sobota, 7 czerwca 2014

Broad Peak, czyli dwie książki o tym, że odpowiedź kryje się w szarości

Czasem tak jest, że coś pcha cię ku czemuś. Nie umiesz znaleźć dla tego racjonalnego uzasadnienia, ba! zdarza się, że znajdujesz wyłącznie argumenty kontra, ale przyciąganie okazuje się silniejsze. Jasne, możesz próbować z nim walczyć. Musisz jednak pamiętać, że ceną zwycięstwa często okazuje się niedające się przezwyciężyć poczucie niespełnienia i rozgoryczenie.
Wiedz również, że jeśli zdecydujesz się podążyć ku owemu czemuś, po okresie euforii zderzysz się z szeregiem trudnych pytań.
Czy w poszukiwaniu szczęścia, samozaspokojenia, pełni faktycznie jestem niczym nieograniczony? Czy może jednak powinienem liczyć się z kimś lub czymś? Czy moja pasja nie jest przypadkiem ucieczką?
W ten sposób, prędzej czy później, dotrzesz do pytania, na które nikt dotąd nie udzielił odpowiedzi idealnej: co jest w życiu najważniejsze?

Ostatnio przeczytałam dwie książki o ludziach, w których życiu najważniejsze są lub były góry.
Najłatwiej byłoby mi napisać, że kompletnie ich nie rozumiem. W ustach osoby, która na co dzień zmaga się z lękiem wysokości, zabrzmiałoby to wszak logicznie.
Coś jednak pcha mnie ku tym historiom.


W maju, niemal jednocześnie, ukazały się dwie książki o ubiegłorocznej tragedii na Broad Peak. O wydarzeniu, które najpierw wydawało się niebem, jednak bardzo szybko przerodziło się w piekło. W dniu 6 marca 2013 roku na szczycie jednego z ośmiotysięczników, Broad Peak, stanęło czterech Polaków: Adam Bielecki, Maciej Berbeka, Artur Małek i Tomasz Kowalski. Była to wyprawa narodowa, w ramach stworzonego przez Artura Hajzera programu Polski Himalaizm Zimowy. Programu, który był (i jest, gdyż mimo śmierci jego twórcy jest kontynuowany, patrz tutaj) próbą ponownego ulokowania Polaków na tym stopniu wysokogórskiego podium, na którym stali w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Przebieg tej wyprawy był relacjonowany na żywo przez telewizje, stacje radiowe i – przede wszystkim – media elektroniczne. Bardzo szybko jednak euforyczne, niemal niebiańskie wiadomości o historycznym sukcesie Polaków, którym udało się, jako pierwszym na świecie, wejść zimą na Broad Peak, przerodziły się w pełne dramatyzmu relacje z piekielnych czeluści. W dniu 7 marca w obozie znajdowali się bowiem tylko dwaj wspinacze, Adam Bielecki i Artur Małek. 8 marca Maciej Berbeka i Tomasz Kowalski zostali uznani za zmarłych.

O tej właśnie tragedii napisali zarówno Bartek Dobroch i Przemysław Wilczyński („Broad Peak. Niebo i piekło”), jak i Jacek Hugo-Bader („Długi film o miłości. Powrót na Broad Peak”).
Napisali o tym samym, jednak nie tak samo.

wierzchołek główny Broad Peak
źródło zdjęcia tu 
Uważam, że książkę Dobrocha – alpinisty i dziennikarza oraz Wilczyńskiego – dziennikarza i syna himalaisty, powinno się przeczytać nie tylko z uwagi na genialne zdjęcie na okładce. Jest to bowiem jedna z bardziej rzetelnych analiz, z jakimi kiedykolwiek się zetknęłam. Na ponad czterystu stronach obaj autorzy próbują przebić się przez jazgot, jaki podniósł się po tragedii i pokazać, wytłumaczyć całą złożoność sytuacji. Wcześniej na łamach „Tygodnika Powszechnego” ukazało się zresztą szereg napisanych przezeń artykułów, w których próbowali robić dokładnie to samo (artykuły te częściowo wykorzystano w książce, zbiorcze zestawienie linków do większości z nich tutaj).
Z tej książki dowiemy się więc, skąd wziął się polski himalaizm i czym właściwie jest wysokogórska wspinaczka. Poznamy, niemal minuta po minucie, szczegóły tragicznej wyprawy i jej bohaterów, a także ich rodziny. Wszystko po to, by dowiedzieć się na końcu, że na żadne z podstawowych, wiążących się z tą tragiczną historią pytań nie ma jednej, właściwej odpowiedzi.
Paradoksalnie, właśnie dzięki temu być może coś zrozumiemy.

