czwartek, 11 października 2012

"Gąbka i latające talerze", czyli czy to naprawdę książka dla dzieci?


Tak się złożyło, że za młodu nie czytałam książek o Baltazarze Gąbce i jego przyjaciołach. Nie wiem dlaczego, tak jakoś wyszło.
Teraz nie mogę więc snuć wspominkowych opowieści, porównując wrażenia „przed” i „po”. Trochę szkoda, bo byłoby prościej znaleźć pomysł na tę notkę.


„Gąbka i latające talerze” to ostatnia z części opowieści o przygodach wesołej kompanii, której trzon zawsze stanowią cztery postacie: książę Krak, tytułowy profesor Baltazar Gąbka, kucharz Bartłomiej Bartolini (mistrz sztuki kulinarnej wszech czasów) oraz Smok Wawelski. Dobrnęliśmy do niej ze Starszym po uprzedniej żmudnej lekturze pierwszych dwóch części. Żmudnej, gdyż przeczytanie na głos łącznie blisko 600 stron wymaga od rodzica niezłej kondycji strun głosowych oraz posiadania sporej ilości wolnego czasu. Jako zaś że i z jednym, i z drugim u mnie krucho, lekko nie było.

Fabuła „Porwania Baltazara Gąbki” i „Misji Profesora Gąbki” – pierwszej i drugiej pozycji cyklu - jest znana chyba wszystkim osobom w moim wieku, choćby dlatego że obie książki zostały w znakomity sposób sfilmowane. Kto nie oglądał tych bajek na „dobranockę”, ręka do góry? No właśnie, nie widzę.


Trzecia jednak część takiego zaszczytu się nie doczekała. Snute są na ten temat różne domysły, których prawdziwości nie zamierzam dociekać. Najprostszym wytłumaczeniem jest jednak takie, że ta część została napisana jako ostatnia (drukiem ukazała się w roku 1979) podczas gdy serial telewizyjny był tworzony w zupełnie innej epoce, w latach 1969-70. Nie można też jednak wykluczyć, że przyczyną pominięcia tej części jako materiału na dobranockę był czas, w jakim toczy się akcja. Oto bowiem Gąbka i towarzysze w tajemniczy sposób podczas górskiej wędrówki przenoszą się w czasie i ze znanego im dobrze VIII wieku trafiają do Polski, A.D. 1978. W czasie, gdy książka się ukazała, niewątpliwie inaczej patrzono na bajki telewizyjne opowiadające o dawno minionych czasach (choćby ich pierwowzór nie był wolny od aluzji), inaczej zaś na opowieść o tu i teraz.

„Profesor nic nie odpowiedział, tylko założył na nos okulary i pochylił się nad puszką. Przyświecając z bliska latarką, odczytał znajdujący się na niej napis: MAKRELA W OLEJU AROMATYZOWANYM.
- Dobra rzecz – mlasnął Bartolini.
  Profesor czytał dalej.
- Surowce: ryby, olej roślinny, ocet, przyprawy… Spółdzielnia Pracy Rybołówstwa i Przetwórstwa Rybnego „Certa” w Szczecinie… Cena jedenaście złotych, data produkcji…”


Tym fragmentem pierwszego rozdziału Pagaczewski kupił mnie w całości. Tak, jestem „paprykarzem” i się tego nie wstydzę! Moja lokalna tożsamość od zawsze opierała się o dwa filary: „paprykarz szczeciński” oraz paszteciki. Skoro zaś  pokochałam paprykarz (produkowany początkowo przez szczeciński „Gryf”, a dopiero potem przez kogo popadnie), to i pozostałe przetwory rybne w puszkach nie mogły pozostawiać mnie obojętną. Makrela w oleju, śledzie w sosie własnym, skumbrie w tomacie, mniam!


