niedziela, 28 kwietnia 2013

"Kubuś i jego pan" w Pleciudze, czyli sprośnie acz refleksyjnie

Dawno, dawno temu „Kubuś Fatalista i jego pan” Denisa Diderota był lekturą w liceum. Czy jest nią i teraz, nie mam pojęcia, bowiem nie jestem się w stanie rozeznać w obecnym sposobie tworzenia listy lektur szkolnych.
Pamiętam, że wówczas zachwyciłam się zarówno Diderotem, jak i Wolterem. Z wypiekami na twarzy pochłonęłam „Kubusia…” oraz „Kandyda”; o ile jednak do dziś mniej więcej pamiętałam o czym był „Kubuś…”, o tyle treść „Kandyda” (poza podtytułem „powiastka filozoficzna”) rozpłynęła się w mrokach mej niepamięci (bo to w końcu dawno, dawno temu było!).

Dawno temu, kiedy studiowałam i miałam dużo wolnego czasu (choć wtedy wcale tak nie uważałam), przeżyłam także etap fascynacji twórczością Milana Kundery. Przeczytałam na pewno kilka (pięć? sześć?) jego książek, z których do dziś w mojej głowie nie zostało nic. Nawet jednak wówczas nie wiedziałam, że Kundera napisał sztukę „Kubuś i jego pan”, będącą hołdem złożonym Diderotowi i - jak pisze Jan Čulik – „zbiorem literackich wariacji, zainspirowanych przygodami Kubusia Fatalisty, postaci stworzonej przez Diderota, oraz przygodami Tristana Shandy’ego, opisanymi przez Laurence’a Sterne’a w jego mistrzowskiej powieści złożonej z szeregu zabawnych dygresji.”


W szczecińskiej Pleciudze spektakl, będący adaptacją właśnie sztuki Kundery, nie zaś – jak sądzi większość widzów (a wiem co mówię, bowiem podsłuchałam parę rozmów) – powieści Diderota, grany jest od czterech lat. W mojej ocenie owego upływu czasu w ogóle po aktorach nie widać. Jakkolwiek jest w rzeczywistości, widzom jawią się jako ci, którzy grając, nadal znakomicie się bawią. Nie jest to przy tym proste, bowiem sztuka (jak informuje z offu tajemniczy Czech) jest wprawdzie w trzech aktach, jednak musi być grana bez antraktu. Bite dwie godziny na scenie, to mnóstwo tekstu, to naprawdę ciężka praca fizyczna. Zachowanie lekkości i świeżości jest w takich warunkach sztuką, która temu zespołowi znakomicie się udała.

źródło zdjęcia
Spektakl niewątpliwie może być odbierany w kilku płaszczyznach.
Po pierwsze, jako prosta i dość świńska opowieść erotyczna. Kubuś (Rafał Hajdukiewicz), jego Pan (Janusz Słomiński – dla mnie król tego spektaklu) oraz – w drugim akcie – Markiza de La Pommeraye (w tej roli znakomita Grażyna Nieciecka-Puchalik) – opowiadają bowiem na wyścigi swoje miłosne historie, w których nie uświadczy się platonicznych powłóczystych spojrzeń i tęsknych westchnień, za to pełnymi garściami można sięgać po gołe biusty i tyłki (dla Pana – tylko duże!). Jeśli komuś wydawało się, że to XX i XXI wiek sprowadziły na ludzkość wyuzdanie i perwersję, jest w głębokim błędzie.