Jacek Hugo-Bader w trakcie wyprawy
źródło zdjęcia tutaj
Porównywanie tej książki z książką autorstwa Jacka Hugo-Badera nie ma, moim zdaniem, najmniejszego sensu. To zupełnie inne kategorie. Książka Dobrocha i Wilczyńskiego jest wszak niemal wyprana z emocji (choć uważni czytelnicy znajdą tu i ówdzie ich ślady), podczas gdy Hugo-Bader, swoim zwyczajem, przytłacza swoją ekspresywnością. Odmienne są także perspektywy twórców: Dobroch i Wilczyński obserwują z pewnego oddalenia, podczas gdy Hugo-Bader, który na Broad Peak wyruszył razem z wyprawą poszukiwawczą Jacka Berbeki, brata zmarłego Macieja Berbeki, relacjonuje niemal z samego środka piekła.
Mam wrażenie, że ci wszyscy, którzy zarzucali Baderowi, że w swoich książkach i reportażach mija się z rzeczywistością, po tej książce powinni zamilknąć. Oczywiście, że także i tym razem napisał opowieść subiektywną (do czego ma pełne prawo, skoro wyruszył w tak piekielną podróż i ją przetrwał, mówi o tym m.in. tutaj), jednak nie wierzę w to, by – stąpając po tak niepewnym gruncie, niemal po prochach zmarłych i plecach żywych – koloryzował i przeinaczał. Nie wierzę w to, mimo tego, że autor przyznaje się do paskudnego zachowania, którego dopuścił się w czasie trwania ekspedycji poszukiwawczej, polegającego na (zawoalowanym, ale jednak) zarzuceniu nierzetelności nieżyjącemu już dziennikarzowi Tygodnika Powszechnego, Mariuszowi Kargulowi, który przeprowadził z nim wywiad (szczegóły tutaj). Rozumiem, dlaczego to zrobił, gdyż wiem, że był wówczas w tym, a nie w innym miejscu, w tym, a nie w innym czasie. Nie wiem zarazem, czy sama zachowałabym się inaczej, choć chciałabym wierzyć w to, że tak.
Tak samo też wydaje mi się, że rozumiem dlaczego tak a nie inaczej postąpili ci dwaj uczestnicy feralnej wyprawy na Broad Peak, którzy powrócili z niej żywi. Mimo tego, że chciałabym wierzyć w to, że ja, och tak, ja postąpiłabym inaczej.
Hugo-Bader także, podobnie jak Dobroch i Wilczyński, nie formułuje jasnych i jednoznacznych wniosków. Konstruuje jednak swoją opowieść w taki sposób, że – wydaje mi się – podsuwa pewne tropy. Sądzę też, że wyrobił sobie własne zdanie na temat opisywanych wydarzeń, choć zdaje sobie sprawę z wielopłaszczyznowości sytuacji w jakiej znaleźli się uczestnicy wyprawy, członkowie ich rodzin oraz wszystkie osoby zaangażowane w projekt zimowej ekspedycji na Broad Peak.
Mimo znacznie mniejszej objętości i lżejszej formy, "Powrót na Broad Peak" czyta się dużo trudniej niż książkę Dobrocha i Wilczyńskiego. Choć to pozycja napisana świetnym językiem, o przemyślanej konstrukcji, przeplatająca opowieści o poszczególnych osobach i zdarzeniach, przedstawiająca je z różnych perspektyw, przez swoją emocjonalność nie pozwala przeczytać się za jednym zamachem, od deski do deski. Ból tych, którzy zostali sami i teraz muszą zmagać się z – takimi, czy innymi – demonami, wylewa się bowiem z kartek tej historii. Podobnie jak gorycz tych, którzy żyją nadal.

