poniedziałek, 3 lutego 2014

A. Szczeklik "Kore", czyli znacznie więcej niż in memoriam

Dlaczego trudno „być z chorym”? Bo wierność nie należy do mocnych cech naszej natury. A przeciwności jest wiele, od przyziemnych poczynając, jak: znużenie, obowiązki rodzinne czy przedłożenie przyjemności osobistych nad powinność. Niskie pobory wzmagają pośpiech – konieczność drugiej, trzeciej pracy zarobkowej. A do tego rosnąca nieustannie biurokratyczna machina, z której trybów nie sposób – wydaje się – uwolnić.

Te słowa padają w ostatnim rozdziale „Kore”, książki zmarłego dokładnie dwa lata temu Andrzeja Szczeklika.
Można odnieść je nie tylko do lekarzy, ale i do wszystkich, od których decyzji w jakiś sposób zależy czyjeś życie lub jego część. Dlatego biorę je także do siebie, ale myślę że krąg potencjalnych adresatów jest znacznie szerszy.
Wszystkie te osoby koniecznie powinny przeczytać „Kore”, która według podtytułu jest opowieścią „o chorych, chorobach i poszukiwaniu duszy medycyny”, jednak w rzeczywistości stanowi porywający traktat o człowieczeństwie.


W czasach, w których sugeruje się nam, że niemal każde nasze działanie powinniśmy rozpatrywać w kategoriach ekonomicznych, stawiając na wydajność, efektywność, opłacalność oraz dobry wynik statystyczny, lektura taka jak „Kore” przynosi otrzeźwienie. A zaraz potem żal. Wielki żal za ludźmi, którzy odeszli i którzy nie mogą już czynić naszej rzeczywistości lepszą.

Andrzej Szczeklik nie był „tylko” lekarzem. Bo i „tylko” lekarz nie może – moim zdaniem – dobrze leczyć, tak jak „tylko” sędzia nie będzie wydawał sprawiedliwych wyroków, a „tylko” nauczyciel nie będzie potrafił dobrze ukształtować powierzonych mu w pieczę młodych umysłów. Poza opanowaniem teorii potrzeba bowiem jeszcze czegoś więcej. Czegoś, czego nie zdobędzie się nawet najpilniej ucząc się z jakiegokolwiek podręcznika, na jakichkolwiek studiach. To potrzeba wrażliwości, umiejętności współodczuwania, zobaczenia w osobie stojącej naprzeciwko człowieka, nie zaś klienta.
Och, gdyby „Kore” przeczytali ze zrozumieniem odpowiedzialni za kształt polskiej szkoły!
Ach, gdyby była ona obowiązkową lekturą każdego prawnika i urzędnika!

Wiem i wpędza mnie to w rozpacz, że pisząc o tej książce nie będę w stanie dotknąć nawet małej części wiążących się z nią ważnych tematów. Czytając ją miałam bowiem istną galopadę myśli. Każdy kolejny rozdział przynosił najpierw niemożliwe do opanowania odrętwienie, spowodowane zetknięciem się z niesamowitą erudycją autora, zaś zaraz potem natłok skojarzeń, olśnień, westchnień oraz okrzyków w stylu „ależ tak!” i „to niesamowite!”.

Andrzej Szczeklik (źródło zdjęcia)

