Tak
się złożyło, że za młodu nie czytałam książek o Baltazarze Gąbce i jego
przyjaciołach. Nie wiem dlaczego, tak jakoś wyszło.
Teraz
nie mogę więc snuć wspominkowych opowieści, porównując wrażenia „przed” i „po”.
Trochę szkoda, bo byłoby prościej znaleźć pomysł na tę notkę.
„Gąbka
i latające talerze” to ostatnia z części opowieści o przygodach wesołej
kompanii, której trzon zawsze stanowią cztery postacie: książę Krak, tytułowy
profesor Baltazar Gąbka, kucharz Bartłomiej Bartolini (mistrz sztuki kulinarnej
wszech czasów) oraz Smok Wawelski. Dobrnęliśmy do niej ze Starszym po
uprzedniej żmudnej lekturze pierwszych dwóch części. Żmudnej, gdyż przeczytanie
na głos łącznie blisko 600 stron wymaga od rodzica niezłej kondycji strun
głosowych oraz posiadania sporej ilości wolnego czasu. Jako zaś że i z jednym,
i z drugim u mnie krucho, lekko nie było.
Fabuła
„Porwania Baltazara Gąbki” i „Misji Profesora Gąbki” – pierwszej i drugiej
pozycji cyklu - jest znana chyba wszystkim osobom w moim wieku, choćby dlatego
że obie książki zostały w znakomity sposób sfilmowane. Kto nie oglądał tych
bajek na „dobranockę”, ręka do góry? No właśnie, nie widzę.
Trzecia
jednak część takiego zaszczytu się nie doczekała. Snute są na ten temat różne
domysły, których prawdziwości nie zamierzam dociekać. Najprostszym
wytłumaczeniem jest jednak takie, że ta część została napisana jako ostatnia
(drukiem ukazała się w roku 1979) podczas gdy serial telewizyjny był tworzony w
zupełnie innej epoce, w latach 1969-70. Nie można też jednak wykluczyć, że
przyczyną pominięcia tej części jako materiału na dobranockę był czas, w jakim
toczy się akcja. Oto bowiem Gąbka i towarzysze w tajemniczy sposób podczas
górskiej wędrówki przenoszą się w czasie i ze znanego im dobrze VIII wieku
trafiają do Polski, A.D. 1978. W czasie, gdy książka się ukazała, niewątpliwie
inaczej patrzono na bajki telewizyjne opowiadające o dawno minionych czasach
(choćby ich pierwowzór nie był wolny od aluzji), inaczej zaś na opowieść o tu i
teraz.
„Profesor nic nie odpowiedział, tylko
założył na nos okulary i pochylił się nad puszką. Przyświecając z bliska
latarką, odczytał znajdujący się na niej napis: MAKRELA W OLEJU AROMATYZOWANYM.
- Dobra rzecz – mlasnął Bartolini.
Profesor czytał dalej.
- Surowce: ryby, olej roślinny, ocet,
przyprawy… Spółdzielnia Pracy Rybołówstwa i Przetwórstwa Rybnego „Certa” w
Szczecinie… Cena jedenaście złotych, data produkcji…”
Tym
fragmentem pierwszego rozdziału Pagaczewski kupił mnie w całości. Tak, jestem
„paprykarzem” i się tego nie wstydzę! Moja lokalna tożsamość od zawsze opierała
się o dwa filary: „paprykarz szczeciński” oraz paszteciki. Skoro zaś pokochałam paprykarz
(produkowany początkowo przez szczeciński „Gryf”, a dopiero potem przez kogo
popadnie), to i pozostałe przetwory rybne w puszkach nie mogły pozostawiać mnie
obojętną. Makrela w oleju, śledzie w sosie własnym, skumbrie w tomacie, mniam!
Gdy
dodać jeszcze do tego fakt, iż mój pierwszy własny, prawdziwy i wyemitowany
reportaż zrobiłam właśnie w wymienionej przez Pagaczewskiego „Cercie” – czy ktoś
może się dziwić mojemu sentymentowi?
(Tu
mały wtręt, gwoli wyjaśnienia. Rzeczony reportaż został zrealizowany w zamierzchłych
czasach, gdy byłam głęboko przekonana, że moim powołaniem życiowym jest praca w
radiu i przez dwa lata byłam na tyle w tym przekonaniu przekonywująca, że nawet
pozwolono mi nosić mikrofon i magnetofon. Jako „młoda” byłam jednak wysyłana w
takie miejsca, w które nikomu innemu jeździć się nie chciało, np. do
spółdzielni „Certa”. Ach, cóż za pasjonujący materiał wtedy powstał! Kto wie,
może nawet jest gdzieś zachowany, głęboko w archiwum Polskiego Radia? Poniżej
zacytuję, co zapamiętałam:
Młoda
Reporterka: Ojej, a co to tam, takie duże?