Najprościej byłoby napisać, że książka Hugo-Badera jest przeznaczona dla laików, którzy dzięki niej mogą cokolwiek zrozumieć, zaś książka Dobrocha i Wilczyńskiego – dla pasjonatów i znawców tematyki. Myślę jednak, że obie są dla tych, którzy chcieliby upewnić się w przekonaniu o tym, że poza czernią i bielą na świecie jest jeszcze szereg innych kolorów.   

Bartek Dobroch, Przemysław Wilczyński „Broad Peak. Niebo i piekło”. Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2014.
Jacek Hugo-Bader „Długi film o miłości. Powrót na Broad Peak”. Wydawnictwo Znak, Kraków 2014.

37 komentarzy:

  1. Po lekturze wpisu myślę, że powinno się przeczytać obie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Toteż przeczytałam. I mimo że pozornie jestem tak samo głupia, jak przed lekturą każdej z tych książek, to jednak wydaje mi się, że nieco zmądrzałam.

      Usuń
  2. Ale w sensie, że ci co jeszcze nie przeczytali ;)
    Cóż, wydaję mi się, że zbyt wiele na ten temat było takiego medialnego szumu, kłótni, szukania winnych, etc. Być może czas pozwolił na dystans? Sama przeczytała też takie zdanie, że obecnie w himalaizmie chodzi głównie o pobijanie kolejnych rekordów i nic poza tym.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O medialnym (i internetowym) szumie sporo jest w obu książkach. U Hugo-Badera jest jednak prościej, Dobroch i Wilczyński zwracają zaś uwagę na to, że media nie są niczemu winne, relacje były w zasadzie rzetelne, a jeśli coś się zmieniło, to świat.
      A odpowiedź na pytanie o co chodzi w himalaizmie zależy pewnie od tego, kogo zapytasz. Niektórym na pewno chodzi o pobijanie kolejnych rekordów, więc i taka odpowiedź będzie prawdziwa.

      Usuń
    2. Miałam wrażenia, że media jednak osądzały wskazując konkretnego winnego. Ale masz rację- zależy kogo zapytasz dostaniesz różną odpowiedź. Zresztą nie można się spodziewać jednej.
      W przyszłym tygodniu jest w Krakowie spotkanie z Hugo-Baderem- po lekturze Twojego tekstu chyba się na niego wybiorę :)

      Usuń
    3. W zasadzie nie powinnam się wypowiadać na temat tego, co robiły lub czego nie robiły media, bo nie oglądam telewizji, ani nie słucham radia RMF, które dość szeroko zajmowało się tą sprawą, a czytałam właśnie głównie wyważone artykuły Wilczyńskiego i Dobrocha. To chyba jednak nie media wskazały winnego; zrobiła to złożona z himalaistów komisja, powołana do wyjaśnienia okoliczności tragedii, która sporządziła taki a nie inny raport. Media to tylko zrelacjonowały.
      Na spotkanie z Hugo-Baderem idź koniecznie! Na spotkaniach autorskich czuje się jak ryba w wodzie (a nawet jak się nie czuje, to nie daje tego po sobie poznać). Byłam na takim, na którym mówił bez przerwy przez dwie godziny i gdyby nie to, że ze względów organizacyjnych musiał skończyć, mówiłby pewnie przez dwie kolejne, a my wszyscy siedzielibyśmy, zasłuchani:)
      Przy okazji: w przyszłym tygodniu, 11 czerwca, w Krakowie jest też spotkanie z Dobrochem i Wilczyńskim. Tyle że o godzinie 13.00 - ciekawe dla kogo?

      Usuń
    4. Oglądałam TV (bo RMFu nie lubię i nie słucham) akurat zaraz po tej tragedii, przestałam właśnie po "typowaniu" winnych ( i było to grubo przed opinią komisji), kiedy za oceny wzięli się oczywiście różni "eksperci". Media wg mnie podkręcały atmosferę opisując skłócone środowisko, animozję,komercjalizację, rywalizację, etc. Dlatego powstanie książek, o których piszesz jest bardzo potrzebne- chodzi o rzetelność i dystans. W mojej rodzinie chodziło się po górach (głównie mój dziadek, potem brat, ja chyba najmniej). Ale nie było to chodzenie wyczynowe, hardcorowe i "wysokopienne" ;). Nie mniej dla mnie było i ładowaniem akumulatorów, i pokonywaniem własnych ograniczeń, i pewnego rodzaju ucieczką. Dlatego trochę rozumiem ludzi chodzących po górach (nie mam tu na myśli "niedzielnych turystów"), tylko nie wiem, czy osobiście chciałabym chodzić za wszelką cenę.
      Na spotkanie z Baderem nie ma już wejściówek- rozeszły się w ciągu godziny :/
      A nie wiesz, gdzie jest to spotkanie z Dobrochem i Wilczyńskim? Znalazłam tylko info, że było 15 maja w księgarni Pod Globusem :/

