej mama co roku jako gwóźdź programu wnosiła płonące lody, a my co roku niezmiennie tak samo się zachwycałyśmy. Myślę, że i teraz mógłby to być hit! Gdyby udało się jeszcze zrobić tak, że zamiast płomieni byłyby promienie świetlnych mieczy...

      Usuń
    14. Marynarz? Uuu, to już wyższa szkoła zaopatrzeniowej jazdy. U mnie to była mama wakacyjnego kolegi pracująca w enerdówku. Niestety wzgardziłem kiedyś nielubianymi przeze mnie w pacholęctwie bananami i się skończyło :)

      Usuń
    15. Ja nie gardziłam niczym, a było tego mrowie a mrowie! Poza płonącymi lodami zapadły mi w pamięć także kokosanki domowej roboty, Prawdziwe wiórki kokosowe! W roku (mniej więcej) 1986! Tylko takie staruchy jak my mogą to zrozumieć!:P

      Usuń
  7. Jakie to szczescie, ze mam takie kinderbale mam juz za soba. NA WIEKI ;P
    Proponuje na urodziny szwedzki tort truskawkowy. Lubia go chyba wszystkie dzieci, nawet niejadki.
    Np. tu mozesz zobaczyc jak wyglada:
    http://sandrah91.blogspot.se/2011/07/jordgubbstarta.html
    W razie czego sluze jako tlumacz, tudziez doradca ;)

    Moja mlodsza ma urodzinowa imprezke jutro, z salatka a krewetek :)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie ciesz się przedwcześnie z tego "na wieki" - spójrz wyżej, bardziej ode mnie doświadczona Ela nieśmiało napomknęła o imprezach dla wnuków:P
      Tort nie robi wrażenia zbyt skomplikowanego - ot, coś z gatunku: kup gotowy biszkopt, ubij śmietanę, pokrój truskawki i napchaj do środka ile się da:) Nie wiem jednak, czy i on by chwycił, bowiem okazało się że na imprezie było co najmniej czworo dzieci, które na widok owoców uciekały gdzie pieprz rośnie. Nie kusiły ich również truskawki, których kopiastą miskę postawiłam na stole, po czym (po imprezie) niemal całą sama zjadłam. Coś dziwnego dzieje się z żywieniem dzieci w tym kraju, naprawdę!
      I nawet nie chcę myśleć o tym, jakie reakcje wywołałaby sałatka z krewetek:PP (choć akurat moje dzieci, ze szczególnym naciskiem na Młodszego, pożarłyby ją w oka mgnieniu:))

      Usuń
  8. Jestem naprawdę pełna podziwu, że jednak podjęliście to wyzwanie - URODZINY W DOMU! Dla mnie to temat na koszmary senne :-) A co do tortu to rozumiem dzieciaki - ja też nie lubię. No, może tylko te od SOWY ;-) U naszego 5-latka ostatnio fajnie się sprawdziła pizza zamiast tortu oraz mały torcik wedlowski (znacie? taki waflowy w polewie czekoladowej - dzieciaki uwielbiają). Starszy nigdy nie wyprawiał urodzin dla kumpli z przedszkola i szkoły bo rodzony w lipcu... Już, już miał plan w tym roku zaprosić kolegów jeszcze w czerwcu na kręgle albo w równie interesujące (drogie) miejsce ale po przeliczeniu kosztów (mądry chłopak!) powiedział, że woli pieniądze w prezencie od nas :-) Zbiera na pewien dość drogi gadżet komputerowy...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mnie nie przekonują nawet torty od Sowy - poziom cukru w cukrze zdecydowanie za wysoki!:P
      Pizza natomiast - tak, to byłby hit i nawet dałoby się (na upartego) umocować jakoś świeczkę! Wykorzystam w przyszłym roku:)
      Wasz Starszy jeśli chodzi o poziom sprytu przeszedł już na wyższy level niż nasz; nasz ciągle preferuje kumpli i - ostatecznie - całkiem tanią wersję imprezy (nie licząc kosztów psychicznych po stronie rodziców, rzecz jasna!). I mimo wszystko, chyba wolę nasz wariant:))