Gdy dodać jeszcze do tego fakt, iż mój pierwszy własny, prawdziwy i wyemitowany reportaż zrobiłam właśnie w wymienionej przez Pagaczewskiego „Cercie” – czy ktoś może się dziwić mojemu sentymentowi?
(Tu mały wtręt, gwoli wyjaśnienia. Rzeczony reportaż został zrealizowany w zamierzchłych czasach, gdy byłam głęboko przekonana, że moim powołaniem życiowym jest praca w radiu i przez dwa lata byłam na tyle w tym przekonaniu przekonywująca, że nawet pozwolono mi nosić mikrofon i magnetofon. Jako „młoda” byłam jednak wysyłana w takie miejsca, w które nikomu innemu jeździć się nie chciało, np. do spółdzielni „Certa”. Ach, cóż za pasjonujący materiał wtedy powstał! Kto wie, może nawet jest gdzieś zachowany, głęboko w archiwum Polskiego Radia? Poniżej zacytuję, co zapamiętałam:

Młoda Reporterka: Ojej, a co to tam, takie duże?
Zdegustowany Rybak: To sieci.
Młoda Reporterka: Naprawdę? A co one tam robią?
Zdegustowany Rybak: Wiszą.
Młoda Reporterka: Ojej, a po co tam wiszą?
Zdegustowany Rybak: Żeby wyschły.

Dalszego ciągu nie zdradzam, żeby nie obniżać napięcia. Zapewniam jednak solennie, że ów materiał naprawdę znalazł się na antenie; w razie potrzeby mogę przedstawić świadków.)

Wracając jednak do naszych baranów, czy raczej smoków; w dalszych rozdziałach książki wprawdzie już więcej o „Cercie” nie było, jednak i tak czytając ją nieustannie chichotałam. Próby wytłumaczenia Starszemu z czego właściwie się śmieję z reguły kończyły się przy tym niepowodzeniem.

„Ktoś z nas musi zejść do schroniska na Kondratowej i sprowadzić ratowników. A przez ten czas pańscy przyjaciele będą sobie mogli przeczytać najnowszy numer „Przekroju”. Tam jest fajna krzyżówka z kociakiem.
   To mówiąc, cisnął w otwór zwinięty w rulon tygodnik.
- Ilu ich tam jest? – zapytał profesora.
- Trzech.
- A mają co jeść?
- Jest jeszcze szynka z żubra – odparł profesor.
W tłumie rozległy się okrzyki:
- Fenomenalne! Mają szynkę! To jakaś znakomicie zaopatrzona wyprawa!”

Tak, niewątpliwie „Gąbka i latające talerze” ma wszystko, czego potrzeba dobrej książce.

Dobrzy i źli bohaterowie są? Są.
Dobrzy, to oczywiście wymieniona na wstępie czwórka. Zmilczę tu fakt, iż według nowoczesnych kryteriów Smok mógłby zostać przesunięty do grona tych drugich, gdyż – o zgrozo! – najbardziej na świecie lubi pykać sobie fajeczką i przesiadywać całe dnie w szlafroku.
Źli natomiast, to kapitalistyczny krwiopijca i wyzyskiwacz, bogaty gangster z Barpiwonii (o której i tak wszyscy wiedzą, że to te zgniłe Stany Zjednoczone) Joe Pietruszka i jego wierni pomagierzy: Billy, Killy i Sally.

Mrożące krew w żyłach obrazy walki dobra i zła, pościgi i dramatyczne zwroty akcji są? Są.
Zarówno siedmiolatek, jak i jego Matka z zapartym tchem czytali o nadajnikach podsłuchowych sprytnie umieszczanych w tajnych miejscach, tajemniczych luksusowych limuzynach, ciosach rowerową pompką oraz brawurowym pościgu przy użyciu furgonetki do przewozu mebli.