      Usuń
    5. Zachwycające: szczecinianka, która w Krakowie ostatni raz była ze dwadzieścia lat temu, informuje krakowiankę, gdzie w Krakowie odbędzie się spotkanie!:)) Znak czasów. Wiem, wiem: w willi Decjusza (gdziekolwiek to by było). W informacji, którą czytałam, nie było mowy o wejściówkach, ale na wszelki wypadek można się dowiedzieć. Organizatorem spotkania jest chyba Tygodnik Powszechny, więc może u nich?
      Po raz kolejny ucieszyłam się, że nie oglądam TV:) Mimo wszystko, nadal nie jestem przekonana kto bardziej podkręcał atmosferę: media czy właśnie wspomniane przez Ciebie "środowisko". Tak czy siak, wolę czytać takie książki niż oglądać relacje "na żywo".
      W mojej rodzinie po górach się nie chodziło - z racji miejsca zamieszkania w grę wchodziły raczej piesze przechadzki brzegiem morza, względnie rejsy po bezkresnych oceanach. Zarówno góry, jak i morze to jednak żywioł, a obcowanie z nim to niesamowite doświadczenie. Szkopuł tkwi właśnie w tym, jak wysoką cenę jesteśmy gotowi zapłacić i czy aby na pewno tylko my sami za to, żeby się nim nacieszyć.

      Usuń
    6. Zachwycające, nie powiem ;) Ale- szukam na stronie Willi, szukam na stronie Tygodnika i nie ma NIC. Znalazłam tylko to, że owszem jest spotkanie, nawet o 13.00, tylko w Warszawie. Dziś się poddaje w poszukiwaniach.
      Można oglądać TV, pod warunkiem, że to konkretne kanały (Kultura, Ale Kino, Planet+, etc.) lub konkretne programy. Inaczej się po prostu nie daje rady.
      Tak sobie myślę, że może to było takie wzajemnie nakręcanie się- mediów i "środowiska ekspertów". Dlatego po prostu w takich wypadkach należy tv unikać jak ognia!
      Na marginesie dodam, że miałam w rodzinie i marynarza (wujek z Gdańska), więc morze darze przeogromną sympatią. Mimo, że nie umiem pływać ;)
      No właśnie- " jak wysoką cenę jesteśmy gotowi zapłacić i czy aby na pewno tylko my sami za to, żeby się nim nacieszyć"- to samo mnie nurtuję.

      Usuń
    7. Wiem, że nic nie ma, bo też szukałam, żeby Ci podlinkować. Promocję mają raczej słabą:( Informacja jest zamieszczona w papierowym Tygodniku Powszechnym - na pewno jest to ten dzień, ta godzina i to miejsce, które Ci podałam - jeszcze raz sprawdziłam:)
      Ponieważ nie lubię się denerwować, przezornie nie oglądam w TV niczego. A nuż pokażą coś, co mnie zdenerwuje?:P
      Posiadanie wujka marynarza swego czasu gwarantowało miłość do morza. A może raczej do prezentów, które takowy wujek wiózł nam przez wzburzone fale...

