czwartek, 25 lutego 2016

Książki o literkach część pierwsza, czyli literki w obrazkach

Gdy, zdawało się, całkiem niedawno pisałam post o książkach o cyferkach, postanowiłam napisać podobny, tyle że o literkach. Konieczne stało się jednak porządne zebranie materiałów poglądowych, przeprowadzenie dogłębnej analizy i podjęcie szeregu innych równie czasochłonnych czynności.
I tak upłynęły dwa lata.

Zanim upłyną kolejne dwa, postanowiłam wypuścić w świat część pierwszą posta, poświęconą książkom, najogólniej mówiąc, obrazkowym (niekoniecznie dla najmłodszych).

Książek jest sześć, z czego aż trzy wydane przez Dwie Siostry (samo tak wyszło). Czy wynika z tego coś więcej poza tym, że lubię to wydawnictwo? Nie sądzę.

Zwłaszcza, że na początek Wielka Wtopa.


„Słodkie abecadło” – wierszyk Jerzego Bielunasa, napisany jako tekst piosenki Małego WuWu. Tu w opracowaniu graficznym Grażki Lange.

Wtopa, bo nie wiem czemu w zasadzie toto ma służyć.
Wielka, bo na okładce użyto słów wielce na wyrost. „Nauka alfabetu jeszcze nigdy nie była tak słodka!” zapewnia wydawca, a ja zastanawiam się co decyduje o przekroczeniu granicy, po której przestajemy zauważać, że tracimy kontakt ze światem.

O ile sam wierszyk można uznać za pomysłowy (oczywiście o ile jesteśmy gotowi pogodzić się z wrzuceniem dzieciom do głów śmiercionośnego skojarzenia dobre = słodkie, bo każdej literze alfabetu przypisano inny rodzaj słodyczy), o tyle forma graficzna nie przemówiła ani do mnie, ani do moich dzieci (i teraz, i dwa lata temu).
Ale ja i Grażka Lange nie jesteśmy i nigdy nie będziemy kompatybilne. Wiem to już od dosyć dawna.

Nie wątpię, że uchwycone na zamieszczonych w książce fotografiach przedszkolaki znakomicie się bawiły, wypisując na papierowych workach kolejne literki. Dobór poszczególnych zdjęć momentami wydaje się jednak co najmniej problematyczny, a dzieci, które nie brały udziału w zabawie (a to one mają przecież być odbiorcami tej książki) mają marne szanse na samodzielne rozeznanie się o co w tym wszystkim chodzi.


Nie rozumiem też eksperymentu z czcionkami. Pal sześć oczopląs, gorzej że czasem nawet dorosłemu ciężko domyślić się o jakiej literze mowa.

Może jestem przyziemna i beznadziejna, ale mam wrażenie, że sto razy lepiej byłoby, gdyby ten sam wierszyk zilustrować po bożemu – przy pomocy prawdziwych cukierków, tortów i wat cukrowych. Bo to słodkie abecadło wywołuje wyłącznie niestrawność. W każdym razie moją.


Dla odtrutki: Cudowna i Czarująca:) (choć nie na zamieszczonym niżej zdjęciu; przepraszam, ale nie umiem zrobić ładniejszego zdjęcia książki o lakierowanych stronach)


Elżbieta Wasiuczyńska jest jedną z ilustratorek, które dorobiły się swojego własnego, niepowtarzalnego i odróżnialnego na pierwszy rzut oka, stylu (próbki na jej własnym blogu, tutaj).
Jest to styl pluszowy i przytulny. Sympatyczny i z serca płynący. Miękki i marzycielski. Wielce Wasiuczyński. W sam raz dla dzieci.



Do „Mojego pierwszego alfabetu” zastrzeżenie mam w zasadzie tylko jedno: że nie można go pogłaskać i poczuć pod palcami. To by dopiero było Coś (choć bardzo drogie coś, jak sądzę).

Poza tym wszystko jest jak trzeba w książce dla naprawdę małych dzieci.
Niewymyślne, choć nie prymitywne skojarzenia.
Piękne kolory. Lale, misie, kotki, pieski, czyli to co maluchy lubią najbardziej.

Jeśli chodziło o to, by nauka literek kojarzyła się dziecku z przyjemnością – strzał w dziesiątkę.



Kolejna pozycja to Karkołomna Konstrukcja.
„abc.de” Iwony Chmielewskiej





Pomysł ten sam – kolejne litery i przypisane do nich, zaczynające się na te litery, słowa. Wiodącym językiem jest w tym przypadku język niemiecki (B to das Buch i der Bach, a nie bajka i bułka) i wydaje się, że przy tej lekturze niezbędne jest posiadanie elementarnej wiedzy nie tyle o tym języku, co o związanej z nim kulturze (nie tylko niemieckiej, także austriackiej (abc.at) i szwajcarskiej (abc.ch), jak podpowiada na skrzydełkach obwoluty sama autorka. Z braku wiedzy wystarczy także chęć do jej zdobycia, ale ostrzegam, lekko nie będzie.