Zdegustowany
Rybak: To sieci.
Młoda
Reporterka: Naprawdę? A co one tam robią?
Zdegustowany
Rybak: Wiszą.
Młoda
Reporterka: Ojej, a po co tam wiszą?
Zdegustowany
Rybak: Żeby wyschły.
Dalszego
ciągu nie zdradzam, żeby nie obniżać napięcia. Zapewniam jednak solennie, że ów
materiał naprawdę znalazł się na antenie; w razie potrzeby mogę przedstawić
świadków.)
Wracając
jednak do naszych baranów, czy raczej smoków; w dalszych rozdziałach książki
wprawdzie już więcej o „Cercie” nie było, jednak i tak czytając ją nieustannie
chichotałam. Próby wytłumaczenia Starszemu z czego właściwie się śmieję z
reguły kończyły się przy tym niepowodzeniem.
„Ktoś z nas musi zejść do schroniska
na Kondratowej i sprowadzić ratowników. A przez ten czas pańscy przyjaciele
będą sobie mogli przeczytać najnowszy numer „Przekroju”. Tam jest fajna
krzyżówka z kociakiem.
To mówiąc, cisnął w otwór zwinięty w rulon tygodnik.
- Ilu ich tam jest? – zapytał
profesora.
- Trzech.
- A mają co jeść?
- Jest jeszcze szynka z żubra – odparł
profesor.
W tłumie rozległy się okrzyki:
- Fenomenalne! Mają szynkę! To jakaś
znakomicie zaopatrzona wyprawa!”
Tak, niewątpliwie „Gąbka
i latające talerze” ma wszystko, czego potrzeba dobrej książce.
Dobrzy
i źli bohaterowie są? Są.
Dobrzy,
to oczywiście wymieniona na wstępie czwórka. Zmilczę tu fakt, iż według
nowoczesnych kryteriów Smok mógłby zostać przesunięty do grona tych drugich,
gdyż – o zgrozo! – najbardziej na świecie lubi pykać sobie fajeczką i przesiadywać
całe dnie w szlafroku.
Źli
natomiast, to kapitalistyczny krwiopijca i wyzyskiwacz, bogaty gangster z
Barpiwonii (o której i tak wszyscy wiedzą, że to te zgniłe Stany Zjednoczone)
Joe Pietruszka i jego wierni pomagierzy: Billy, Killy i Sally.
Mrożące
krew w żyłach obrazy walki dobra i zła, pościgi i dramatyczne zwroty akcji są?
Są.
Zarówno
siedmiolatek, jak i jego Matka z zapartym tchem czytali o nadajnikach
podsłuchowych sprytnie umieszczanych w tajnych miejscach, tajemniczych
luksusowych limuzynach, ciosach rowerową pompką oraz brawurowym pościgu przy
użyciu furgonetki do przewozu mebli.
Trochę
liryzmu i trochę śmiechu jest? Jest.
Pagaczewski
– zapalony podróżnik i popularyzator turystyki (poza cyklem o Gąbce napisał
jeszcze m.in. kilka przewodników krajoznawczych) – zmyślnie wplótł w fabułę
liczne – wcale nie nudne – opisy przyrody, opiewając piękno Tatr i Bieszczad
(choć zarazem dostrzegając niekorzystne zmiany, jakie zaszły od VIII wieku, w
tym zwłaszcza pojawienie się smogu, z którym poradzić może sobie tylko smok).
Do tego dodał kilka zgrabnych wierszyków (debiutował w latach 30-tych właśnie
zbiorem wierszy). To wszystko przeplótł jednak takimi opowieściami jak ta o
morskim chrzcie Joe Pietruszki, przekraczającego po raz pierwszy równik, przy
której Siedmiolatek nie mógł się zdecydować czy pęknąć ze śmiechu, czy też
chłodzić odmalowujące się z emocji wypieki na twarzy.
Elementy
tajemnicze i nadprzyrodzone są? Są.
Już
objawiona na samym początku tajemnicza podróż w czasie dostarcza wystarczająco
emocji, choć muszę przyznać, że bohaterowie przyjmują ją nader spokojnie.
„-Twój podpis jest krótki – rzekł z
zazdrością kucharz. – Ale ja mam dłuższe nazwisko. Początkowo podpisywałem:
Bartłomiej Bartolini, potem Bartolini, a pod koniec stawiałem tylko dwie
literki: B.B.
- Zupełnie jak Brigitte Bardot –
uśmiechnął się na to książę.