      Usuń
    8. Delikatnie mówiąc- słabą! :/ Przynajmniej kupię numer Tygodnika, bo i tak rozważałam ;)
      Powiem szczerze- dobre masz podejście do TV. Ja niestety jeszcze do tego nie doszłam, bo wymienione przeze mnie kanały mają często w ramówce rzeczy, które mnie interesują.
      Niestety ja tego wujka z Gdańska widziałam chyba ze dwa razy w życiu, jak był już uroczym, starszym panem. Prezentów nie pamiętam. Pamiętam tylko, że wujek pachniał Old Spicem, który to w czasach Brutala był, że się tak wyrażę, powiewem świata Zachodu ;)

      Usuń
    9. Musisz się pospieszyć, bo tylko do jutra będzie w kioskach:) A generalnie uważam, że w ciągu ostatnich dwóch lat TP stał się najlepszym polskim tygodnikiem, którego charakter faktycznie najlepiej oddają przymiotniki (przymiotnik?) "społeczno-kulturalny".
      Któż nie lubił zapachu Old Spice'a!:) U mnie z żeglującymi wujkami było raczej słabo (połowa rodziny raczej budowała i remontowała statki niż nimi pływała), za to kilka z moich podstawówkowych koleżanek miało ojców marynarzy - u jednej z nich pierwszy raz w życiu jadłam kokosanki! Pewnie dlatego do dzisiaj jestem skłonna dać się za nie pokroić:)

      Usuń
    10. Nie zdążyłam, za to się dowiedziałam, że to spotkanie było w ramach Akademii Seniora (co by tłumaczyło godzinę). Dowiedziałam sie z tzw. wydarzenia na FB, ale że nie siedzę przy nim non stop, to dopiero teraz przeczytałam :/ Teraz usiłuję obejrzeć relację ze spotkania z Hugo-Baderem, ale chyba nastąpiło przeciążenie serwerów i na razie wszystko padło.
      Tak, wydaje mi się, że TP ma bardzo wysoki poziom. Nie zawsze się zgadzam światopoglądowo, ale to co mi się podoba, to taki wyważone wypowiedzi, tolerancja i szacunek do Innego. Z tych samych powodów lubię też ZNAK.
      A ja nawet nie pamietam, czy on był takim marynarzem zdobywającym inne lądy, czy z tzw. obłsugi technicznej- no, ale podobno na czymś pływał :)
      Czy pisząc o kokosankach masz na mysli kruche ciasteczka, czy taki biszkoptowe ciasteczka w czekoladzie i wiórkach kokosowych?

      Usuń
    11. Tak, informacja o Akademii Seniora wiele wyjaśnia. Ciekawe, czy spotkanie się udało.
      Gdzie próbujesz oglądać tę relację ze spotkania Baderem? Może, jak już serwery odpoczną i wygospodaruję chwilę, też rzucę okiem.
      Znak to czasopismo z nieco innej półki niż TP - jak dla mnie cięższy kaliber, choć zgadzam się, że powody, aby sięgać po oba te tytuły są identyczne. TP mi akurat światopoglądowo generalnie odpowiada, ale mam wrażenie, że nawet osoba niezwiązana z kościołem katolickim, po odrzuceniu treści ściśle religijnych, znajdzie tam sporo dla siebie. Nie czytam wszystkiego, co się wydaje, ale chyba niewiele jest tytułów, które znajdują miejsce dla pogłębionej analizy, odrzucając proste gonienie za sensacją. Będąc wierną czytelniczką "Polityki" ze smutkiem stwierdzam ostatnio, że nadmiernie upodobniła się do szeregu innych tytułów na rynku, a jej miejsce w moim sercu pomału acz konsekwentnie zajmuje właśnie TP.
      Kokosanki zdecydowanie w wersji kruchociasteczkowej! Takich biszkoptowych chyba nigdy nie jadłam. U koleżanki, córki marynarza, na proszonych przyjęciach występowały ponadto wiórki kokosowe solo, jako np. posypka na lody. Oczy wychodziły mi z orbit, jak widziałam takie cuda!:))

      Usuń
    12. Tez jestem ciekawa, czy się udało- może trafię na jakąś relację. Serwery padły całkiem, ale podobno ma być retransmisja- http://lubimyczytac.pl/aktualnosci/4106/jacek-hugo-bader-w-krakowie-i-na-lubimyczytac-pl
      Znak na pewno wymaga więcej czasu, ale przynajmniej motywuje do myślenia ;) Tak, dokładnie- TP to pismo, tak jak napisałaś wcześniej, "społeczno-kulturalne". Dla mnie też takie pismo dialogu, a nie pyskówki.
      "Polityki" już dawno nie czytałam, ale często słyszę podobne do Twojej opinie.
      A to znam, znam- te kruche.Też lubiłam! Kokos w wiórkach bywał u mnie z tzw. paczek, które dostawała moja prababcia. Te drugie kokosanki, to smak wakacji w górach :)