Przykład Andrzeja Szczeklika pokazuje, że wyrządzamy sobie i przyszłym pokoleniom olbrzymią krzywdę, deprecjonując nauki humanistyczne oraz – by posłużyć się nowoczesnym naukowym żargonem – miękkie kompetencje (jeśli ktoś nie wie, co mam na myśli, odsyłam do mojego ulubionego ostatnio blogu Marzeny Żylińskiej i dość starego już jej wpisu dotyczącego mojej, poniekąd, działki).
Jestem stuprocentowo pewna, że nie byłoby Szczeklika – genialnego lekarza-cudotwórcy, bez jego muzycznego wykształcenia, bez znajomości szeregu klasycznych utworów literackich (w czasie lektury nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że o wszystkim, co współcześnie istotne napisali już starożytni, a my tylko kręcimy się w kółko), bez jego znajomości dzieł wybitnych malarzy (każdy rozdział w taki lub inny sposób nawiązuje do jednego lub kilku obrazów). Nie byłoby go też chyba bez jego żony, Marii, ale to jedna z myśli, które nie zmieszczą się w tym poście.
Wyraźnie widać też silne chrześcijańskie podłoże, na jakim kiełkowały myśli autora. Jestem przekonana, że gdyby ci wszyscy, którzy mienią się dziś chrześcijanami, byli tak mądrzy jak Szczeklik, nie mielibyśmy dziś do czynienia z kryzysem wiary.

„Kore” nie jest przy tym pozycją hermetyczną, możliwą do przyswojenia wyłącznie przez członków klubu Mensa, względnie posiadaczy słownika wyrazów obcych. Autor pisze przystępnym językiem, przeplatając trudne naukowe rozważania (dotyczące chociażby genetyki czy ewolucji) szeregiem anegdot, także z własnego życia. Doskonale wie, że warunkiem zainteresowania czytelnika jest wzbudzenie jego emocji, jednak czyni to umiejętnie, unikając grania na najprostszych instynktach.


Muszę też wspomnieć, że książka jest przepięknie wydana, ze starannie dobraną czcionką, kolorystyką i rzadko spotykanymi wklejkami – zdjęciami obrazów, otwierającymi każdy kolejny rozdział.
To uczta nie tylko dla ducha, ale i dla oka. Pełnia.

Wyjaśniając w rozdziale „Poszukiwanie duszy” znaczenie słowa „kore”, Andrzej Szczeklik przywołał m.in. fragment wiersza zmarłej w listopadzie ubiegłego roku rosyjskiej (ale i polskiej, wszak miała polskie obywatelstwo) poetki Natalii Gorbaniewskiej, z tomu „Drewniany anioł”. Dziś, w drugą rocznicę śmierci Profesora, chcę wierzyć, że zostawił po sobie znacznie więcej niż nietrwały migot.

I jeśli właśnie tak, milcząc wypowiesz
to dawne, co od zawsze cię przenika,
to może jednak zostawisz po sobie
nie ślad, lecz migot, światełko świetlika.

Andrzej Szczeklik „Kore”. Opracowanie graficzne Olgierd Chmielewski, współpraca Joanna Rusinek. Wydawnictwo Znak, Kraków 2007.

16 komentarzy:

  1. Jestem zdania, że każdy z nas powinien przeczytać podobną pozycję, bo przed chorobą - własną czy cudzą - nie uciekniemy. Temat rzeka.
    Mnie w tym wszystkim szczególnie interesuje kwestia przyzwolenia rodziny/bliskich/przyjaciół na odejście choroby. Trudno jest zaakceptować decyzję osoby zmęczonej leczeniem, która nie chce, aby przedłużać jej życie na siłę. Trudno jest pogodzić się z faktem, że XY wycofuje się z listy oczekujących na transplantację, mimo że podaje sensowne powody.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kiedy to nie jest książka o chorowaniu! Nie dowiemy się z niej jak przeżyć z chorobą, jak się wyleczyć. To książka o poszukiwaniu, o nauce i sztuce i człowieku. I - jak napisałam w poście - o człowieczeństwie. Ale też o pasji życia.
      Dlatego myślę, że dobrą odpowiedzią na to co piszesz, będzie cytat z ostatniego rozdziału: "Przez wiele lat praktyki lekarskiej nie usłyszałem z ust żadnego chorego prośby o eutanazję. Siostra Chmielewska ma to samo doświadczenie, a przecież zajmowała się wyłącznie ludźmi przewlekle cierpiącymi i nieuleczalnie chorymi, z których większość wiedziała, że ich dni są policzone. Ale też wiedzieli, że mają wsparcie w naszej miłości, są nią otoczeni."