- A kto to taki?
- Nie pamiętasz? Aktorka filmowa.
Występowała już w pierwszych latach mego panowania.”
Oczywiście
jednak najważniejszym takim elementem są zapowiedziane już w tytule i baaaardzo
długo oczekiwane latające talerze. Jak się zresztą okazuje, całkiem swojskie,
bowiem obsadzone przez załogę noszącą dźwięczne imiona: Javoks, Siluks i
Castrol.
Gdy
więc do tego wszystkiego dodać sprawne pióro oraz inteligencję autora, który wierzy, iż inteligentni są także jego czytelnicy, pozostaje wyłącznie żałować, że
cykl skończył się na trzech pozycjach („Wyprawa na Rodos” to już jednak nie
to).
Aha.
Gwoli wyjaśnienia i na wszelki wypadek. Wyrażony wyżej żal oznacza, iż szkoda
że dalszego ciągu nie napisał Stanisław Pagaczewski. Uwaga wydaje się być
konieczna, gdy zważyć iż czwartą część przygód Baltazara Gąbki pisze właśnie zięć autora, pan Czesław Białczyński. Bardzo mi przykro, ale po zapoznaniu się z opublikowanymi
rozdziałami osobiście wolę żałować niż żal ów koić.
Stanisław
Pagaczewski „Gąbka i latające talerze”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2008.
Ilustrował Alfred Ledwig.
Zięć, powiadasz, pisze kontynuację? Uuuuu. Już się naciąłem na kontynuację Karolci niedawno, chociaż to jakiś obcy pisał:(
OdpowiedzUsuńPodpisano: Wielbiciel Smoka:P
Myślę, że w tym przypadku więź powinowactwa z Autorem jest faktem absolutnie obojętnym dla jakości dzieła. Ale po to jest link, aby każdy mógł sobie wyrobić własne zdanie, bo moje zdaje się, że jest jakoś cenzorzasto-parszywe.
UsuńNie będę sobie psuł nastroju:)
UsuńTylko żeby potem - jak już te perły rzucą przed wieprze - nie było na mnie, że ominęła Cię tak pasjonująca lektura!
UsuńZłamałaś mi kręgosłup, zajrzałem, poczytałem wstęp autorski, osłupiałem i odpadłem. Powiedz mi, że to żart i jakaś podpucha. No i ten koszmarny smoczek na ilustracji:(((
UsuńNiestety, nie mam dobrych wieści. Ja niestety zostałam zafascynowana na tyle, że przeczytałam znacznie więcej:((( Ale pamiętaj: to tylko ta cenzura wstrzymuje druk!
UsuńA smoczek - z tego, co wyczytałam i o ile pamiętam, bo absolutnie nie mam teraz czasu tego sprawdzać - został narysowany przez którąś z uzdolnionych wnuczek pana Pagaczewskiego.
Podrabianie stylu idzie autorowi marnie i może to o to chodzi, a nie o rugowanie ekologii i magii z literatury dla dzieci. Dydaktyzm też dość nachalny. Nie wróżę sukcesu. Szkoda, że autorowi sequelu Karolci nikt go nie ocenzurował:P
UsuńA ja coś nawet do oryginalnej Karolci nie mogę dotrzeć i nie przypominam sobie, żebym czytała ją w dzieciństwie. Na razie natomiast męczę ze Starszym "Przygody Scyzoryka" i już widzę, że potwornie się ta książka zestarzała. Choć Starszemu się - o dziwo! - w miarę podoba; wobec czego ja zgrzytam zębami po cichu.
UsuńNie wiem, jak chłopcom, ale u nas weszła bardzo ładnie:)
UsuńA Tobie się podobała? Bo ja na razie - po kilkunastu stronach - mam wrażenie, że trzyma mnie przy niej tylko sentyment.
UsuńŚrednio, bo to jednak infantylne jest, nie to co Pagaczewski:)
UsuńNo właśnie. Infantylna i jeszcze jakaś taka nadmiernie dydaktyczno-umoralniająca. Aż się boję powrotów do kolejnych Ożogowskich:(
UsuńOżogowska jest lepsza, szczególnie Ucho od śledzia.
UsuńAle czytałeś teraz, czy bazujesz na dobrych wrażeniach z młodości? Ja chyba największy sentyment mam do "Tajemnicy zielonej pieczęci"; "Ucho..." podobało mi się, ale szału nie było.
UsuńNo ze trzy lata temu przerobiłem swoje ulubione Ożogowskie. Pieczęci nigdy nie lubiłem, Dziewczyna i chłopak chyba zestarzeli się najmocniej.