      Usuń
  9. Jest jeden pozytyw rodzenia dzieci w listopadzie - odpadają imprezy w domu. Nie ma miejsca, a na zewnątrz sie nie da, ha! Są więc w muzeum w tym roku, będą się bawić w archeologów, w zeszłym były w Mach Mit Museum - podobno było super. Ja nawet nie byłam przy tym (możecie linczować). Młodszy na razie urodzin dla kolegów nie wyprawiał, w tym roku są w czasie ferii jesiennych więc też będzie ciasto do przedszkola i tyle:) A przed tobą chylę czoła!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiesz, jeśli będziesz chciała zrobić zewnętrzną imprezę urodzinową w stylu Beara Grylla, to listopad wydaje się miesiącem najlepszym z możliwych (ok, mroźny luty depcze mu po piętach!:P)
      Linczować nie zamierzam - zdaje się, że uiściłaś (z naddatkiem) daninę, zostając tak długo z dziećmi w domu, więc nieobecność na zorganizowanej imprezie będzie Ci wybaczona. Ja natomiast, matka wyrodna przedkładająca karierę nad pielęgnację domowego ogniska, będę kiblować aż do osiemnastego roku życia:(
      A Mach Mit Museum bardzo mi się podoba (zerknęłam na ich stronę). Aż żal, że moje dzieci nie niemieckojęzyczne, bo chętnie bym je tam wywiozła!

      Usuń
    2. No w sumie 5 lat odsiedziałam:) Jako mieszkanka terenów nadgranicznych, czym prędzej posyłaj dzieci na lekcję języka kraju ościennego:))) Ale co do muzeum, języka znac nie trzeba, międzynarodowy język zabawy wystarczy:)

      Usuń
    3. Starszego z premedytacją zapisałam do klasy z niemieckim, więc niby drugi rok nauki już mu minął, ale żeby był komunikatywny, to nie powiem:(
      Z opisu na stronie zrozumiałam, że w tym muzeum codziennie jest coś w rodzaju warsztatów - nie wiem, czy daliby radę (i oni, i osoba prowadząca zajęcia)... Przy okazji, poważnie rozważam, czy np. w ostatnim tygodniu lipca nie zapakować towarzystwa w pociąg (dodatkowa atrakcja!) i nie zorganizować jednodniowego wypadu do Berlina. Będziecie wtedy w domu?

      Usuń
    4. Myślę, że warsztaty można pominąć i zwiedzać na własną rękę.
      Niestety nie będziemy, szkoda! Dopiero pod koniec sierpnia dzieci wracają z Polski.

      Usuń
    5. A pod koniec sierpnia to ja już nie mam urlopu:( Zawsze jednak w programie wizyty w Polsce możecie uwzględnić Szczecin!
      Muzeum zaś w takim razie mocno rozważę!

      Usuń
    6. Ja bym chętnie uwzględniła, gdyby moje rodzinne miasto nie było oddalone od Szczecina o jakieś 600 km...

      Usuń
    7. Oj tam, oj tam!:P Dla chcącego nic trudnego!
      Nie tracę jednak nadziei, że kiedyś uda nam się zsynchronizować kalendarze i trasy!:)

      Usuń
    8. I ja! Starsza ma w klasie od tego roku szkolenego koleżankę ze Szczecina więc powodów do wyjazdu do was mamy co najmniej dwa.

      Usuń
    9. Mam nadzieję, że biedne dziecko nie dojeżdża codziennie do szkoły? A dodatkowy powód bardzo dobry i doprawdy nie rozumiem, czemu Was jeszcze u nas nie ma?!:P

      Usuń
    10. Nie, nie, przeprowadzili się do nas:) No właśnie, czemu???

      Usuń
    11. Hm...Być może doszli do wniosku, że skoro tak niedaleko jest coś więcej niż "wioska z tramwajami", warto tam się przenieść. A być może chodziło całkiem o coś innego. W każdym razie teraz na pewno tęsknią!:P

      Usuń
    12. O edukację międzynarodową chodziło, tak mówią. Bardzo miła rodzina:)

      Usuń
    13. Ło matko! Ambitni rodzice, znaczy się. Póki co, nie jestem gotowa do przeprowadzki, ale jeśli dziecię jedno lub drugie zechce studiować w Berlinie, nie będę oponować i być może nawet sypnę groszem:)
      A my ze Szczecina (i okolic) jesteśmy wszyscy bardzo mili:))

      Usuń
    14. Nie wątpię, znam, o dziwo, całkiem sporo osób ze Szczecina:)

      Usuń
    15. Nie wiem czy faktycznie o dziwo - nieduża odległość zachęca do integracji:) Znam parę osób, które codziennie dojeżdżają do Berlina do pracy (gdybym ja zarabiała tyle, co oni, też gotowa byłabym dojeżdżać, nawet dwa razy dziennie!)

