Jeśli
do tej pory ktoś, a zwłaszcza ja, łudził się że jest inaczej, nadszedł czas by
spojrzeć prawdzie w oczy.
Reportaże. To jest ta forma
literacka, którą momarty lubią najbardziej.
Życie, nie zmyślenie.
Fakty, nie fikcje. Człowiek z krwi i kości, nie jego fantom.
Lubię
ludzi. Jestem ich ciekawa. Mam to szczęście, że pracuję z nimi na co dzień, że
kontaktuję się z przedstawicielami wszystkich warstw społecznych, wszystkich
zawodów, wyznań i płci, którzy muszą, ale często i chcą opowiedzieć mi swoje
historie. Lubię ich słuchać, lubię kiedy czasem w oku zapala się błysk, bo
czują, że są słuchani, że ktoś jest ich ciekawy, choć przecież, oni przecież
nie są nikim nadzwyczajnym, takie tam, panie, zwykłe ludzie.
Małgorzata
Szejnert lubi zwykłych ludzi. Do tego posiadła umiejętność pisania o nich w
sposób, który sprawia, że ich zwyczajność wydaje się nadzwyczajna. Jest z nimi,
słucha i chce usłyszeć. A że jej warsztat jest najwyższej próby, czytelnik jak
zahipnotyzowany podąża wraz z nią tropem kolejnych zwykłych historii.
O
tej książce trudno napisać. Najprościej byłoby przepisać napisany przez
Mariusza Szczygła wstęp, ale jakoś nie wypada. Powtórzę więc tylko to, co
niezbędne.
Choć
to zbiór reportaży z PRL-u, nie zestarzał się ani trochę. To nie jest tylko powtórka
z rozrywki, repetytorium. Autorka, opowiadając o konkretnych ludziach w
konkretnym czasie (w zasadzie w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku),
zamknęła bowiem w tych historiach coś jeszcze. Bonus. Prawdę. O nich, ale i o
nas.
Spodziewałam
się, że kiedy przeczytam poświęcony adopcjom reportaż „Jeśli się odnajdziemy, to cudownie”, nie
będę mogła zasnąć. Wszak oglądałam nakręcony na jego podstawie film, wszak
jestem matką. I owszem, stało się tak jak oczekiwałam.
Nie
spodziewałam się jednak, że nie będę mogła zasnąć także po przeczytaniu
reportażu „Kraków nieznany”. Reportażu niby o Krakowie, który jako miasto z
niebywałymi historycznymi tradycjami oczywiście ma miejsce w moim sercu, ale
takie malutkie. Ja wszak Pomorzanka, a moi przodkowie raczej z kręgu pruskiego
niż austrowęgierskiego. Tymczasem okazało się, że ta historia jest o czymś
zupełnie innym. O nas. O naszej małości i miałkości. O tym, że przez 35 lat nic
się nie zmieniło, że ciągle jesteśmy tacy sami. Beznadziejni. Ja też.
Reportaże
w zbiorze zostały podzielone na cztery części, które niewątpliwie mają wspólny
mianownik. Nie wiem, czy dobrze je odkodowuję, ale tak właśnie mi zagrały w
duszy.
Część pierwsza – obrazki sentymentalne
i nostalgiczne.
Przodownicy
pracy wczoraj i dziś. Sklep spożywczy i jego dzielny personel. Idziemy „na
stołówkę” coś zjeść. My, robotnicy i nasze zwykłe życie.
Gdyby
poprzestać na płytkiej lekturze pierwszej części, byłoby typowo. „Bo za
Gierka, wtedy to było życie…” Ilekroć słucham ludzi, dla których lata
siedemdziesiąte były najlepszymi latami w życiu (a to ci sami, którzy teraz
przechodzą na emerytury), nie mogę się nadziwić, jak to możliwe że TAKA POLSKA
upadła. Że ktokolwiek chciał, żeby było inaczej niż wówczas. Bo przecież było
tak pięknie.
A
jednak. Jeśli poskrobać, jeśli skupić się na lekturze, można znaleźć klucz do
odpowiedzi czemu nie wyszło.
Część druga – inność spowodowana
brakiem.
Brakiem
któregoś ze zmysłów (słuchu, wzroku), brakiem przeciętności i chęci dążenia do
życia „jak wszyscy”, czy wreszcie – brakiem dzieci.
To,
co na pierwszy rzut oka wydaje się skazą, okazuje się darem, szansą. Niepełnosprawni umieją żyć pełniej niż zdrowi.
To, czego braku nie widać na pierwszy rzut oka, boli bardziej niż fizyczne kalectwo.
Chyba w tej części najbardziej
ujawniają się nasze ludzkie słabości, małości, ale i – paradoksalnie – siła.
Człowiek może wiele. I dobrego, i złego. Jeśli chce.
Część trzecia - pasje, indywidualności.