źródło zdjęcia
Po drugie, „Kubuś…” to znakomita okazja, by podpatrzeć na czym polega zabawa konwencją. To bowiem teatr w teatrze. Aktorzy przebierają się wśród publiczności, w usytuowanej obok sceny (na scenie?) garderobie; inspicjentka nie jest jak zazwyczaj wstydliwie schowana gdzieś poza zasięgiem lamp, lecz siedzi na scenie (obok sceny?) wraz z aktorami, niekiedy wkraczając nawet do akcji jako pełnoprawna postać. Odtwórcy poszczególnych ról (a wszyscy – poza tytułowymi Kubusiem i jego panem muszą wcielić się w trzy lub cztery (jak Mirosław Kucharski, brawurowo odgrywający m.in. rolę Matki) różne postaci), momentami sami zasiadają na widowni, tyłem do publiczności, przypatrując się występom swoich kolegów i komentując między sobą akcję. Siedząc tuż za panem Słomińskim i obserwując jego trzęsące się od tłumionego chichotu plecy, nie byłam w stanie stwierdzić, czy tylko gra, czy naprawdę tak dobrze się bawi. Dla pełni obrazu należy napomknąć jeszcze o umowności konwencji (prawie żadnych rekwizytów, poza butelkami i monstrualnymi przypinanymi atrybutami kobiecości) oraz o tym, że aktorzy chwilami wciągają do gry także i publiczność (obsadzenie mnie w roli pięknej, melancholijnej dziewczyny, w której onegdaj zakochał się Kubuś sprawiło, że spłoniłam się po uszy, choć wydawało mi się, że kto jak kto, ale ja nad emocjami umiem panować wręcz perfekcyjnie, a z etapu wpatrywania się cielęcym wzrokiem w aktorów wyrosłam bezpowrotnie).

Po trzecie, gdy już przyzwyczaimy się do atmosfery spektaklu i opatrzą się nam sprośności, zaczynamy rozumieć, że autor miał do powiedzenia znacznie więcej. Tu znów zacytuję Jana Čulika, a potem samego Kunderę, bowiem lepiej niż oni nie umiem tego ująć:
Kiedy jednak historia się rozwija, przeradza się w protest przeciwko beznadziejności świata i ludzkiej kondycji. Żartobliwe dialogi prowadzone na temat seksu i sztuki snucia opowieści stają się tarczą, która ma nas bronić przed nieprzyjazną rzeczywistością i przed naszą podróżą przez życie, której cel zawsze pozostaje nieznany.”
Życie jest repetycją. Wszystko już było. (…) a ja się zastanawiam, czy ten, kto napisał w górze to wszystko również sam się strasznie nie powtarzał, i czy nie wziął nas zatem za durniów…


Teatr Lalek „Pleciuga” w Szczecinie, Milan Kundera „Kubuś i jego pan. Hołd w trzech aktach dla Denisa Diderota”, w tłumaczeniu Marka Bieńczyka.
Reżyseria: Paweł Aigner, scenografia – Jan Policka, kostiumy – Elżbieta Terlikowska, muzyka – Jacek Wierzchowski.
Obsada: Rafał Hajdukiewicz, Janusz Słomiński, Mirosław Kucharski, Grażyna Nieciecka-Puchalik, Przemysław Żychowski, Edyta Niewińska-Van der Moren.
Inspicjentka – Marzena Heropolitańska.

18 komentarzy:

  1. Niestety, "Nieznośna lekkość bytu" okazała się dla mnie naprawdę nieznośna, zmęczyła mnie i wynudziła, choć przeczytałam do końca. Nie sięgnęłam po kolejne książki Kundery. :( Muszę w końcu przełamać tabu.
    Spektakl wydaje się faktycznie ciekawy. Jeśli Twój występ okaże się początkiem nowej kariery, uprzejmie proszę o autograf. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mnie wówczas w Kunderze nic nie męczyło, ale też - jak widać - nic nie zachwyciło na tyle, by cokolwiek zapamiętać. Taką karierę jak moja może z powodzeniem rozwijać także słup ogłoszeniowy, bądź rybka akwariowa - wystarczy zbytnio się nie przemieszczać i pozostawać w linii wzroku aktora:P Nie to, żebym odmawiała autografu, ale za taki od słupa ogłoszeniowego z pewnością dostaniesz później na aukcjach więcej pieniędzy!:)

      Usuń
    2. No wiesz co, ja chcę ten autograf na pamiątkę, nie w celach handlowych. :)
      Szczerze mówiąc nie przepadam za sztukami, w których publiczność jest wciągana w akcję spektaklu, coś takiego mnie paraliżuje. Zawsze przypomina mi się opowieść koleżanki, która kiedyś była na jakimś awangardowym przedstawieniu: monologujący pan na scenie robił jajecznicę, a potem rzucał nią w widzów. :( Na pewno miało to głęboki podtekst filozoficzny, ale mnie lekko zmroziło.

