Godzina
dwudziesta z minutami. Szpitalny Oddział Ratunkowy. Ostry dyżur.
Karetki,
nosze, ofiary wypadków, roztaczający niepowtarzalną woń bezdomni. Oraz Młodszy.
Z Matką.
-
Plose pani, plose pani, a ja mam kotka!
– informuje każdą kolejną napotkaną osobę w białym kitlu.
Osoby
w białym kitlu, jedna po drugiej, miękną na widok blondwłosego kilkulatka z
dużymi niebieskimi oczętami.
-
Tak? A gdzie masz tego kotka? –
pytają, choć wokół tryska krew i uzyskanie odpowiedzi na to akurat pytanie nie wydaje się
być w tej chwili najbardziej palące.
-
W nosie! – radośnie oświadcza
Młodszy. Który wcale nie jest źle wychowany.
Kotek,
czyli bazia. Mała puszysta kuleczka, którą można się bawić, wkładając tu i tam.
Na przykład do nosa. Uuups… Mamooooo!!!
Nie,
nie wierzę w to, że gdybyśmy przeczytali „Ostrożnie!” przed, a nie po, to coś
by to zmieniło. Nie jeśli chodzi o bazię w nosie. W innych jednak przypadkach
nie byłoby to wykluczone.
Grzegorz
Kasdepke opatrzył swoją książkę podtytułem: „wszystko, co powinno wiedzieć
dziecko, żeby mogło bezpiecznie bawić się w domu”. Ach, gdyby wystarczyło
przeczytać i wytłumaczyć! - z pewnością liczba wypadków z udziałem dzieci
znacznie by się zmniejszyła. Nie jest to jednak takie proste. Niewątpliwie
jednak trzeba o tym mówić, mówić i mówić, bowiem czasem upilnowanie (vide:
bazia w nosie) okazuje się po prostu fizycznie niemożliwe.
Moje
uczucia wobec pana Kasdepke falują. Początkowo (czyli jakieś cztery, pięć lat
temu) byłam wyłącznie zachwycona tym, że jest polski autor, który umie
przystępnym, ale i poprawnym literacko językiem wzbudzić zainteresowanie
młodego czytelnika, pisząc przy tym o rzeczach często trudnych do wytłumaczenia
dzieciom. Później jednak, po przeczytaniu siedmiu czy ośmiu jego książek
(licząc wszystkie kolejne części Detektywa Pozytywki), odniosłam wrażenie, że
kręcimy się w kółko i osiągnęłam lekki przesyt („Co to znaczy…” było tu kroplą,
która przelała czarę). Pewnie nadal odpoczywałabym więc od autora, gdyby nie
fakt, że „Ostrożnie!” jest obecnie lekturą drugoklasisty.
Drugoklasista,
przez co obecnie należy rozumieć ośmio i dziewięciolatków, nie
jest na pewno – uwaga, brzydkie słowo! – targetem tej książki. Według mnie jest
ona przeznaczona dla dzieci młodszych – pięcio, sześcioletnich. Wskazuje na to
zarówno prosty język, jak i główny bohater – przedszkolak, Dominik. Początkowo
planowałam więc napisać post grzmiąco-gromiący (pt. kto dobiera lektury i co
sobie przy tym myśli), jednak przemyślałam sprawę i zmieniłam zdanie.
Bo
może to dobrze, że mówi się w szkole o tak elementarnych sprawach?
Bo
przecież nie wszyscy rodzice rozmawiają na takie tematy z dziećmi, a jeśli
nawet to robią, czynią to wybiórczo.
Bo
ta książka nie jest nachalnie dydaktyczna, a elementarne zasady są przekazywane
mimochodem, w dowcipny sposób (przy tym nie za dowcipny, jak się to dzieje w
„Co to znaczy…”), przy okazji opisywania różnych zdarzeń z życia wziętych.
Grzegorz
Kasdepke, zamiast grozić palcem i straszyć, posłużył się prostym, ale znakomitym
konceptem. Owszem, mamy do czynienia z wykładem (każdy z krótkich rozdziałów
dotyczy jednego tematu: przytrzaskiwanych palców, klocków w nosie, oparzeń,
skaleczeń, zabaw z gazem, elektrycznością czy ogniem, jedzenia rzeczy
niekoniecznie jadalnych, zabaw na wysokości), jednakże wygłaszany jest on przez
kilkuletniego Dominika, który samorzutnie podjął się misji nauczania nowego
domownika - szczeniaka Juniora.
„Hau” – odpowiada Junior na większość
kierowanych do niego pytań, a mi od razu nasuwa się analogia z Młodszym, który
po wysłuchaniu tyrady na temat absolutnego zakazu wkładania czegokolwiek do
nosa, stwierdził poważnie: „Tak, mamusiu, już rozumiem”, by za chwilę z
niewinną miną zapytać „Ale do ucha to mogę, prawda?”
Na
zakończenie mała uwaga na temat ilustracji.