Trochę liryzmu i trochę śmiechu jest? Jest.
Pagaczewski – zapalony podróżnik i popularyzator turystyki (poza cyklem o Gąbce napisał jeszcze m.in. kilka przewodników krajoznawczych) – zmyślnie wplótł w fabułę liczne – wcale nie nudne – opisy przyrody, opiewając piękno Tatr i Bieszczad (choć zarazem dostrzegając niekorzystne zmiany, jakie zaszły od VIII wieku, w tym zwłaszcza pojawienie się smogu, z którym poradzić może sobie tylko smok). Do tego dodał kilka zgrabnych wierszyków (debiutował w latach 30-tych właśnie zbiorem wierszy). To wszystko przeplótł jednak takimi opowieściami jak ta o morskim chrzcie Joe Pietruszki, przekraczającego po raz pierwszy równik, przy której Siedmiolatek nie mógł się zdecydować czy pęknąć ze śmiechu, czy też chłodzić odmalowujące się z emocji wypieki na twarzy.

Elementy tajemnicze i nadprzyrodzone są? Są.
Już objawiona na samym początku tajemnicza podróż w czasie dostarcza wystarczająco emocji, choć muszę przyznać, że bohaterowie przyjmują ją nader spokojnie.
„-Twój podpis jest krótki – rzekł z zazdrością kucharz. – Ale ja mam dłuższe nazwisko. Początkowo podpisywałem: Bartłomiej Bartolini, potem Bartolini, a pod koniec stawiałem tylko dwie literki: B.B.
- Zupełnie jak Brigitte Bardot – uśmiechnął się na to książę.
- A kto to taki?
- Nie pamiętasz? Aktorka filmowa. Występowała już w pierwszych latach mego panowania.”

Oczywiście jednak najważniejszym takim elementem są zapowiedziane już w tytule i baaaardzo długo oczekiwane latające talerze. Jak się zresztą okazuje, całkiem swojskie, bowiem obsadzone przez załogę noszącą dźwięczne imiona: Javoks, Siluks i Castrol.

Gdy więc do tego wszystkiego dodać sprawne pióro oraz inteligencję autora, który wierzy, iż inteligentni są także jego czytelnicy, pozostaje wyłącznie żałować, że cykl skończył się na trzech pozycjach („Wyprawa na Rodos” to już jednak nie to).

Aha. Gwoli wyjaśnienia i na wszelki wypadek. Wyrażony wyżej żal oznacza, iż szkoda że dalszego ciągu nie napisał Stanisław Pagaczewski. Uwaga wydaje się być konieczna, gdy zważyć iż czwartą część przygód Baltazara Gąbki pisze właśnie zięć autora, pan Czesław Białczyński. Bardzo mi przykro, ale po zapoznaniu się z opublikowanymi rozdziałami osobiście wolę żałować niż żal ów koić.

Stanisław Pagaczewski „Gąbka i latające talerze”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2008.
Ilustrował Alfred Ledwig.




50 komentarzy:

  1. Zięć, powiadasz, pisze kontynuację? Uuuuu. Już się naciąłem na kontynuację Karolci niedawno, chociaż to jakiś obcy pisał:(
    Podpisano: Wielbiciel Smoka:P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę, że w tym przypadku więź powinowactwa z Autorem jest faktem absolutnie obojętnym dla jakości dzieła. Ale po to jest link, aby każdy mógł sobie wyrobić własne zdanie, bo moje zdaje się, że jest jakoś cenzorzasto-parszywe.

      Usuń
    2. Tylko żeby potem - jak już te perły rzucą przed wieprze - nie było na mnie, że ominęła Cię tak pasjonująca lektura!

      Usuń
    3. Złamałaś mi kręgosłup, zajrzałem, poczytałem wstęp autorski, osłupiałem i odpadłem. Powiedz mi, że to żart i jakaś podpucha. No i ten koszmarny smoczek na ilustracji:(((

      Usuń
    4. Niestety, nie mam dobrych wieści. Ja niestety zostałam zafascynowana na tyle, że przeczytałam znacznie więcej:((( Ale pamiętaj: to tylko ta cenzura wstrzymuje druk!
      A smoczek - z tego, co wyczytałam i o ile pamiętam, bo absolutnie nie mam teraz czasu tego sprawdzać - został narysowany przez którąś z uzdolnionych wnuczek pana Pagaczewskiego.