Od
pozytywistycznego zapału dziewiętnastowiecznego społecznika Brzostowskiego do
współczesnego badylarza o duszy poety. Architekci-urbaniści, pasjonaci,
tworzący niemal od zera Tychy, domy dla tysięcy ludzi i
architekt-wielbiciel tralek i obrazów z jeleniami, posiadacz wypchanego
portfela, z silnym poczuciem własnej tożsamości i odrębności. Hodowca róż i
strelicji pozostawiających wyłącznie ulotne wrażenia, pozwalających cieszyć się
chwilą i wizjoner, który marzył o stworzeniu czegoś trwałego, konkretnego,
namacalnego, co w realny sposób uczyni życie ludzi łatwiejszym, co da im pracę
i zapewni porządne bytowanie.
Część czwarta – najtrudniejsza dla
mnie do jednoznacznego zdefiniowania. Czy to o polskości? Czy raczej o
patriotyzmie, także tym małoojczyźnianym? A może o sile jednostki?
Im
dalej w las, tym trudniej, głębiej. To już nie czysta rozrywka, żartobliwe
dykteryjki o dostawie szynki. Tym razem głównie pytania i brak prostych
odpowiedzi. Opowieści o ludziach niezwykle silnych, choć szerzej nieznanych.
Michał Więcko ze wsi Pomygacze, który nie ukończył ani jednej klasy, a cieszy
się autorytetem większym niż niejeden profesor. Dyrektor gimnazjum
w Kwidzynie Władysław Gębik – człowiek o którym reportaż powinien przeczytać
każdy, absolutnie każdy pedagog w tym kraju. Hejda Stank-Macoch – Mazurka, ni
to Niemka, ni Polka, w której losach skupiło się to, co w powojennej Polsce
było najtrudniejsze, a o czym teraz pamiętają tylko niektórzy. Wreszcie
Mecenas, adwokat o znanym nazwisku, które w napisanym w roku 1977 reportażu nie
pada, jednak bez problemów można obecnie ustalić, że chodzi o Władysława Ryńcę
– nie wiadomo, prawnika-krwiopijcę czy dobroczyńcę, działającego samodzielnie
czy na czyjeś zlecenie. W tym reportażu jest wszystko: jednostka kontra
państwo, polska mitomania przeciwko trudnym do jednoznacznego ustalenia faktom,
oszuści i wyłudzacze naprzeciwko rzeczywistych spadkobierców, przy czym jedni i
drudzy wydają się tak samo nierealni. O wielkości tego reportażu (który dał
tytuł całemu zbiorowi) najlepiej chyba świadczy fakt, że po upływie 36 lat od
jego publikacji, sprawa nadal jest żywa i wywołuje takie same emocje. Niestety,
to nie Małgorzata Szejnert zajmuje się tym tematem, stąd i serwowany obecnie przekaz idealnie wpisuje się w to, co autorka pisząc o „sprawie teksańskiej”
chciała nam powiedzieć o nas.
To
nie jest zbiór do jednorazowego przeczytania. Nie są to też tylko, jak u
Ryszarda Kapuścińskiego w zbiorze „Busz po polsku”, migawki, zdjęcia
rzeczywistości, która już nie istnieje. „My, właściciele Teksasu”, to książka,
którą trzeba mieć na podorędziu, by móc do niej sięgać znów i znów. W roku 2013
nie różnimy się bowiem wiele od tych, pozornie historycznych, postaci opisanych
przez M. Szejnert i całkiem sporo nadal możemy się od nich nauczyć.
Małgorzata
Szejnert „My, właściciele Teksasu. Reportaże z PRL-u”. Wydawnictwo Znak, Kraków
2013.
Reportaże nie są tym, co guciamale lubią najbardziej. Ale... ten zbiór opisałaś tak ciekawie, z taką pasją i życzliwością, że chętnie bym przeczytała. Co przypomina mi, że wciąż leży pożyczona od ciebie książeczka (wraz z Ryśkiem) na półce. A leży pomiędzy książkami bibliotecznymi, a cyklem Królowie przeklęci :)Ale kwiecień ogłosiłam sobie miesiącem czytania książek pożyczonych, więc jest duża szansa na powrót książek do domu. A to, że za PRL-u żyło się lepiej zawsze mnie zadziwia. Choć moja młoda przypadła na czasy gierkowskie to nie potrafię zrozumieć pokrętnej logiki takiego twierdzenia, może poza tym jednym, że czasy młodości wspomina się zawsze z sentymentem.
OdpowiedzUsuńJa o tym zbiorze mogłabym jeszcze długo, długo i wyłącznie w superlatywach. Co drugie zdanie nasuwa mi jakieś skojarzenia, bardziej lub mniej osobiste, ważniejsze lub mniej ważne, ale żaden niemal akapit nie pozostawił mnie obojętną.