źródło zdjęcia |
Czytaliśmy
wydanie I, opatrzone ilustracjami Moniki
Frątczak-Rodak. Ilustracje sympatyczne, wykonane przy użyciu techniki łączenia
rysunków ze zdjęciami (pewnie jakoś się to nazywa, ale nie mam pojęcia jak),
dodatkowo wzmacniające wymowę tekstu.
Tymczasem
na stronie wydawnictwa i w księgarniach obecnie można zobaczyć wyłącznie
wydania kolejne, opatrzone ilustracjami Artura Gulewicza. Ilustracje inne (ja wolę jednak te pierwsze), ale przy okazji inna też szata graficzna samego tekstu.
Więcej w nim bowiem zaznaczonych kolorowym drukiem i powiększonych zdań, przez
co całość wydaje się zdecydowanie bardziej nowoczesna. Może to i jest jakaś
metoda zachęcenia dzieci (i ich rodziców) do lektury? Pytanie tylko, na ile
skuteczna, skoro w klasie Starszego i tak niemal żadnemu z rodziców nie chce
się szukać któregokolwiek wydania?
Grzegorz
Kasdepke „Ostrożnie!”, ilustracje Monika Frątczak-Rodak. Wydawnictwo
Literatura, Łódź 2007.
Ilustracje w drugi wydaniu bardzo mi się podobały, tekst faktycznie dla przedszkolaków, ale Starsza przeczytała bez marudzenia, czyli nie było źle. Sam przeczytałem bez zachwytu. Akurat problematyka BHP na tyle ważna, że nie ma co narzekać, mogło być gorzej. Zaraz przypominają mi się prozdrowotne plakaty z przychodni z lat 80. oraz tablice BHP w fabryce ojca:) A co do szukania lektur - to nic się nie zmieniło, kto chce, to znajdzie, kupi, wypożyczy, skseruje, a kto nie - to nie:))
OdpowiedzUsuńProzdrowotne plakaty w przychodniach wiszą nadal; w niektórych nawet cały czas te same (widuję regularnie). Bez znaczenia, i tak wszyscy tylko omiatają je wzrokiem. Bez gołej baby (gołego faceta, obojętnie) nie ma szans, by przykuć czyjąś uwagę. Rodziców dzieci w wieku szkolnym także.
UsuńTo już jest inna jakość plakatów:P Do dziś pamiętam zestaw antyweneryczny utrzymany w buroszarych kolorkach:P
UsuńPisząc, że cały czas te same, miałam na myśli te, które wiszą nieprzerwanie od lat osiemdziesiątych. U mnie uchowały się takie w jaskrawej: żółtej i pomarańczowej tonacji, ale faktycznie, nie bywam w przychodni weneryczne :P
UsuńŻeby wisiały w wenerycznej, tobym się nie dziwił. Niestety, ulotki o rzęsistku pamiętam z wizyt w piediatrycznej:)
UsuńJak widać na tym przykładzie, stolica od zawsze była bardziej postępowa niż prowincja: najwyraźniej już w latach osiemdziesiątych,antycypując obecną zgniliznę moralną, postanowiono wszcząć u was intensywne działania zapobiegawcze:P
UsuńZ pewnością tak było:)
UsuńOstatnio szukaliśmy dla znajomych, bo całe dwa egzemplarze w szkolnej wyszły, a my akurat własnego nie mamy. Czytaliśmy. I jakby chcąc pokazać co na ten temat myśli, Starszy, jakoś niedługo potem, wpadł w stolik TV, tłukąc szybę i wbijając sobie jej kawałek w udo. Szpital. Szycie. Życie.
OdpowiedzUsuńTak, szycie też przerabialiśmy, tyle że twarzy:( Łuk brwiowy okrutnie krwawi, nawet u małych dzieci. Wasz Starszy jednak z pewnością nie zrobił tego specjalnie. W odróżnieniu od mojego Młodszego...
UsuńUwielbiam Twoje opowieści o Synach :-). Aczkolwiek sprawiedliwie przyznaję, że gdybym to ja musiała jechać na ten ostry dyżur, wcale nie byłoby mi do śmiechu...