      Usuń
    5. Podrabianie stylu idzie autorowi marnie i może to o to chodzi, a nie o rugowanie ekologii i magii z literatury dla dzieci. Dydaktyzm też dość nachalny. Nie wróżę sukcesu. Szkoda, że autorowi sequelu Karolci nikt go nie ocenzurował:P

      Usuń
    6. A ja coś nawet do oryginalnej Karolci nie mogę dotrzeć i nie przypominam sobie, żebym czytała ją w dzieciństwie. Na razie natomiast męczę ze Starszym "Przygody Scyzoryka" i już widzę, że potwornie się ta książka zestarzała. Choć Starszemu się - o dziwo! - w miarę podoba; wobec czego ja zgrzytam zębami po cichu.

      Usuń
    7. Nie wiem, jak chłopcom, ale u nas weszła bardzo ładnie:)

      Usuń
    8. A Tobie się podobała? Bo ja na razie - po kilkunastu stronach - mam wrażenie, że trzyma mnie przy niej tylko sentyment.

      Usuń
    9. Średnio, bo to jednak infantylne jest, nie to co Pagaczewski:)

      Usuń
    10. No właśnie. Infantylna i jeszcze jakaś taka nadmiernie dydaktyczno-umoralniająca. Aż się boję powrotów do kolejnych Ożogowskich:(

      Usuń
    11. Ożogowska jest lepsza, szczególnie Ucho od śledzia.

      Usuń
    12. Ale czytałeś teraz, czy bazujesz na dobrych wrażeniach z młodości? Ja chyba największy sentyment mam do "Tajemnicy zielonej pieczęci"; "Ucho..." podobało mi się, ale szału nie było.

      Usuń
    13. No ze trzy lata temu przerobiłem swoje ulubione Ożogowskie. Pieczęci nigdy nie lubiłem, Dziewczyna i chłopak chyba zestarzeli się najmocniej.

      Usuń
    14. Dziewczyna i chłopak kojarzą mi się z podobnym klimatem, co Scyzoryk, więc nie dziwota.
      Jak można nie lubić "Pieczęci"??? No naprawdę, rozczarowałam się kolegą:P Piegowata jak indycze jajo Elka (chyba, bo pamięć już nie ta) oraz praktyczny wykład na temat prawa Archimedesa zmieniły moje dzieciństwo na zawsze!

      Usuń
    15. Czytałem to z raz, ale bez szału, wolę Ucho i przygody głów na tranzystorach:P

      Usuń
    16. "Głowy..." zupełnie nie pamiętam, co nie świadczy o niczym. Jednak wyguglowany naprędce "Związek Niesienia Pomocy Ofiarom Przemocy" brzmi obiecująco:)

      Usuń
    17. Ożogowska? O, i to jest myśl. Nawet mam pozyskaną za kujoństwo w podstawówce (potem mi przeszło) "Tajemnicę ..." właśnie :)

      Usuń
    18. Czytaj, czytaj, przechylisz szalę na którąś ze zwaśnionych stron:P

      Usuń
    19. A kto tu jest zwaśniony, jeśli mogę prosić o uściślenie?:PP

      Usuń
    20. No wiesz, ja pieczęć lubię, ty nie. Taka mała waśń wychodzi, prawda?
      Co napisawszy, wyłączyła komputer i wyjechała na weekend:)

      Usuń
    21. Nie waśń, tylko różnica poglądów:) Miłego weekendu:P

      Usuń
  2. Nie mam skali porównawczej, książeczek nie czytałam ani w dzieciństwie, ani za kiedy włos już posiwiał (tzn. pewnie by posiwiał,gdyby nie był blond) natomiast sympatycznie wspominam dobranockę ze smokiem wawelskim i sympatycznym kucharzem italskiego pochodzenia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dobranocka to jednak nie to samo - pomimo tego, że autor dał jej błogosławieństwo, a postacie rysował Alfred Ledwig, ten sam który ilustrował książkę. Coś jednak umyka.
      Myślę, że akurat tę książkę mogłabyś z powodzeniem przeczytać i teraz, ot, w ramach cyklu rozrywkowo-wspomnieniowego (nostalgia za PRL czasów Gierka teraz przecież modna!)