      Usuń
    13. No popatrz, ja jednak jestem do tyłu z informacjami z wielkiego świata! Choć i tak raczej nie zmotywowałabym się na tyle, aby zasiąść przed komputerem i to oglądać. Być może jestem za bardzo analogowa:(
      Co do kokosanek: wszystko jasne! Pierwszy raz w góry pojechałam na własną rękę w wieku 17 lat. Nawet jeśli więc mieli tam wtedy kokosanki, to i tak mój ówczesny budżet nie przewidywał możliwości nabywania takich frykasów!

      Usuń
    14. Jak spotkanie było ciekawe, to może warto się przełamać? ;)
      A ja pierwszy raz byłam w górach jak mnie praktycznie nie było (czyli "ciążowo" jeszcze) ;) Praktycznie byłam i pojechałam w wieku całych 9 miesięcy ;)
      Co do kokosanek- to chyba faktycznie był rarytas, bo rodzice wydzielali tylko po 2-3. Ale smak pamiętam do dzisiaj. Teraz mogę sobie je kupić na kg, ale jakoś już tak nie smakują.

      Usuń
    15. Pewnie warto, ale i tak wolałabym spotkać się z Baderem na żywo.
      Mając takie dzieciństwo (także prenatalne), musisz czuć sentyment do gór, nie ma siły.
      "Jakoś tak nie smakują", to chyba problem związany ze wszystkimi smakami dzieciństwa. Choćbyś użyła dużo lepszych składników niż ongiś używane (o co nietrudno), w przygotowywanie włożyła całe serce, to i tak nie będzie to samo!

      Usuń
    16. A to na pewno. Może jeszcze przy okazji innych spotkań się uda ;)
      Nie da się ukryć- sentyment do gór mam silny. Ale tęskni mi się za morzem np. Bałtyk w styczniu ma swój niezaprzeczalny urok ;)
      Smaki dzieciństwa są związane z naszymi wspomnieniami- pewnie głównie tymi dobrymi. Smak twarożku z rzodkiewką i kromka chleba z masłem= radiowe słuchowiska. Góry to też smak jajecznicy z własnoręcznie zbieranymi rydzami (na szczęście to smakuje do dziś!).

      Usuń
    17. Bałtyk jest równie urokliwy o każdej porze roku, ale faktycznie zimą staje się jakby bardziej rasowy.
      Och, o smakach dzieciństwa można by długo. Podobnie jak o radiowych słuchowiskach - tych o 19.30 w PR1, rzecz jasna! Nie wiem, czy moje dzieci, chowane w pełnym dobrobycie, będą miały tego rodzaju wspomnienia, ale mam nadzieję, że tak!
      Jajecznica z rydzami, rany! Tylko gdzie tu znaleźć rydze? Koło mnie raczej z nimi słabo, jedyna nadzieja w mężu, który czasem jeździ po województwie i czasem robi sobie spontaniczne postoje w jesiennym (a raczej babioletnim), rydzodajnym lesie!

      Usuń
    18. Bałtyk pamiętam i z okresu lata, i jesieni, i zimy, więc podzielam zdanie, co do uroku :). Moje ostatnie zapamiętanie do opustoszałe styczniową porą kurorty na Łotwie jakieś 2 lata temu. Stalowe niebo, stalowy Bałtyk i szara plaża.
      Tak, to były słuchowiska o 19.30- pamiętam były emocje! ;) Też mam nadzieję, że Twoje dzieci też będą miały podobne wspomnienia :)
      Na rydze chyba jeszcze za wcześnie, ale już widziałam kurki (jajecznica z kurkami też pieści podniebienia)- z tym, że wolę je sama zbierać jednak.

      Czytałam parę dni temu wywiad z Jackiem Berbeką- nie zostawił suchej nitki na H-B. Trudno mi oceniać, czy słusznie, bo jak wiemy HB wzbudza kontrowersje. Ale może trochę włożył kij w mrowisko i stąd takie emocje?

      Usuń
    19. Na Łotwę to bym pojechała! I nie tylko przez sentyment do Kurta Wallandera i jego Bajby:)
      Taki stalowy Bałtyk lubię chyba najbardziej, choć niewykluczone że głównie z uwagi na brak tłumów na plażach.