      Usuń
    2. O chorych i chorowaniu i to nie jest książka o chorowaniu? "Zastanawia się nad istotą pracy medyka" (to z okładki) i nie pisze o leczeniu/chorowaniu? Skandal!:)
      Cóż, Szczeklik może się nie spotkał, wśród moich znajomych są takie historie. Nikt naturalnie nie używał słowa "eutanazja", mówiono raczej: dajcie mi spokojnie umrzeć. Trudno to zaakceptować, niewątpliwie.

      Usuń
    3. Na mojej okładce napisano tylko "zastanawia się nad odpowiedzialnością zawodu medyka", ale to w odniesieniu do "Katharsis" ("o poprzedniej książce pisano"), której nie czytałam, więc nie wiem czy i czym się różnią.
      Sam Szczeklik zachęca na skrzydełku okładki: "Przed nami wyprawa po duszę. Duszę medycyny" i - według mnie - trafia w sedno.
      Niewykluczone, że rozbieżność doznań wynika stąd, że Szczeklików jest ciągle za mało. Jeśli komuś brakuje wewnętrznej motywacji do życia, to spotkanie z nieczułym lub po prostu niemającym dla niego czasu i cierpliwości lekarzem, z pewnością nie pomoże, a wręcz przeciwnie. Też znam wiele takich historii.

      Usuń
    4. W przypadkach, które znam, chodziło o zmęczenie życiem. W podeszłym wieku można już chyba chcieć umrzeć, prawda? Mimo dobrych kontaktów z rodziną, mimo nie najgorszej opieki lekarskiej. Ja to rozumiem. I to, że taka sytuacja stanowi poważny problem dla bliskich i lekarzy, też.

      Usuń
    5. Pewnie, że można chcieć. Nie zrozumiałyśmy się. Szczeklik był m.in. lekarzem Czesława Miłosza, który mając pełną świadomość tego, że nie domaga, bardzo nie chciał umrzeć w szpitalu. Zawarł ze Szczeklikiem umowę, że do szpitala będzie trafiał tylko wtedy, gdy naprawdę będzie istniała taka potrzeba. Wnoszę stąd, że dla tego lekarza tego rodzaju sytuacje nie stanowiły "poważnego problemu". Między innymi dlatego tak bardzo brakuje takich jak on.

      Usuń
    6. Cóż, są lekarze i lekarze. Jak w wielu innych zawodach etos pracy mocno się zdewaluował.

      Usuń
    7. Etos etosem, a człowieczeństwo człowieczeństwem. Jeśli ktoś jest parszywcem, to etos pracy mu nie pomoże, niestety. A częstotliwość występowania parszywców w każdym zawodzie jest mniej więcej taka sama.

      Usuń
  2. Dziś jadąc do pracy (a była to 5.30 rano, co może wiele tłumaczyć) pomyślałam sobie niecierpek ekonomii, polityki, zarządzania, kocham sztukę, literaturę, kulturę, a jadę do firmy, w której ze świcą szukać drugiego, natomiast pierwsze nie daje o sobie zapomnieć. ale kiedy ma się do emerytury zaledwie dychę z kawałkiem, to lepiej nie snuć takich rozważań, bo prowadzą one donikąd. ale może i to moje humanistyczne wykształcenie (prawnik to poniekąd tez humanista:-) i takież zainteresowania powodują, ze kieruje się nie tylko profesjonalnym osadem, ale i poczuciem przyzwoitości. Jak trudno czasami wyrazi. myśl słowami, wyszło na to, ze wystawiqm sobie laurkę, a nie o to mi chodziło. a swoją droga, czy naprawdę myślisz, że 'rządni pięcia się po ścieżce kariery urzędnicy czy prawnicy przeczytawszy coś by pojęli. kiedyś po wizycie Ojca świętego koleżanka zapytała, na jak długo jej wystarczy, na ile ucichną waśnie i spory, niestety odpowiedz nie napawała optymizmem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja bym to odwróciła: gdyby czytali, powoli, ale konsekwentnie, jedną taką pozycję za drugą, to może coś by się zmieniło? Może gdyby od małego uczyć w szkołach, że najważniejsze nie są tylko wyniki testów i zwracać uwagę także na "bezproduktywne" kształtowanie wrażliwości, to bylibyśmy lepszym społeczeństwem? Bo że lepszymi prawnikami, nauczycielami, lekarzami i innymi fachowcami, to nie wątpię. Tymczasem u nas idzie się raczej w strony kuźni niby-fachowców, co to mają się skupić na jednym i nie rozpraszać swojej uwagi jakimiś głupotami typu sztuka.
      Ale poza tym, zdecydowanie uważam, że 5:30 nie jest dobrą godziną na snucie tego rodzaju rozważań!:) O której Wy zaczynacie pracę, rany?!