      Usuń
    3. Wierz mi, nie chcesz! Chociaż statystycznie rzecz ujmując, połowa osób która ów autograf otrzymuje, jest z tego faktu zadowolona, a tylko połowa nie, więc szanse jakby wyrównane:P
      W tej sztuce wciąganie było w granicach wytrzymałości, choć w innej sztuce na tej samej scenie w tym samym teatrze, aktor w pewnym momencie parska wodą w stronę publiczności. Na szczęście wówczas zostałam ostrzeżona i wiedziałam gdzie na pewno nie mogę usiąść! Mimo wszystko jednak, jajecznica znacznie gorsza:(

      Usuń
    4. Parskanie zaiste spektakularne, ale też wolałabym uniknąć kontaktu z bryzgami. :) Ta jajecznica to jakiś koszmar, ciekawe, czy pralnia chemiczna była wliczona w cenę biletu. :)

      Usuń
    5. W takie dofinansowanie widza raczej wątpię. Może chodziło o unaocznienie tezy, że obcowanie ze sztuką musi niekiedy wiązać się z cierpieniem?

      Usuń
    6. W każdym razie pomysł dość ryzykowny. :)

      Usuń
    7. A może po prostu aktorzy chcieli, by sztuka zeszła już z afisza, więc na własną rękę podjęli próbę zniechęcania widzów?:P

      Usuń
  2. Z twojej rekomendacji wynika, że nic tylko wsiąść do pociągu i to nie byle jakiego, a do Szczecina do Pleciugi, jednakże to wywoływanie do tablicy- czyt. zaproszenie na scenę zmroziło mnie na tyle, że jeszcze nie odtajałam. Mam taką słabość, że lubię kupować bilet w pierwszych rzędach (choć nie zawsze te pierwsze są najlepsze np. z p.w. widoczności, kiedy scena jest na dużym podwyższeniu), ale zawsze pytam, czy nie trzepią dywanów i nie wyciągają publiczności na scenę, bo nie chciałabym być ani zakurzona ani spłoniona (ja to dopiero bym spłonęła tak, że teatr gotów by spłonąć razem ze mną).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Proszę wsiadać, drzwi zamykać!:P
      Post miał być o sztuce, poważnych lekturach, a tu - psiakrew - tylko o spłonieniu, jajecznicach i innych takich:((
      Poważnie jednak, chyba przesadziłam z dramatyzmem relacji - aż tak źle nie było; nikt nikogo na scenę nie wyciągał, jednak z racji tego, że to Mała Scena, kontakt wzrokowy z aktorami jest niezwykle intensywny, stąd i spłonienie przy aktorskich interakcjach z publicznością:))

      Usuń
  3. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  4. Co ja zostałam? Skompana czy skopana? a może skąpana? ależ się uśmiałam :))

    OdpowiedzUsuń
  5. No to ja tylko zostałam skąpana ciepłym deszczem w Deszczowej piosence i to niejako na własne życzenie, bo doskonale wiedziałam, że w pierwszych rzędach będzie padać. Ale wtedy chichrałam się z widownią i cieszyłam, jak głupi do sera (nie do jajecznicy). W muzycznym natomiast często ulegam zadymieniu. Szczególnie "dymnie" było w Upiorze, opary dymu unosiły się na pierwszymi rzędami z częstotliwością co druga piosenka, a ten dym ma to do siebie, że powoduje kasłanie :(
    No widzisz- do sztuki i poważnych lektur nie dorosłyśmy i do interreakcji z bracią aktorską chyba też. A Lirael chciała twój autograf prywatnie, a Ty od razu służbowym szafujesz. Przezornie więc nie poproszę, choć ja akurat dostałam karteczkę z podpisem to może go sobie wytnę i w ramkę oprawię pt. słup w przedstawieniu szczecińskiego teatru.