      Wywiadu z Jackiem Berbeką nie czytałam, ale wcale się nie dziwię. W książce JHB został odmalowany jako zdecydowanie czarny bohater, więc nie mogło się to mu spodobać.
      Co do całej reszty, jeśli masz ochotę zerknij na ten wpis u Moniki (god save the book). Podaje tam link do rozmowy z JHB w Dwutygodniku i o reakcjach na ten tekst. Sporo to wyjaśnia, choć nie wiem, czy powinno się to czytać zanim przeczytało się książkę. Właśnie teraz zobaczyłam, że jest tam też link do rozmowy z Jackiem Berbeką - być może to ta sama, o której piszesz. Dziś nie mam siły, ale jutro lub za kilka dni postaram się także i ją przeczytać.

      Usuń
    20. Byłam tylko w Rydze i okolicach, ale w te okolice chętnie bym jeszcze wróciła kiedyś- ze względu na te puste plaże właśnie.
      Aktualnie nie pogardziłabym też brzegiem oceanu, gdzie błękit, szmaragd i szafir. I puste plaże! No, może surferów bym zniosła, bo to inna subkultura ;)

      Dziękuję za link, zerknęłam, ale poczytam o ludzkiej porze ;) Ale link jest do tego wywiadu z Berbeką.

      Usuń
    21. Oj tak, hej ho, nad ocean by się szło!:P Koniecznie w skąpym bikini na opalonym, wyrzeźbionym ciele, potrząsając blond włosami do pasa i błyskając bielą zębów. Bez tego się nie liczy!:D
      Obawiam się więc, że mi pozostaje tylko Ryga...

      Usuń
    22. Jeśli wyrzeźbione ciało oznacza brak bólów kręgosłupa, to chętnie ;) Co do reszty- nie nalegałabym, bo mnie i tak interesują puste plaże, więc obędzie się bez bikini ;P

      Usuń
    23. Sądząc po tym co widzę w lustrze, można pozbyć się bólów kręgosłupa, a mieć jeszcze sporo do zrobienia w kwestii "pięknie wyrzeźbionego ciała". Piękno to jednak na szczęście rzecz względna!
      No tak, nic bardziej nie denerwuje niż wzorki pozostawione na ciele przez kostium kąpielowy! W Polsce opalanie się nago zostanie jednak z pewnością wkrótce zakazane jako niemoralne, więc albo trzeba będzie faktycznie udać się nad ocean, albo też przychylić się do wersji, że opalanie jest bardzo niezdrowe!

      Usuń
    24. Cóż, wychodzi na to, że zostaje mi po prostu wbicie się w trykot- w realu. W marzeniach o oceanie i pustej plaży wystarczy święty spokój ;)

      Usuń
    25. Ja póki co posiadam wyłącznie dół od kostiumu i nie wiem, czy góra dotrze do mnie przed urlopem. W razie gdyby nie dotarła, będę miała pretekst do zmiany rezerwacji z nadbałtyckiej zapyziałej polskiej miejscowości na jakiś przyjemny tropikalny, nadoceaniczny kurorcik:P

      Usuń
    26. A ja póki co posiadam tylko rozmarzony wzrok na myśl o oceanie ;)

      Usuń
    27. Gdybym miała choć trochę czasu na to, by pomarzyć, też bym taki miała:)