OdpowiedzUsuńJa też uwielbiam te opowieści, tyle że przychodzi mi to dopiero po upływie pewnego czasu:)
UsuńTa akurat jazda na ostry dyżur nie była wcale taka stresująca; bazia w nosie przynajmniej nie krwawi! Na szczęście dla Matek była nagroda: bardzo, ale naprawdę bardzo przystojny pan doktor laryngolog:)) Z zachwytem podziwiałam niezwykłą sprawność, z jaką przeprowadził badanie rynoskopii przedniej (z wrażenia aż nauczyłam się tej nazwy na pamięć) i żałowałam, że nie mam pod ręką niczego odpowiednio małego, co mogłabym wepchnąć Młodszemu do drugiej dziurki celem przedłużenia możliwości obcowania wzrokowego:P
O, to bardzo przyjemny bonus od losu ;-). W tej sytuacji zapewne również gorączkowo przeszukiwałabym torebkę w poszukiwaniu zapasowej bazi ;-D
UsuńFakt, opowieści zdecydowanie należą do gatunku "miło wspominać, ale po latach" ;-)
Do tamtej pory byłam przekonana, że w mojej torebce mam wszystko i jestem przygotowana na każdą ewentualność, a tu proszę - taka przykra niespodzianka! Nie wykluczam jednak i tego, że w rzeczywistości zapasowa bazia w niej była, tyle że nie mogłam jej znaleźć. Tak jak zresztą niczego, co trafia do mojej torebki:(
UsuńPomysł wydania takiej książki - genialny i, jak się okazuje, nader pożyteczny, a wykonanie też owszem, owszem. Zastanawiam się tylko, czy opis niebezpiecznych sytuacji, które mogą zdarzyć się w domu, nie zainspiruje jakiegoś małego czytelnika do eksperymentów we własnym zakresie, ale mam nadzieję, że Młodszego jednak nie. :)
OdpowiedzUsuńMam wrażenie, że akurat ta książka nie zachęca do eksperymentów -w odróżnieniu od paru innych, w tym książek Inkiowa, które właśnie czytamy (już się boję, na szczęście nie mamy papugi ani rybek!). Młodszy jest kreatywny i bez książek, a jego przykład pokazuje, że ta pozycja mogłaby z powodzeniem być lekturą w przedszkolu, gdyż potencjalny czytelnik może nie dotrwać w jednym kawałku do II klasy szkoły podstawowej:(
UsuńMoja wyobraźnia zaczęła działać jak szalona, kiedy przeczytałam o rybce i chomiku. Mam nadzieję, że propagowane podprogowo działania nie mają charakteru kulinarnego. :)
UsuńBazia to jeszcze nic, za parę lat Młodszy może miewać muchy w nosie, ale w twoich relacjach i On, i Starszy jawią się jako osoby bardzo pogodne, więc będzie bez much. :)
Kulinarnie trochę jest, ale nie w tym sensie o którym myślisz:) W grę wchodzą niestandardowe metody dożywiania zwierzątek!
UsuńMuchy w nosie są chyba nieuniknione; mam jednak nadzieję że uda się je szybko przegonić. Z Młodszym zdaje się będzie jednak prościej niż ze Starszym, który ostatnio sprawia wrażenie, że docelowo zamierza stać się Nudzimisiem (to chyba jeszcze gorsze niż muchy w nosie!)
Jestem przekonana, że pod wpływem wiosennego słońca i nieuchronnie zbliżających się wakacji Nudzimiś przestanie być Nudzimisiem. :)
UsuńPotraktuję Twe słowa jak magiczne zaklęcie i postaram się w nie uwierzyć, choć racjonalna strona mojej osobowości szepcze mi do ucha, że to niemożliwe, bowiem ten typ tak ma...
UsuńTak... opowieść o kotkach jest super! :-) A co do p. Kasdepke i "Ostrożnie" to też przerabialiśmy ale jakoś bez zachwytów. Nie ma to jak sprawdzić na własnej skórze, dlaczego wsadzanie palca między drzwi sprawia ból, albo bieganie po mieszkaniu grozi bliskim spotkaniem z framugą drzwi. Rok 2012 był dla nas rokiem SZYCIA - GŁOWY STARSZEGO. Kiedyś nawet od razu po urodzinach kolegi z jego klasy trafiliśmy na do szpitala.... Krwawe urodziny na ściance wspinaczkowej :-)
OdpowiedzUsuńU nas Starszy stonowany i bardziej racjonalny niż empiryczny, toteż na razie obyło się bez jakichkolwiek nagłych interwencji. Za to Młodszy! - ten nadrabia, nie tylko za dwóch!
UsuńNiezależnie od tego, co my o tym wszystkim myślimy, domyślam się, że u Was urodziny na ściance wspinaczkowej (czyżby Geko?) są wspominane z największym zachwytem, a przeżycia po stanowią przedmiot zazdrości kolegów z klasy:)
Tak, Geko :-) Rzeczywiście wydarzenie to wryło się w pamięć nie tylko dzieci ale i rodziców, a zdjęcia z białą opaska na głowie weszły do archiwum domowego :-)
Usuń:) Mój Starszy też był w Geko na cudzych urodzinach, ale wszyscy wrócili w całości, wobec czego impreza została zaliczona do szeregu innych, niczym szczególnie się nie wyróżniających.
UsuńSwoją drogą, urządzanie dziecięcych imprez urodzinowych zmierza prostą drogą w stronę wystrzeliwania ich w kosmos - tylko to ma szansę jeszcze jako tako ich zainteresować!
A! Zapomniałam dodać, że Kasdepke ma u mnie dużego plusa za dwie części mitów greckich. Fajnie mu to wyszło.
OdpowiedzUsuńMity ciągle na liście przyszłych lektur, ale jakoś bardziej pozytywnie nastroiłam się wobec wersji D. Inkiowa. Jak się uda, zrobimy eksperyment porównawczy!
Usuńja ją czytałam
OdpowiedzUsuń