Jak zwykle w przypadku książek Chmielewskiej, ta także wydaje się być przemyślana od początku do końca, czy raczej „od a do zet”. Za słowami podążają różnorodne skojarzenia, które czasem mogą być proste (der Bach jako potok i jako wylegujący się na trawce nad potokiem Bach. Jan Sebastian; podobnie der Zweig jako gałąź i jako Stefan Zweig), a czasem dużo bardziej skomplikowane. To jak bardzo, zależy tylko od naszej dociekliwości.
Można potraktować tę pozycję jako ilustrowany słownik (część słów została przetłumaczona na polski, angielski i francuski), ale ci, którzy na tym poprzestaną, będą pewnie narzekać, że jest zbyt ubogi.
Ci natomiast, którzy pozwolą sobie na niespieszną lekturę, przerywaną być może koniecznością sięgania do słowników, encyklopedii a przynajmniej do internetu, nie powinni czuć się zawiedzeni.


Czas na kolejną pozycję od Dwóch Sióstr – Alfabetyczne Animalia.


„Bardzo proste abecadło” to wcale nie książka, lecz karty. 23 czyli ni to, ni sio, bo liter w polskim alfabecie (nawet bez „ą” i „ę”) jakby nieco więcej, ale powiedzmy, że faktycznie – ileż można eksploatować nieszczęsnego Yeti, nie wiedząc przy tym ciągle czy to zwierz, czy człek?

jak łatwo się domyślić, nie jest to pokój
dzieci twórczej matki...
Poza tym bardzo przyjemnie: przyjemna jakość wydania (gruba tektura, zaokrąglone rogi), przyjemne ilustracje (w tonacji raczej pastelowej, oszczędne graficznie), proste hasła (wyjątek stanowi chyba tylko „U” jak „ukwiał”).

Twórczym matkom, takim co to najbardziej na świecie uwielbiają bawić się z dziećmi na dywanie w dziecięcym pokoju, na którego półkach nie ma ani odrobiny kurzu (bo matki ścierają go najrzadziej co dwa dni) i panuje w nim ład i porządek z pewnością wystarczy wyobraźni, by wykorzystać te karty na setki sposobów.

Nietwórczym zaś matkom pozostaje wierzyć w to, że ich własne dzieci będą wiedziały, co z tymi kartami robić.


Podobnych dylematów nie dostarcza na szczęście „Alfabet” Przemysława Wechterowicza (tekst) i Marty Ignerskiej (rysunki).
Książka na pierwszy rzut oka Nieoczywiście Nieładna i Nie Na Temat.

Na szczęście drugi rzut oka pozwala się zorientować w popełnionym błędzie.

Książeczka faktycznie nieoczywista, ale bardzo na temat. A rysunki, choć odbiegają od śliczniutkowego standardu, są co najmniej intrygujące.
To literka "R", a tekst przy niej - mój ulubiony! -
głosi: "Kiedy byłam małą dziewczynką.
wsadzałam palec w niebo i robiłam
z chmur kogel-mogel"

Autorzy proponują zabawę formą, dzięki której tak rodzic, jak i dziecko mogą zorientować się (jeśli wcześniej tego nie zauważyli), że litery są tak naprawdę wszędzie. I wcale nie muszą być piękne i równe, jak od linijki.

Co więcej, nikt nie skupia się tu tylko na pierwszych literach poszczególnych słów. Te, które stoją w środku są tak samo ważne.

Być może z tego powodu nie należy klasyfikować tej książki jako pozycji dla naprawdę małych dzieci.
Dobrze byłoby jednak od najmłodszych lat zaszczepiać w młodym pokoleniu abstrakcyjne poczucie humoru i szacunek dla starszych.

I wreszcie. Crème de la crème, najwyższe Literkowe Laury!


„Mam oko na litery” Aleksandry i Daniela Mizielińskich.

Do serii książeczek o Mamoko długo nie mogłam się przekonać. Kiedy jednak to nastąpiło, poszło na całego. Od tamtej pory wszystkie mamokowe książki wyjeżdżają z nami w zasadzie na każde wakacje (choć format większości, poza „Mam oko na litery” i „Mam oko na cyfry”, zdecydowanie odbiega od walizkowego), a ja zastanawiam się kiedy z nich wyrośniemy. Bo wydawało mi się, że powinno to nastąpić jakiś czas temu…

Pomysł na książkę dotyczącą literek jest całkiem nie odkrywczy. Każda plansza (dwie strony) jest sponsorowana (oglądało się kiedyś „Ulicę Sezamkową!) przez dwie literki. Zadaniem czytającego jest znaleźć tyle słów na każdą z nich, ile sugerują autorzy (pod każdą literką wpisano liczbę ukrytych wyrazów), a jeśli się da, nawet więcej.