      Usuń
    16. Na pewno odległość odgrywa tu dużą rolę, bo wcześniej ze Szczecina nie znałam nikogo. Co do zarobków to Berlin niestety w skali krajowej wypada bardzo słabo, aczkolwiek potrafię sobie wyobrazić, że ta wysokośc mierzona skalą polską inaczej wygląda niż mierzona tutejszą. Jeśli nie, to błagam powiedz mi gdzie pracują:)

      Usuń
    17. Ci, którym zazdroszczę, pracują na dość eksponowanych stanowiskach w dość dużych firmach, ale istotnie, zazdrość ma wynika głównie z przelicznika euro do złotego. Dość powiedzieć, że gdybym wykonywała swoją pracę, tyle że w Niemczech, zarabiałabym co najmniej cztery razy tyle co teraz:(

      Usuń
    18. W przypadku Twojej pracy to całkiem możliwe. Ja do dziś żałuję, że inżynierem nie zostałam;(

      Usuń
    19. A tak, taki żal też żywię, zwłaszcza że swego czasu z powodzeniem udzielałam korepetycji z matematyki:) Jeśli chodzi o młodsze pokolenie, wszystko jednak przed nami - ja już mam opracowany szeroko zakrojony plan interwencji na wypadek, gdyby któreś z moich dzieci oświadczyło, że chce pójść na studia humanistyczne!:P

      Usuń
    20. Ja to nawet mat-fiz skończyłam i maturę z matematyki pisałam... Podziel się planem, bo ja nie wiem czy będę miała serce zmuszać dzieci do inżynierii, jak humanistami będą. Przy czym starsza już teraz na humanistkę wygląda..

      Usuń
    21. Chylę czoła i oddaję Ci palmę ścisłego pierwszeństwa:) Na etapie matury wybrałam historię.
      Plan polega wyłącznie na obrzydzaniu zawodu, który wykonuję i opowiadaniu, jak to fajnie jest robić coś konkretnego (a mam pod ręką namacalny przykład, bo siostra kończyła Politechnikę). Mam nadzieję, że łacińska sentencja "repetitio est mater studiorum" okaże się w tym przypadku prawdziwa!

      Usuń
    22. Dziękuję, dodam skromnie, że z matematyki nic nie pamiętam. To u mnie już przegrałam na starcie, bo ciągle tłukę o rozpoznawaniu talentów i ich realizacji, a talenty Starsza już sobie rozpoznała bezbłędnie, i niestety nie ma wśród nich inżynierii:(

      Usuń
    23. W takim razie ja wyznam, że kiedy przygotowywałam się ze Starszym do tegorocznego Kangura (przypominam - druga klasa szkoły podstawowej), niektóre zadania rozwiązywałam z wysuniętym (z wysiłku!) na brodę językiem:(
      Jeśli zaś chodzi o plan antyhumanistyczny, mogę zaproponować Ci wyłącznie wdrożenie szybkiego kursu na temat dużej częstotliwości występowania błędów w rozpoznawaniu talentów!

      Usuń
    24. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że z kangurem poszłoby mi tak samo. Co do kwestii drugiej, pozostaje tylko jeden problem, czy uda mi się to pogodzić z moim sumieniem....

      Usuń
    25. Wiesz, wybór sprowadza się w zasadzie do zdecydowania co lubisz bardziej: czy sumienie, czy utrzymywanie dziecka-humanisty do końca swego życia?:P
      Żarty żartami, ale naprawdę żywię nadzieję, że coś w głowach moich dzieci pstryknie i humanistami będą tylko hobbistycznie

      Usuń
    26. Wyobraź sobie, że znam humanistów, którzy zrobili karierę, więc jest jakaś szansa.... Zobaczymy, co z tych naszych pociech wyrośnie.

      Usuń
    27. Zobaczymy. Gdyby nie wyszło, zawsze będzie można założyć blogowe rodzicielskie kółko wsparcia:)

      Usuń
    28. Nie mam najmniejszych wątpliwości;)

      Usuń