      Usuń
  3. Abstrahując od lektury i medialnego szumu wokół tragedii (także nie słucham, nie oglądam, nie czytam, acz doświadczenia lat wcześniejszych dają mi wyobrażenie na temat takowego) pytania o sens poszukiwań zawsze będą padały i choć odpowiedzi nigdy nie poznamy, to jednak samo ich zadawanie jest ważne. A czy w poszukiwaniu szczęścia coś nas ogranicza? - myślę, że tak, najważniejsze, aby szukając własnej drogi nie czynić krzywdy innym i tylko kwestia przyjęcia właściwych proporcji i wyważenia, kiedy zadość czyniąc swoim poszukiwaniom krzywdzimy innych, bądź zadość czyniąc potrzebo innych krzywdzimy siebie ma znaczenie. Choć zdaję sobie sprawę, że i na to pytanie odpowiedź nie jest wcale łatwa. Ale ważne, że pytamy, szukamy...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wracając na himalaistyczny grunt, powtórzyłabym pytanie, które postawiłam na początku posta: czy aby na pewno wszyscy "poszukujący" faktycznie szukają, czy może tylko uciekają? Od prozy życia, szarości, zwykłych, nużących obowiązków. Pyta o to Hugo-Bader, moim zdaniem trafnie.
      Wyważyć proporcje - jak łatwo się to pisze, jak zaś trudno zrealizować. Każdy zresztą stawia sobie tę granicę gdzie indziej, bo inne są poziomy naszej wrażliwości. Wiem jednak na pewno, że nie zaakceptowałabym męża himalaisty i nie godziłabym się na to, że on realizuje tak bardzo niebezpieczną pasję kosztem moim i dzieci. Podobnie zresztą zadziałałoby to w drugą stronę - skoro mój mąż krzyczy na mnie nawet, gdy - jego zdaniem - za szybko jeżdżę samochodem, to co dopiero, gdybym hasała na kilku tysiącach metrów!:)

      Usuń
  4. To ze wszech miar właściwe pytanie - poszukiwanie czy ucieczka. Mogę jedynie odpowiadać za siebie. Tyle, że ta odpowiedź niczego nie rozjaśni, bo jest i subiektywna i dotyczy jednostkowego przypadku. Poza tym moje pasje mimo wszystko nie są aż tak absorbujące i odcinające mnie od rzeczywistości. Wszystko zależeć będzie od kontekstu, otoczenia. No właśnie, jak jest rodzina i są dzieci granice będą wyglądały zupełnie inaczej, niż w przypadku singli, choć nie powiedziane, że i u nich te poszukiwania mogą być ucieczką przed (np.) brakiem rodziny/samotnością. A pisząc o krzywdzeniu innych miałam na myśli np. to uciekanie od odpowiedzialności i obowiązków, albo, jeśli nie uciekanie to przedkładanie własnych pragnień nad kompromis niezbędny dla życia w związku.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I doszłyśmy do punktu wyjścia, czyli do tego, że odpowiedzi idealnej brak:)
      Natomiast w tym miejscu można postawić jeszcze pytanie o to, czy w przypadku dorosłych ludzi, którzy świadomie robią to, co robią (czyli m.in. wyruszają na wyprawę wysokiego ryzyka), słusznym jest oczekiwanie, że inni mają wobec nich jakieś daleko idące obowiązki, sprowadzające się często do działania z narażeniem własnego życia? Skoro bowiem ich granica wolności jest przesunięta tak daleko, może powinno pójść za tym także przesunięcie innych granic?
      I od razu wyjaśniam, że nie znam odpowiedzi na te pytania.

      Usuń
  5. A w dzisiejszej prasie o konflikcie Bader- Dobrach. Czy czytając obie książki odniosłaś wrażenie, że masz do czynienia z plagiatem? Akurat w artykule była też nawiązanie do dyskusji z udziałem HB w Krakowie, ale odniosłam wrażenie, że dziennikarka nie jest zwolenniczką HB (nie wiem, czy z racji tego jakim jest pisarzem, czy tego, że ze środowiska GW).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiem, gdzie o tym czytałaś, ale ja słyszałam (i czytałam) o tym już kilka dni temu. Przeczytałam wczorajszy artykuł w TP plus wcześniejszą internetową zajawkę, dotarłam do polemiki na portalu wspinanie.pl i mam do powiedzenia tyle: mdli mnie.
      Uważam w dalszym ciągu tak, jak napisałam w drugim komentarzu na blogu god save the book - nie podoba mi się to, co Bader powiedział w tamtej rozmowie i być może także gdzie indziej, mam wrażenie, że się pogubił, ale ta awantura o książkę jest po prostu obrzydliwa.
      I nie, nie miałam wrażenia, że mam do czynienia z plagiatem. I nie mam nadal.

      Usuń
  6. Czytałam w lokalnym, małopolskim dzienniku. Wcześniej jakoś nie trafiłam, bo ostatnio nie otwierałam laptopa :) Reszta jest w innym poście. Dodam, że nie dziwię się Twojemu zniesmaczeniu :/

    OdpowiedzUsuń