      Usuń
  3. Wezmę sugestię pod uwagę. Nawet pomyślałam o czytaniu siostrzeńcom, ale bywają u mnie sporadycznie, więc może lepiej nie zaczynać, bo musieliby zamieszkać u ciotki na dłużej :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, pod tym względem ta lektura jest ryzykowna! Pierwsza część jest już na audiobooku, w podobno bardzo dobrym wykonaniu Krzysztofa Tyńca, więc rozważ może ten wariant?

      Usuń
    2. O, i to jest bardzo dobra informacja, o tym audiobooku. Carramba (wiem wiem, to nie ta książka, ale nic nie szkodzi).

      Usuń
    3. A "Gospodę pod Upiorkiem" czytałaś? Bardzo to lubię :)

      Usuń
    4. Do "Gospody..." jakoś dotąd nie dotarłam, ale przy okazji przygotowywania tego posta i czytania o Pagaczewskim, natknęłam się na wzmianki o tej książeczce i przemknęło mi przez myśl, żeby może kiedyś wziąć ją do ręki. Skoro zachęcasz, to tym bardziej poszukam:)

      A co do carramby, to bardzo rozczarowałam się, kiedy okazało się książkowy Don Pedro ani razu nie używa tego zwrotu. Ba! On w ogóle jest całkiem inny niż ten dobranockowy i akurat w tym przypadku wydaje mi się, że ta niewierność oryginałowi wyszła tylko na dobre!

      Usuń
  4. A ja w dzieciństwie lekturę zaczęłam ale nie skończyłam, jakoś nie przypadła mi do gustu. Za 600 stron ogromny respekt!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też jestem z siebie dumna! Z trzecim tomem to już będzie osiemset parę...
      A do lektury radziłabym wrócić. Mnie najbardziej zmęczyło pierwsze 50 stron pierwszego tomu, potem już było tylko coraz lepiej, a trzeci tom to już w ogóle miodzio:)

      Usuń
    2. Nie chwaląc się, czytałem na głos te trzy tomy w kółko trzy razy:P Fakt, że dużo opuszczałem przy kolejnym czytaniu, bo mi się nudziło:D

      Usuń
    3. Oj, ty skromniutki ZWL, no pewnie że Cię pochwalimy. Jaki Ty dzielny jesteś, no,no,no!
      Trzech razy nie dałabym rady; nie ma takiej opcji, nawet przy opuszczaniu fragmentów. Być może wynika to jednak z faktu, iż wieczorne sesje czytelnicze trwają u nas około godziny i nie kończą się na jednej pozycji. Poza tym - czym motywowałabym Starszego do szybszej nauki samodzielnego czytania?

      Usuń
    4. Och no dziękuję za uznanie:PP U nas sesje trwały do 40 minut, teraz Starsze zasypia po kwadransie przy szumie inhalatora:P Szkoła wyczerpuje młode umysły:DD

      Usuń
    5. To umysł mojego dziecka jest w takim razie patologiczny! Nic go nie wyczerpuje, nic a nic - ale tylko gdy chodzi o wieczorne czytanie. Młodszy potulnie oddala się po przeznaczonych dla niego pierwszych 20 minutach, a Starszy niczym pirania rzuca się na Matkę, domagając się "jeszcze, jeszcze". Bez znaczenia, czy chory, czy zdrowy, czy jest 21.00, czy 23.00, czy nawet 1.30 (jak ostatniej sylwestrowej nocy). I pomyśleć, że sama takiego potwora wyhodowałam!