Wbrew pozorom, po jednokrotnym odnalezieniu zabawa się nie kończy. Zawsze można szukać jeszcze raz i jeszcze raz. Raz po polsku, raz po angielsku, a potem nawet po niemiecku, co człowiek będzie sobie żałował! Równie dobrą zabawą jest też poszukiwanie słów z daną literką w środku albo na końcu. A jak się znudzi, można odłożyć ją na półkę i znaleźć za pół roku, zaczynając wszystko od początku.

Dodatkowej przyjemności (już niezwiązanej z literkami) dostarcza śledzenie ukrytych na poszczególnych stronach wątków fabularnych. Wyobraźnia Mizielińskich jest doprawdy wielka, ale wcale nie ograniczona. 
Pewnie dlatego każdy egzemplarz książeczki o Mamoko jest inny. Tak jak inni są jej czytelnicy.

A ciąg dalszy książek o literkach kiedyś nastąpi. Mam nadzieję, że wcześniej niż za kolejne dwa lata.

Jerzy Bielunas, Grażka Lange „Słodkie abecadło”. Wydawnictwo Dwie Siostry, Warszawa 2014.
Elżbieta Wasiuczyńska „Mój pierwszy alfabet”. Egmont Polska, Warszawa 2011.
Iwona Chmielewska „abc.de”. Wrocławskie Wydawnictwo Warstwy, Wrocław 2015.
Agnieszka Bałdyga i Edyta Marszałek „Bardzo proste abecadło”. Wydawnictwo Dwie Siostry, Warszawa 2013.
Przemysław Wechterowicz, Marta Ignerska „Alfabet”. Znak emotikon, Kraków.
Aleksandra Mizielińska i Daniel Mizieliński „Mam oko na litery”. Wydawnictwo Dwie Siostry, Warszawa 2012.                                                                                    

16 komentarzy:

  1. Och, moimi ulubienicami są Chmielewska ze swoimi picturebookami dla hm, nie bójmy się tego określenia - dojrzałych i dorosłych oraz Wasiuczyńska - dla dojrzałych i małoletnich!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wasiuczyńska zawsze, zwłaszcza gdy samopoczucie zniżkuje:)
      Ta Chmielewska jest dla mnie miłym zaskoczeniem. Ostatnią jej książką, którą miałam w ręku było "Królestwo dziewczynki" i jakoś do mnie nie trafiła. Tu jednak znów najwyższa forma, rewelacja!
      Spojrzyj tez łaskawym okiem na duet Wechterowicz-Ignerska. Dla dojrzałych, małoletnich i dorosłych:)

      Usuń
  2. Jakie piękne te książki aż chce się je brać do rąk i głaskać po kartkach;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Prawda? Takie uczucia tylko w przypadku książek dla dzieci, dlatego także dorośli powinni po nie sięgać:)

      Usuń
  3. O, widzisz! Dobrze, że mi przypomniałaś o obcojęzycznej możliwości wykorzystania Mamoka na litery. Muszę grzebnąć na półce :) No i to w sumie bardzo dobrze, że na rynku jest tyle pomocy do nauki liter, bo mimo niezaprzeczalnych zalet nieśmiertelnego Elementarza, różnorodność daje więcej możliwości :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z nauką liter idzie, mam wrażenie, całkiem szybko i sprawnie. Gorzej z przełożeniem tego na naukę czytania. W każdym razie takie są moje doświadczenia - matki dzieci, które wszystkie literki znały, w prawo i w lewo, w wieku dwóch lat, a czytać nauczyły się, z oporami, w wieku lat około siedmiu:(

      Usuń
    2. U nas sytuacja wygląda tak, że Starszy jest w stadium pożerania, z czym, niestety, ze względu na jego wadę wzroku musimy walczyć. Ot, chichot losu, wychować mola książkowego i zakazywać, czy raczej ograniczać mu czytanie. A Młodszy jest wciąż w szufladzie z napisem: "Jeśli ktoś mi poczyta, to ja z chęcią posłucham". Od czasu do czasu ma zryw i wtedy łapie za jakąś książkę, łazi z nią i zamęcza domowników co lepszymi wyimkami. Może jest nadzieja :)

      Usuń
    3. Jeśli chodzi o wadę wzroku w kontekście czytania, mam wrażenie, że to ograniczanie jest bez sensu. Mnie rodzice próbowali stopować, bo tak zalecali lekarze. Po czym okazało się - po dziesięciu latach - że zostałam źle zdiagnozowana i w zasadzie to ile czytałam było bez znaczenia, skoro leczono mnie nie tak jak się powinno. Chociaż być może, gdybym czytała mniej w dzieciństwie, teraz miałabym wadę jedno, nie dwucyfrową. Ale czy byłabym szczęśliwsza? Nie sądzę.
      Nasz Młodszy chyba jeszcze nigdy sam nie sięgnął po książkę celem "czytania":( Porzućcie wszelką nadzieję?

