sobota, 23 lutego 2013

M. Atwood "Dług", czyli bilans wcale nie wychodzi na zero


Dług.
Brzydko brzmi. Niedobrze się kojarzy.
Jestem twoim dłużnikiem. Jesteś mi to winna. Mam u Ciebie dług.
Dług. Odsetki. Pętla kredytowa. Bankructwo. Upadłość.
Czy jest coś miłego, co kojarzy się z długiem?

Czy w dzisiejszych czasach jest ktoś, kto nie ma gdzieś długu?
Jest. Moja babcia. 1256 zł netto emerytury. Wszystkie rachunki popłacone 10 dni przed upływem terminu płatności. Nie przyjmuje prezentów bez okazji, bo „przecież to kosztowało, muszę Ci oddać!”. Rocznik grubo przedwojenny; ten typ tak ma.

A ja?
Mam dwie karty kredytowe, jedną debetową. Trzy rachunki bankowe, na każdym możliwość przekroczenia salda.
Żyję w pośpiechu, nie starcza mi dnia. Nie wysypiam się. Chwytam tysiące srok za ogon i z każdą chciałabym sensownie porozmawiać. Nieco ponad rok temu dostałam od życia rachunek wypisany na nierefundowanych receptach. Ten udało mi się zapłacić, ale wiem, że będzie następny i nie jestem pewna, czy komitet kredytowy i tym razem zaopiniuje mnie pozytywnie.


Książka Margaret Atwood, opatrzona podtytułem: „Rozrachunek z ciemną stroną bogactwa” zaskakuje, choć pewnie nie robiłaby tego, gdyby przed lekturą lepiej wczytać się w biografię autorki. Ekologia, wegetarianizm, działalność społeczna, to podstawowe hasła, jakie się z nią kojarzą. Dług nie jest więc dla niej pojęciem stricte ekonomicznym; traktuje go raczej jako pretekst do snucia szeregu rozważań na temat natury ludzkiej, ale i literatury.

„Starożytna równowaga”, „Dług i grzech”, „Dług i opowieść”, „Ciemna strona”, „Odpłata” – to tytuły pięciu rozdziałów książki, będących zarazem pięcioma wykładami, pięcioma esejami. Atwood pokazuje w nich swoją niesamowitą erudycję (bibliografia liczy osiemdziesiąt pozycji!), prowadząc czytelnika (a pierwotnie: słuchacza, bowiem jak pisze sama autorka, książka powstała jako cykl wykładów) niekiedy bardzo pokrętnymi a zazwyczaj nieoczywistymi ścieżkami. Nie jest to lektura do szybkiego przeczytania, raczej do powolnego zastanawiania się, sięgania po sugerowane tytuły, wśród których są dramaty Shakespeara, powieści Dickensa, Zoli, ale i opowiadania Poe’a, dzieła Miltona i szereg innych nic nie mówiących przeciętnemu czytelnikowi tytułów. Nie znajdziemy tu objaśnień pojęć ekonomicznych, ani analiz dotyczących sposobu prowadzenia gospodarki przez poszczególne państwa czy instytucje. Zamysłem Atwood było raczej pokazanie wszechobecności i odwieczności pojęcia długu i skłonienie czytelnika (słuchacza) do refleksji nad tym, w jaki sposób żyje. Z niektórymi jej wnioskami zgadzam się bez zastrzeżeń, inne zaskoczyły mnie tak bardzo, że ciągle jeszcze nie mogę wyrazić własnej opinii co do ich słuszności; część zaś wydaje mi się trochę naciągana. Jak zwykle, Atwood pozostawia jednak czytelnika z otwartym zakończeniem, pozwalając mu na wyciągnięcie własnych wniosków z lektury (choć tym razem chyba nieco mocniej niż zawsze kierunkuje sposób myślenia).