      Usuń
  3. No chyba, że zacznie się od małego, czyli reforma od podstaw systemu edukacji, teoretycznie możliwe, praktycznie - chyba mimo całego mojego optymizmu nie umiem w to uwierzyć, podobnie, jak w reformę systemu opieki zdrowotnej. Ale pomarzyć . No, ale możemy próbować coś zmieniać wokół siebie. Przepraszam za literówki, ale mamy nowy sprzęt i dopiero go testuje. O której zaczynamy pracę?:-) Mamy ruchome godziny, trzeba zacząć w przedziale od 6.45 do 7.45, ale jak się odpracowuje wcześniejsze wyjście można przyjść jeszcze wcześniej. Ale czasem pracujemy poza siedzibą firmy, a wtedy zaczynamy, jak normalnie ludzie, czyli od 8:-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, właśnie o takiej gruntownej reformie mówię, pardon, marzę!
      Godziny rozpoczęcia pracy zabójcze! Zwłaszcza zimą. Niby nie mam nic przeciwko wstawaniu o świcie (od zawsze wtedy lepiej mi się pracowało), ale zimą, gdy ciemno i zimno, zawsze gdy muszę wstać wcześniej niż o szóstej, jakiś głos we mnie strasznie krzyczy. A ja nie lubię krzyków:P

      Usuń
  4. Jako młoda dziewczyna pracowałam w ramach studenckiej spółdzielni pracy- na stoczni, a tam zbiórka na bramie była o godzinie 6 rano, żeby dojechać wstawałam czasami około czwartej, bo wówczas nie wyobrażałam sobie wyjścia z domu bez makijażu :). Tak więc idzie ku lepszemu. Dziś możliwość wstania o szóstej to powód do radości przeogromnej - zawsze wprawia mnie to w dobry humor. Ale przyznaję, iż im więcej lat przybywa tym trudniej mi się wstaje skoro świt (zimą nic mi nie świta, co najwyżej latarnia uliczna daje po oczach). A mówili, że im człowiek starszy tym wcześniej wstaje :(, a zatem ja chyba młodnieję :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W czasach, w których robiłam karierę jako sklepowa, gdy pracowałam na poranną zmianę, musiałam być w pracy o 5:45. Ale byłam wtedy taka młoda, że uważałam, że nie muszę robić makijażu, bo i tak jestem śliczna!:) (i miałam rację!). Będąc na studiach i ucząc się do sesji, regularnie wstawałam o 4.00. Nie przypominam sobie, abym wówczas jakoś strasznie cierpiała z tego powodu. Teraz cierpię, bardzo. Chyba też młodnieję!:)

      Usuń
  5. Czytałam "Kore", jakoś tak prawie razem z "Księgą z San Michele" - oczarowały mnie obie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zajrzałam do Ciebie - faktycznie zostałaś oczarowana, ale w sumie dziwiłabym się, gdyby było inaczej!:)

      Usuń