UsuńDziewczyna i chłopak kojarzą mi się z podobnym klimatem, co Scyzoryk, więc nie dziwota.
UsuńJak można nie lubić "Pieczęci"??? No naprawdę, rozczarowałam się kolegą:P Piegowata jak indycze jajo Elka (chyba, bo pamięć już nie ta) oraz praktyczny wykład na temat prawa Archimedesa zmieniły moje dzieciństwo na zawsze!
Czytałem to z raz, ale bez szału, wolę Ucho i przygody głów na tranzystorach:P
Usuń"Głowy..." zupełnie nie pamiętam, co nie świadczy o niczym. Jednak wyguglowany naprędce "Związek Niesienia Pomocy Ofiarom Przemocy" brzmi obiecująco:)
UsuńOżogowska? O, i to jest myśl. Nawet mam pozyskaną za kujoństwo w podstawówce (potem mi przeszło) "Tajemnicę ..." właśnie :)
UsuńCzytaj, czytaj, przechylisz szalę na którąś ze zwaśnionych stron:P
UsuńA kto tu jest zwaśniony, jeśli mogę prosić o uściślenie?:PP
UsuńNo wiesz, ja pieczęć lubię, ty nie. Taka mała waśń wychodzi, prawda?
UsuńCo napisawszy, wyłączyła komputer i wyjechała na weekend:)
Nie waśń, tylko różnica poglądów:) Miłego weekendu:P
UsuńNie mam skali porównawczej, książeczek nie czytałam ani w dzieciństwie, ani za kiedy włos już posiwiał (tzn. pewnie by posiwiał,gdyby nie był blond) natomiast sympatycznie wspominam dobranockę ze smokiem wawelskim i sympatycznym kucharzem italskiego pochodzenia.
OdpowiedzUsuńDobranocka to jednak nie to samo - pomimo tego, że autor dał jej błogosławieństwo, a postacie rysował Alfred Ledwig, ten sam który ilustrował książkę. Coś jednak umyka.
UsuńMyślę, że akurat tę książkę mogłabyś z powodzeniem przeczytać i teraz, ot, w ramach cyklu rozrywkowo-wspomnieniowego (nostalgia za PRL czasów Gierka teraz przecież modna!)
Wezmę sugestię pod uwagę. Nawet pomyślałam o czytaniu siostrzeńcom, ale bywają u mnie sporadycznie, więc może lepiej nie zaczynać, bo musieliby zamieszkać u ciotki na dłużej :)
OdpowiedzUsuńTak, pod tym względem ta lektura jest ryzykowna! Pierwsza część jest już na audiobooku, w podobno bardzo dobrym wykonaniu Krzysztofa Tyńca, więc rozważ może ten wariant?
UsuńO, i to jest bardzo dobra informacja, o tym audiobooku. Carramba (wiem wiem, to nie ta książka, ale nic nie szkodzi).
UsuńA "Gospodę pod Upiorkiem" czytałaś? Bardzo to lubię :)
UsuńDo "Gospody..." jakoś dotąd nie dotarłam, ale przy okazji przygotowywania tego posta i czytania o Pagaczewskim, natknęłam się na wzmianki o tej książeczce i przemknęło mi przez myśl, żeby może kiedyś wziąć ją do ręki. Skoro zachęcasz, to tym bardziej poszukam:)
UsuńA co do carramby, to bardzo rozczarowałam się, kiedy okazało się książkowy Don Pedro ani razu nie używa tego zwrotu. Ba! On w ogóle jest całkiem inny niż ten dobranockowy i akurat w tym przypadku wydaje mi się, że ta niewierność oryginałowi wyszła tylko na dobre!
A ja w dzieciństwie lekturę zaczęłam ale nie skończyłam, jakoś nie przypadła mi do gustu. Za 600 stron ogromny respekt!
OdpowiedzUsuńTeż jestem z siebie dumna! Z trzecim tomem to już będzie osiemset parę...
UsuńA do lektury radziłabym wrócić. Mnie najbardziej zmęczyło pierwsze 50 stron pierwszego tomu, potem już było tylko coraz lepiej, a trzeci tom to już w ogóle miodzio:)
Nie chwaląc się, czytałem na głos te trzy tomy w kółko trzy razy:P Fakt, że dużo opuszczałem przy kolejnym czytaniu, bo mi się nudziło:D
UsuńOj, ty skromniutki ZWL, no pewnie że Cię pochwalimy. Jaki Ty dzielny jesteś, no,no,no!