Siłą rzeczy, z racji skrzywienia zawodowego, szczególnie zafascynował mnie pierwszy rozdział, dotyczący starożytności, ze szczególnym jednak naciskiem na ówczesne wyobrażenia i personifikacje sprawiedliwości. Ach, gdybym miała miecz Nemezis i jej – w zasadzie - niefrasobliwość! O ile wszystko byłoby prostsze!
Dla nie-prawników Atwood przygotowała jednak rozważania o długu jako nowej otyłości (Lirael, Ty wiesz czemu w tym momencie głupio chichoczę!), o Ebenezerze Scrooge’u, także w wersji bardzo współczesnej, o tych, którzy wykonują zawody podejrzewane o złodziejstwo, bowiem zamiast uprawiać coś lub wytwarzać, jedynie przetwarzają różne rzeczy (o, nieszczęśni prawnicy, którzy co robią, no co?), o rządach państw, które zapominają o spłaceniu długu jakie mają wobec płacących podatki obywateli.

Jeśli do tego obejrzeć film dokumentalny „Dług według Margaret Atwood” (emitowany w minionym tygodniu na kanale Planete, o czym dowiedziałam się zawczasu wyłącznie dzięki niezawodnej Ani!), okazuje się, że długiem może być wszystko i wszędzie, nawet jeśli nie zdajemy sobie z tego sprawy. Kupujesz w marcu tanie warzywa (w dokumencie – pomidory) albo kiedykolwiek bądź tanie ubrania – zastanów się, skąd pochodzą i czyjej ciężkiej, marnie opłacanej pracy je zawdzięczasz. Optujesz za surowym karaniem przestępców, którzy muszą odpowiedzieć za swoje winy (spłacić swój dług) – pomyśl i o tym, że tak jak każdy kij ma dwa końce, tak i (prawie) każda historia ma drugie dno. Przemykasz wzrokiem przez informacje o kolejnej katastrofie ekologicznej gdzieś tam, na drugim końcu świata – zastanów się, bo może jej skutki odczujesz i ty.


„Tak naprawdę niczego nie posiadam (…). Nawet mojego ciała. Wszystko, co mam, jest tylko pożyczone. Wcale nie jestem bogaty. Jestem pogrążony w długach. Jak mam choćby zacząć je spłacać? Od czego powinienem zacząć?”

Ja wiem od czego zacznę jutro. Od tabletki na ból głowy. Pisząc bowiem ten post i próbując sprostać mu intelektualnie, wypiłam ¾ butelki wina. A kiedy już poczuję się lepiej, może pomyślę, jak zbawić świat i, przy okazji, siebie.

Margaret Atwood „Dług”, przełożył Tomasz Macios. Wydawnictwo Znak, Kraków 2010. 

25 komentarzy:

  1. Zainteresowałaś mnie tą książką. Może tematyka długów nie nastraja optymistycznie, ale wydaje się, że coś w tej książce jest.

    Mam nadzieję, że po winie nie bolała głowa :)

    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Optymizmu nie można się tu doszukać nawet przy dołożeniu olbrzymich starań. Film jest jednak pod tym względem znacznie gorszy niż książka, która co nieco maskuje wielością wątków.
      A głowa? Cóż, mogę się tylko cieszyć że ten post wyszedł niezbyt długi - gdybym była zmuszona wypić jedną lampkę więcej, mogłabym się dziś nie podnieść:(

      Usuń
  2. Kamień spadł mi z serca, bo wśród licznych rozrachunków, które spędzają mi sen z powiek "z ciemną stroną bogactwa" rozliczać się nie muszę, bo jej nie poznałam. Jasnej zresztą też. :)
    To jest na pewno bardzo wartościowa książka, ale współczuję Ci pesymistycznych refleksji. Obawiam się, że mnie "Dług" wprowadziłaby w nastrój nihilistyczny i cieszę się, że los się do mnie uśmiechnął, stawiając na mojej drodze "Panią wyrocznię", po którą sięgnęłam w czytelniczym uniesieniu po styczniowej dyskusji u Ani. Następne będzie "Kocie oko". :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kocie oko jest takie sobie, ale jestem ciekaw Twojego zdania o Pani Wyroczni, która sobie czeka wśród innych Atwood.

      Usuń
    2. Ta okładka nie pozostawiła mi wyboru. :) Zobaczymy, jak będzie z "Kocim okiem", nota na okładce bardzo zachęcająca. Szkoda, że Ciebie nie zachwyciło, to nie wróży najlepiej.