      Usuń
    6. U mnie po 45 minutach włączał się tryb ojca tyrana:P Ale zwykle po 35 minutach było po sprawie:DD

      Usuń
    7. Mi też się czasem taki tryb włącza (z oczywistą zmianą na Matkę-Śmierć-W-Oczach); częściej jednak zawodzą struny głosowe. Branie dziecka na litość wywołuje znacznie mniejsze wyrzuty sumienia...

      Usuń
    8. A u mnie zdechło ostatnio. Parę minutek co wieczór. Oszczędzam struny :)

      Usuń
    9. No wiesz! A gdzie poświęcenie dla dobra dziatek?

      Usuń
    10. Chcesz wersję dosadną, czy ukwieconą dla dobra uszek odwiedzających Cię gości? :P

      Usuń
    11. Prawdziwą, którakolwiek z nich to by była:)

      Usuń
    12. U nas czytanie działa kontraproduktywnie w kwestii nauki samodzielnego czytania. To znaczy latorośl czyta i to w trzech językach (że ją pochwalę) ale nie chce, udaje, że nie umie i każe matce czytać, która się wzbrania. Poza tym czytanie wieczorne musieliśmy zlikwidować, bo latorośl od kłębiących się myŚli zasnąć nie mogła.

      Usuń
    13. U mnie nie jest tak źle; wspólne czytanie i czytanie samodzielne wydają się być całkiem kompatybilne, choć stale trzeba zachowywać czujność i wyraźnie określać, czego nie czytamy razem. Z kolei kłębiące się myśli to ja bardzo lubię - być może z dziewczynkami to jest inaczej, ale ja tylko w ten sposób mogę wyciągnąć od dziecka płci męskiej, o czym tak naprawdę myśli i co się danego dnia wydarzyło. Jak już sobie pogada i owe myśli uwolni, od razu zasypia:)

      Usuń
  5. Javoks, Siluks i Castrol - to chyba kryptoreklama;) Gąbka i UFO to jakieś totalne nieporozumienie dla mnie.
    A przygody Baltazara i S-ki doceniłam dopiero niedawno oglądając kilka odcinków w telewizji. Bo jako 10-latka (i później) uważałam, że to zbyt infantylny film.;)
    Miłość do paprykarza rozumiem, choć zawsze wolałam mielonkę turystyczną.;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A widzisz, a napisałam że trzeba baaaaaardzo długo czekać na te spodki! Moim zdaniem to był tylko - całkiem udany - chwyt marketingowy, bo zupełnie nie o te talerze w całej książce chodzi. A jak wzrastało napięcie! Starszy co chwilę pytał, kiedy wreszcie będą ci kosmici! Jeśli będziesz miała okazję, to zajrzyj bo naprawdę warto.
      A co do kryptoreklamy - pełna zgoda (choć zdaje się, że w roku 1979 to pojęcie jeszcze nie funkcjonowało, w każdym razie nie w PRL). Zwłaszcza, gdy zważyć, iż pojazd kosmitów nosił dumne miano "Horteks":)

      Usuń
    2. Trzeba przyznać, że autor wybrał dowcipnie nazwy pojazdów.;) A jeśli Twój syn był rzeczywiście zaciekawiony, to tym większe brawa.

      Usuń
    3. Czasem sama nie wiem, jaki jest klucz do zaciekawienia go. W przypadku Gąbki na początku pierwszego tomu byłam gotowa się poddać, ale on absolutnie nie chciał o tym słyszeć. Może już wtedy sięgał tam, gdzie wzrok matki nie sięgał?:P

      Usuń
    4. Może ma po prostu kapkę inne zainteresowania.;)

      Usuń
    5. Zakładając, iż siedmiolatek ma już jakieś prawdziwe zainteresowania, to może tak:)

      Usuń