UsuńTrzech razy nie dałabym rady; nie ma takiej opcji, nawet przy opuszczaniu fragmentów. Być może wynika to jednak z faktu, iż wieczorne sesje czytelnicze trwają u nas około godziny i nie kończą się na jednej pozycji. Poza tym - czym motywowałabym Starszego do szybszej nauki samodzielnego czytania?
Och no dziękuję za uznanie:PP U nas sesje trwały do 40 minut, teraz Starsze zasypia po kwadransie przy szumie inhalatora:P Szkoła wyczerpuje młode umysły:DD
UsuńTo umysł mojego dziecka jest w takim razie patologiczny! Nic go nie wyczerpuje, nic a nic - ale tylko gdy chodzi o wieczorne czytanie. Młodszy potulnie oddala się po przeznaczonych dla niego pierwszych 20 minutach, a Starszy niczym pirania rzuca się na Matkę, domagając się "jeszcze, jeszcze". Bez znaczenia, czy chory, czy zdrowy, czy jest 21.00, czy 23.00, czy nawet 1.30 (jak ostatniej sylwestrowej nocy). I pomyśleć, że sama takiego potwora wyhodowałam!
UsuńU mnie po 45 minutach włączał się tryb ojca tyrana:P Ale zwykle po 35 minutach było po sprawie:DD
UsuńMi też się czasem taki tryb włącza (z oczywistą zmianą na Matkę-Śmierć-W-Oczach); częściej jednak zawodzą struny głosowe. Branie dziecka na litość wywołuje znacznie mniejsze wyrzuty sumienia...
UsuńA u mnie zdechło ostatnio. Parę minutek co wieczór. Oszczędzam struny :)
UsuńNo wiesz! A gdzie poświęcenie dla dobra dziatek?
UsuńChcesz wersję dosadną, czy ukwieconą dla dobra uszek odwiedzających Cię gości? :P
UsuńPrawdziwą, którakolwiek z nich to by była:)
UsuńU nas czytanie działa kontraproduktywnie w kwestii nauki samodzielnego czytania. To znaczy latorośl czyta i to w trzech językach (że ją pochwalę) ale nie chce, udaje, że nie umie i każe matce czytać, która się wzbrania. Poza tym czytanie wieczorne musieliśmy zlikwidować, bo latorośl od kłębiących się myŚli zasnąć nie mogła.
UsuńU mnie nie jest tak źle; wspólne czytanie i czytanie samodzielne wydają się być całkiem kompatybilne, choć stale trzeba zachowywać czujność i wyraźnie określać, czego nie czytamy razem. Z kolei kłębiące się myśli to ja bardzo lubię - być może z dziewczynkami to jest inaczej, ale ja tylko w ten sposób mogę wyciągnąć od dziecka płci męskiej, o czym tak naprawdę myśli i co się danego dnia wydarzyło. Jak już sobie pogada i owe myśli uwolni, od razu zasypia:)
UsuńJavoks, Siluks i Castrol - to chyba kryptoreklama;) Gąbka i UFO to jakieś totalne nieporozumienie dla mnie.
OdpowiedzUsuńA przygody Baltazara i S-ki doceniłam dopiero niedawno oglądając kilka odcinków w telewizji. Bo jako 10-latka (i później) uważałam, że to zbyt infantylny film.;)
Miłość do paprykarza rozumiem, choć zawsze wolałam mielonkę turystyczną.;)
A widzisz, a napisałam że trzeba baaaaaardzo długo czekać na te spodki! Moim zdaniem to był tylko - całkiem udany - chwyt marketingowy, bo zupełnie nie o te talerze w całej książce chodzi. A jak wzrastało napięcie! Starszy co chwilę pytał, kiedy wreszcie będą ci kosmici! Jeśli będziesz miała okazję, to zajrzyj bo naprawdę warto.
UsuńA co do kryptoreklamy - pełna zgoda (choć zdaje się, że w roku 1979 to pojęcie jeszcze nie funkcjonowało, w każdym razie nie w PRL). Zwłaszcza, gdy zważyć, iż pojazd kosmitów nosił dumne miano "Horteks":)
Trzeba przyznać, że autor wybrał dowcipnie nazwy pojazdów.;) A jeśli Twój syn był rzeczywiście zaciekawiony, to tym większe brawa.
UsuńCzasem sama nie wiem, jaki jest klucz do zaciekawienia go. W przypadku Gąbki na początku pierwszego tomu byłam gotowa się poddać, ale on absolutnie nie chciał o tym słyszeć. Może już wtedy sięgał tam, gdzie wzrok matki nie sięgał?:P
UsuńMoże ma po prostu kapkę inne zainteresowania.;)
UsuńZakładając, iż siedmiolatek ma już jakieś prawdziwe zainteresowania, to może tak:)
Usuń