UsuńMnie ta nostalgia też zdumiewa, a najbardziej to, że wszyscy z którymi o tym rozmawiam (roczniki mniej więcej 1948-1953), a było ich już co najmniej kilkaset osób zdają się święcie wierzyć w to, że wtedy było najlepiej. Być może jest to wynikiem tego, że w tym zakresie mam najczęściej kontakt z osobami, które zajmowały typowo robotnicze stanowiska i z ich punktu widzenia (wysokie zarobki, mieszkania zakładowe, tanie wczasy dla całej rodziny) faktycznie, później już tylko równia pochyła.
A moimi książkami się nie przejmuj - uda się w kwietniu, to się uda; nie uda - trudno, mogą poczekać na następny kwiecień:)
Kiedy Szejnert pojawiła się w księgarnianych nowościach, natychmiast wrzuciłam ją do koszyka, ale potem zrezygnowałam. Mam już jej dwie książki w kolejce, a Kapuściński i Krall chwilowo zaspokoili moje potrzeby w tej dziedzinie. U mnie ostatnio eskapizm i faza beletrystyczna. :)
OdpowiedzUsuńJeśli eskapizm, to nie będę namawiać, bo ta lektura przenosi bardzo i wprost w rzeczywistość ze wszystkimi jej problemami. Ja niby też staram się od tego uciekać, ale mam na myśli raczej pseudorealistyczne dzieła, oparte na "autentycznych faktach":P Takie zaś perełki nie szkodzą mi ani trochę (chyba że na plan lekturowy, bo właśnie namierzam książki pana Gębika, które upcham nie wiem gdzie i nie wiem kiedy przeczytam, ale przeczytam na pewno).
UsuńJa dziś stwierdziłam, że muszę się zacząć rozglądać za jakimś eliksirem na długowieczność, bo kolejka książek czekających na przeczytanie robi mi się monstrualna i mogę się nie wyrobić. :)
Usuńmam to samo, obserwuję wydłużającą się kolejkę i wyć się chce.
UsuńA jeśli idzie o tę książkę - MAM!!! Jak tylko zobaczyłam w zapowiedziach, natychmiast trafiła na listę must have, jechały do mnie koleżanki blogowe i przywiozły. Tak się cieszę na jej lekturę
Dziewczyny: oddychajcie powoli i głęboko i spróbujcie się zrelaksować. Do tego mantra: "nic nie muszę, nic nie muszę, nic nie muszę...". Powyższe proste ćwiczenie po pierwsze pozwoli na wydłużenie życia (to zamiast eliksiru), po drugie zaś uruchomi szósty zmysł, dzięki któremu wszystkie cenne pozycje ze stosów zostaną na pewno wyłowione zanim zamkniemy oczy na zawsze.
UsuńNie pytajcie mnie tylko proszę, czy sama stosuję się do powyższego zalecenia:(
Kasia: trochę Ci zazdroszczę, że Ty dopiero przed. Lektura tej książki z Twojej, z racji odległości bardziej zdystansowanej niż moja, perspektywy, może być jeszcze bardziej interesującym przeżyciem niż w moim przypadku.
Polecam tę audycję:
OdpowiedzUsuńhttp://www.polskieradio.pl/8/1415/Artykul/797605,Malgorzata-Szejnert-w-najpiekniejszym-sklepie-PRLu-
Takie reportaże mogłabym czytać przynajmniej raz w miesiącu.;)
Tej nie słuchałam, w wolnej chwili kliknę, dzięki! Słuchałam natomiast (jeszcze przed lekturą) w Radiu Tok FM rozmowy autorki i Grzegorza Chlasty, ale nie umiem jej znaleźć w ich archiwum:(
UsuńJa takie reportaże mogłabym czytać codziennie i nie mam wątpliwości, że by mi się nie znudziły.
Zwłaszcza, że Szejnert za każdym razem pisze o czymś innym.;)
UsuńI tak, i nie:) Na pewno jednak nie ma choćby cienia monotonii, która - mimo wszystko - pojawiła się gdzieś w tle przy lekturze Kapuścińskiego.
UsuńTo nie moje stwierdzenie, to autorka tak twierdzi.;)
UsuńHm. Skoro autorka tak twierdzi, to ja nie będę się już mądrzyć;)
UsuńSwoją drogą autorzy mają często zupełnie inne wyobrażenie nt. swoich dzieł niż odbiorcy.;)
UsuńZ każdym dzieckiem tak bywa - zarówno tym metaforycznym, jak i realnym ("To niemożliwe, żeby mój syn to zrobił! To na pewno był ktoś inny!":P)
UsuńNic nie przebije pewnego młodego polskiego pisarza, który wdaje się w dysputy nt. swoich powieści.;(
UsuńMiałam na myśli - na blogach.