      P.S.
      Przepraszam za zdublowany komentarz, ale mi się rozjechał link.

      Usuń
    3. Nie to, żeby Kocie oko było złe, ale jakoś się rozjeżdżała mi ta książka. A Panią Wyrocznię mam w poczciwym KIKu:)

      Usuń
    4. Zamierzałam wyjść z biblioteki ze "Zbójecką narzeczoną", ale wyszło inaczej. Może i lepiej, bo narzeczoną i tak przeczytam, a po tę książkę sama z siebie bym nie sięgnęła. Ogólnie jeśli chodzi o nastrój, nie jest aż tak źle - wielość dygresji i wątków literackich nieco osłabia dramatyzm (film bardziej daje po głowie; mój mąż uciekł w połowie).
      Zyskowa okładka "Roku potopu" zdecydowanie bardziej kusząca niż kolejna, z ptasim kuprem. Zaczęłam się właśnie zastanawiać, czy jednak nie czytałam tej książki; to byłaby już druga Atwood, o której po pewnym czasie od lektury nie jestem w stanie nic powiedzieć:(

      Usuń
    5. @ Lirael

      Mnie się "Kocie oko" podobało i gorąco polecam.;)

      Usuń
    6. Pochwalę się, że dziś znalazłam w skrzynce "Ślepego zabójcę" - nieźle to brzmi :) - i dzielę się ciekawostką: jedno z mott to Kapuściński. :)
      Rozbieżność Waszych opinii o "Kocim oku" tym bardziej zachęca do lektury.
      A "Zbójecka narzeczona" podobno wyśmienita.

      Usuń
    7. Od "Kociego oka" zaczęła się moja miłość do Atwood, która trwa już prawie 20 lat.;)
      I Ślepy, i Zbójecka b. mi się podobały.;) Trudno byłoby mi wybrać tę naj, naj powieść Atwood. "Życie przed mężczyzną" też jest świetne, głównie za sprawą mało sympatycznej bohaterki.:)

      Usuń
    8. Większość książek Atwood jeszcze przede mną, ale nie spocznę, bo mnie intryguje. Kto wie, może jeszcze raz sięgnę po "Rok potopu" (dam mu, a może sobie? drugą szansę)?

      Usuń
  3. Los zdecydowanie pcha Cię w stronę Pieniądza Zoli:P Mniej nihilistyczna lektura, zdecydowanie:))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ta giełda mię trochę odstrasza. Poza tym nie ma tego w mojej bibliotece, ani w domowych zasobach - to może znak, że lepiej nie?

      Usuń
    2. No jak uważasz:) Ja mam jeszcze Moralną i niemoralną historię pieniądza na półce:P

      Usuń
    3. Historia pieniądza idzie jednak chyba w inną stronę - bardziej walutową i ekonomiczną. Tymczasem u Atwood rozważań tej natury było naprawdę niewiele.
      Nad Zolą zaś jeszcze pomyślę:)

      Usuń
    4. "Pieniądz" Zoli polecam zdecydowanie. U mnie był w bibliotece, jako niestety jedna z dwóch pozycji (obok Germinala). Dług? najgorszy, jaki miałam - było to okradanie samej siebie z wolnego czasu i oddawanie się pracy po pracy (to był dług, którego nigdy nie spłacę). A wino? widać nie na wszystkich działa mobilizująco, ja po dwóch kieliszkach nalewki nie byłam w stanie sklecić paru zdań, więc naprawdę szacun dla Ciebie.

      Usuń
    5. Znam lepsze powody, by darzyć kogoś szacunkiem, ale i ten przyjmę:P
      Długów jest tysiąc rodzajów; ten o którym piszesz ściśle wiąże się u mnie też z innym, zdrowotnym. Póki co jednak, dycham:))
      Skoro i Ty namawiasz na "Pieniądz", rozpocznę poszukiwania; w najgorszym wypadku kupię, bo ceny dzieła zdecydowanie mniej białokrukowe niż w przypadku "Brzuchu Paryża"!