    Musiałam usunąć poprzedni komentarz, bo dostałam takiego napadu śmiechu i kaszlu, że o mało płuc nie wyplułam:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Znam to uczucie, zwłaszcza po długim obcowaniu z próbkami pisarskimi osób, które nie wiedzą o istnieniu słowników ortograficznych (co najmniej kilkanaście razy dziennie każdemu może się rzucić na głowę):)
      Zadymienia nie lubię, ostatnio chyba dymili na jakiejś sztuce dla dzieci i uważam, że był to głupi pomysł.
      Co do tego, kto do czego nie dorósł, wystarczy spojrzeć na komentarze u Lirael - poważna, merytoryczna dyskusja o różnicach w tłumaczeniach. U Ciebie też nie gorzej (choć przyznaję, nie zdążyłam jeszcze przeczytać ze zrozumieniem). Problem chyba leży więc po innej stronie:( Cóż, zepnę się w sobie i jeśli kiedyś przejdzie mi obrzydzenie do poważnego pisania (a rokowania są kiepskie, gdyż nie zapowiadają przerw w opadach), też napiszę coś mądrego i będę napawać się poważnymi, rzeczowymi i arcymądrymi komentarzami:))

      Usuń
  6. Ha, ha, ha. Koń by się uśmiał, bo do tej pory same głupotki niby wypisujesz. Trudno mi merytorycznie się odnieść do obu Kubusiów, bo ani Diderotowego nie czytałam, ani Kunderowego. Nie mogę nawet napisać, że pałam chęcią nawiązywania znajomości natychmiastowej. Z Kubusiem Fatalistą kojarzy mi się Zapasiewicz - i jakiś posmak skandalizującego przedstawienia, a przynajmnie takie do mnie słuchy dochodziły lata temu, kiedy Zapasiewicz grał w tej sztuce. Tak więc brak merytorycznej dyskusji to nie "wina" piszącej, a raczej komentujących- i mam tu na myśli siebie. A u mnie i poważnie? to brzmi całkiem niepoważnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A mną po spektaklu trochę szarpnęło właśnie w stronę takiej literatury - pod ręką miałam tylko "Niebezpieczne związki", więc natychmiast napoczęłam:)
      Wiem, że Zapasiewicz wyreżyserował "Kubusia" i stworzył w nim własną kreację, ale byłam wtedy za młoda, by się tym na poważnie interesować. Nawet kiedy parę lat później widziałam go w jakimś monodramie podczas któregoś z pierwszych "Kontrapunktów", nie do końca wiedziałam, z kim mam do czynienia. Cóż, prawo młodości!
      A temat winy lub jej braku oraz merytorycznych (lub wręcz przeciwnie) dyskusji, najbezpieczniej będzie porzucić:P

      Usuń
  7. A propos błędów i pomyłek bądź ich braku - będąc młodą protokolantką zapisałam, że oskarżona się "puszczała" w pracy. Po czym spędziłam bezsenną noc zamartwiając się, że przez głupie opuszczenie literki "o" zszargałam dobre imię kobiety, bo pewnie świadek zeznał, że się opuszczała w pracy. Poszłam więc rano nastepnego dnia powiedzieć sędzinie, że ja się chyba pomyliłam :( Sędzina roześmiała się i uspokoiła moje sumienie, ależ ona się właśnie puszczała :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niezła anegdotka:) U mnie problem rozwiązywał się sam z uwagi na charakter pisma - nikt poza mną nie był w stanie przeczytać pisanych przeze mnie protokołów (nie pomnę już ile razy byłam wzywana celem ich odhieroglifowania), więc nawet potencjalnie zszargany nie dowiedziałby się o tym, że jego dobre imię nurza się w rynsztoku. Z tego punktu widzenia, nadejście ery komputerów wszyscy przywitali z ulgą:P

      Usuń