UsuńO dysputach tylko słyszałam, nie widziałam na własne oczy ( o ile myślimy o tej samej osobie). Zawsze w takich przypadkach mam jednak wątpliwości, czy w sieci faktycznie wypowiada się ta osoba, za którą wypowiadający się podaje.
UsuńObawiam się, że to sam autor.;( Strach coś napisać.;)
UsuńJaki strach? Po prostu wiadomo, że można pisać tylko dobrze!:P
UsuńKolejna ciekawa książka do przeczytania.. Czuję się zachęcona ale też lekko podłamana. Jak ogarnąć te stosy???? No jak...
OdpowiedzUsuńNie da się. W stosach jak w dżungli. Przeczytani będą tylko najsilniejsi:) Szejnert, tak, ta to ma krzepę!!!
UsuńNajpierw "Wyspa klucz", ale to jak wróci power na czytanie. Na razie po parę stroniczek "Szwaczki" do DKK albo Bobkowskiego, bo fajny. A poza tym tablet i wgapianie się w drugi sezon "Dochodzenia", długo w noc.
OdpowiedzUsuńJa power na czytanie mam, gorzej z czasem:( W następnej kolejności wezmę się chyba jednak za "Śród żywych duchów". Bobkowski, mówisz, fajny? Niedobrze...
UsuńTablecik-gadżecik, jak dobrze że nie mam:P
"Dochodzenie" mnie pokonało gdzieś w połowie pierwszego sezonu. Ale ja po godzinach od takiej tematyki raczej uciekam, więc to głównie dlatego.
Tablecik fajny, acz ZUO, bo o ile drzewiej mi się nie chciało odpalać gruchota, to teraz klik i net jest przed oczami. Nałogogenne strasznie :(
UsuńA ja kończę 2gi sezon i zastanawiam się czemu scenarzyści koniecznie muszą doić niezły pomysł do momentu, w którym przestaje on być dobry. Mam nadzieję, że Amerykanie, podobnie jak Duńczycy, poprzestaną na 3 sezonach :) Gorsze jest to, że mam ochotę porównać z oryginałem :)
Właśnie z obawy przed czającym się złem, ciągle odwlekamy moment zakupu routera. Dzięki temu internet jest tylko w jednym, stacjonarnym komputerze, przy którym jednocześnie może siedzieć tylko jedna osoba, pozostałe trzy, chcąc nie chcąc, muszą żyć życiem realnym (i niech tak zostanie jak najdłużej).
UsuńDomyślam się, że pytanie dot. scenarzystów i dojenia jest retoryczne. Na powściągliwość Amerykanów jednak specjalnie bym nie liczyła.
Oglądałam jeden odcinek duńskiego oryginału i było dziwnie. Może gdyby oglądać to w odwrotnej kolejności? Teraz jednak już jakby za późno.
Retoryczne. Pozostaje czekać na trzeci sezon i mieć nadzieję, że jednak będzie ostatni. Niestety po raz kolejny nie chciało mi się sprawdzić, czy "The Killing", to dzieło skończone, no i syndrom odstawienia gotowy :(
UsuńA podobno tęsknisz za wiosną?:P Odstawienie ciemno-mroczno-obrzydliwej tematyki w tym kontekście powinno robić wyłącznie dobrze! A zanim nakręcą trzecią serię, może Ci przejdzie?
UsuńJa tym tomem przekonałam się do Szejnert, po tym jak trochę nużyła mnie lektura o Zanzibarze. Reportaże są świetne, a autorka opisuje swoich bohaterów dogłębnie. Dziś bywa raczej na odwrót, najważniejszy jest autor i na drugim planie osoba, której udziela się wywiadu. Jeszcze jednym plusem jest to, że to są naprawdę przemyślane, rzetelne reportaże, a żeby je można było napisać, autorka musiała mieć oczy szeroko otwarte i sporą koncentrację, aby wychwycić te wszystkie tematy.
OdpowiedzUsuńpozdr
Joasia
Ja poprzednich książek Szejnert nie czytałam, stąd i nie miałam uprzedzeń czy zahamowań. Przeciwnie, jako czytelniczka Dużego Formatu od jego pierwszego numeru (jakkolwiek się nazywał!), wiedziałam że reportaże z tego zbioru muszą mieć takie cechy, jak te na które zwróciłaś uwagę. I tak właśnie jest.
UsuńSzejnert ewidentnie nie chce błyszczeć, choć i nie dokonuje przedziwnych zabiegów, aby w ogóle usunąć się z planu. W kilku reportażach wszak się pojawia, ale jej obecność jest naturalna. Dobrze, że tyle osób (na czele z moim ulubionym Mariuszem Szczygłem) przyznaje się do tego, że to właśnie ona jest ich mentorką, a zarazem szkoda, że nie ma ich więcej!
Pozdrawiam serdecznie:)