      Usuń
    4. Na ile mogę, pilnuję. Ale ile ja mogę? Drę się zatem w temacie źródeł światła, bo jeśli nie mogę upilnować nakazanych przerw, to niech choć to czytanie odbywa się we właściwych warunkach. Starszy ma bowiem tendencję włażenia z książką w najciemniejsze kąty w domu :P A nadzieja jest zawsze :D

      Usuń
    5. Słusznie się drzesz, bo o ile nie do końca podzielam pogląd o szkodliwości samego czytania (choć oczywiście, przerwy trzeba robić, najlepiej patrząc w tym czasie na zielone), o tyle dobre oświetlenie to podstawa. Zabranianie czytania kończy się zresztą zazwyczaj czytaniem w fatalnych warunkach (klasyka gatunku: pod kołdrą, z latarką), dlatego to droga donikąd.
      Jeśli zawsze, to jeszcze się nie poddam. Zwłaszcza, że za chwilę kolejna część "Jędrka", co znakomicie rokuje, jeśli chodzi o czytelnicze wzmożenie Starszego:)

      Usuń
    6. Niektóre bitwy są z góry skazane na niepowodzenie, dlatego np. nie gonię z książką od jedzenia (wyjątkiem, wypożyczone). Czytania nie zabraniam (jakbym śmiał!), jedynie latam i ustawiam lampkę nocną albo włączam drugie źródło światła :)
      U mnie Szymon utknął z czytaniem, zarówno swoim własnym, jak i tym moją paszczą i pożeglował tymczasem ku matematyce, bo ma zamiar wziąć udział w konkursie :) Przydałaby się nowa Zosia z Kociej, żeby go ściągnąć na literatury łono :D

      Usuń
    7. Uwielbiam czytać przy jedzeniu (i wcale nie dlatego, że można więcej zjeść, jeśli weźmie się wystarczająco opasłą lekturę:P) i gdyby ktoś mi tego zabronił, byłabym wielce nieszczęśliwa. Dlatego nie jestem w stanie polubić kogoś, kto uważa, że nie powinno się tak robić, phi!
      A żeglowanie w stronę matematyki nie jest złe:) Od dawna mam matematyczny odchył; uważam, że nic tak nie rozwija logicznego myślenia jak zrobienie paru porządnych zadań, dlatego pozwól dziecku chwilę poprzebywać na tym łonie, nie martwiąc się o jego przyszłość:P (moi niestety żeglują wyłącznie w stronę komputera...)

      Usuń
  4. Absolutnie perfekcyjnie i w punkt. Zwłaszcza o pozycji nr 1 :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki!:) Kiedy się planuje post przez dwa lata, wstyd byłoby napisać go byle jak...
      Mnie pozycja nr 1 zaskoczyła. Nie spodziewałam się tego po Dwóch Siostrach:(

      Usuń
  5. Jest takie coś jak "Kolorowy alfabet" http://mcagnes.blogspot.com/2013/02/kolorowy-alfabet-ludwik-cichy-takie.html
    Odradzam. Mam dziecko z problemami, które staramy się przewalczyć także nauką czytania i takie książki tylko utrudniają. Tak jak te karty z alfabetem od Dwóch Sióstr, są cudne, mają piękne, niebanalne obrazki, doskonałe jakościowo... i co? I szlag mnie jasny trafiał, bo praca z córką polegała na zaczynaniu czytania od sześciu samogłosek. Takie kamienie milowe. A tu brak jednej. Nosz... irytacja moja była tak wielka, że napisałam do autorek, do wydawnictwa i przed fb, wskazując brak. Zostałam staranie i zupełnie zignorowana.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na "Kolorowy alfabet" nigdzie nie trafiłam, a wydaje mi się, że starannie gromadziłam bibliografię:(
      Jeśli chodzi o brak "Y" w dwusiostrzanym abecadle, to faktycznie w takim przypadku jak opisany przez Ciebie może być to poważny problem. Tych kart nie da się też w zasadzie wykorzystywać do zabawy w układanie słów - ok, trochę da się ułożyć, ale niezbyt wiele. Na taką chociażby "mamę" nie ma szans. Ale ja nie matka kreatywna, a karty pewnie nie terapeutyczne. I tyle. Jeszcze się taki nie urodził, co by każdemu dogodził. Albo jakoś tak. Trzeba szukać gdzie indziej, każdemu stosownie do potrzeb.

      Usuń