      Usuń
    6. Czyżbym miała wymienić tu dalsze powody darzenia szacunkiem szanownej koleżanki po "fachu" (choć ja nie praktykuję)? Czyżbyś dopominała się tutaj litanii achów i achów. Nie, nie dam się wciągnąć w wyliczanie :) Napiszę jedynie, że nie jest to jedyny powód mojej ku waćpani atencji. Co do związku naszego zadłużenia z utratą zdrowia to poza innymi konsekwencjami powoduje ono uzależnienie. Tak więc mówiąc, żem wyleczona kłamię (jak alkoholik na odwyku, ja tylko nie piję, tzn. nie pracuję po pracy, ale często muszę walczyć ze sobą :( )

      Usuń
    7. Ależ ja tak bardziej w ogóle niż w szczególe!:)) I o nic się nie dopominam - wszak w najgorszym razie zawsze sama mogę się pogłaskać po głowie;)
      Porównanie z alkoholikiem całkiem udane; jestem przekonana, że nawet gdybym dostała górę pieniędzy, to i tak nie dłużej niż po roku ich leniwego wydawania zaczęłabym się nerwowo wiercić w poszukiwaniu jakiejś małej robótki!

      Usuń
  4. Wino działa! Sprostałaś... :-) A mnie wyraz DŁUG wciąż kojarzy się z filmem Krzysztofa Krauze.... Co oczywiście nie oznacza, że moje życie usłane jest różami. Wiem co to debet i karta kredytowa ale nie znam twórczości M. Atwood (jeszcze - pocieszam się).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Taak, działanie wina odczuwam do teraz, choć na szczęście coraz słabiej...
      Z filmem Krauzego też mi się kojarzyło, ale czym prędzej odrzuciłam te myśli, bowiem jest to jeden z kilku filmów, których nie byłam w stanie obejrzeć do końca. Na co dzień takich historii mam w nadmiarze, więc nie muszę się nimi katować jeszcze w czasie wolnym.
      Jeśli chodzi o Atwood - sięgnięcie po nią to wyłącznie efekt styczniowej dyskusji w klubie czytelniczym Ani, która nie tylko we mnie wzbudziła chęć bliższego zapoznania się z twórczością tej autorki:)

      Usuń
  5. Niektórzy nawet mawiają, że nasze życiu na łez padole to żadne życie, my tu na chwilę zostaliśmy wypożyczeni.;)
    Chyba coś w tym jest, że tylko starsze pokolenia boją się panicznie długu, młodsze podchodzą do tego nonszalancko. Często przez moje ręce przechodzą zajęcia komornicze, albo wnioski o takowe i wiem, że zadłużenia najczęściej nie są spowodowane siłą wyższą. Smutne to.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sama Atwood podaje przykład swoich rodziców - matki, która rozkładała pieniądze do czterech kopert, przy czym zawartość czwartej była przeznaczana na rozrywki. Jeśli brakowało pieniędzy, by je do niej włożyć - rodzice szli na spacer zamiast do kina. Jej matka nazywała to "życiem na miarę własnych możliwości", a Atwood stwierdza, że obecnie to zapomniana sztuka. Trudno się z nią nie zgodzić. Chcemy za dużo i za szybko; u mnie jednym z tego przejawów są ciągle pojawiające się nowe książki, których nie jestem w stanie przeczytać (bo o rosnącej liczbie sukienek nie będę pisać, jako że nie jest to blog o modzie:P)

      Usuń
    2. Moi rodzice mieli mało pieniędzy i tak właśnie żyli. Najpierw rachunki, a na samym końcu "zbytki". Szacunek do pieniędzy przejęłam w spadku, nie powiem. Zanim kupię n-tą książkę sprawdzę wszystkie księgarnie i promocje, żeby było jak najtaniej.;) Ale i tak wiem, że niektórych pewnie nie przeczytam, bo nie zdążę w natłoku kolejnych. To mnie czasem przeraża.

      Usuń
    3. Ja niby też sprawdzam i staram się czekać z zakupami do jakichś promocji i obniżek, ale marna to pociecha. Pocieszające jest tylko to, że naszym rodzicom było prościej - jeśli mało co można kupić, to i trudniej beztrosko i niefrasobliwie wydawać pieniądze..

      Usuń